Wovenhand
Mosaic
[Glitterhouse; 17 lipca 2006]
David Eugene Edwards jest moim starym znajomym. W pewnym sensie. Polubiłem typa od pierwszego wejrzenia, gdy przypadkiem zobaczyłem dekadę temu w programie Alternative Nation (co za głupia nazwa) teledysk do „Haw” 16 Horsepower, z Edwardsem tańczącym we fraku przed drewnianą chałupą. Nie miał ten kawałek wiele wspólnego z CZARNYM BRZMIENIEM, które było mi wówczas, i jest nadal, najbliższe; nie szkodzi, odpalałem sobie „Haw” codziennie. A kiedy sprowadziłem sobie za cięższą flotę pierwszy album formacji, „Sackcloth ‘n Ashes” (dla porządku – przedtem wydali jeszcze self-titled epkę), odpadłem. Jak brzmiałby miks Johnny’ego Casha z Joy Division? Ja, mniej więcej tak. A upadły kaznodzieja Edwards (powiedzcie, czy to nie wykapany steinbeckowski Jim Casy?) swoim gospelowo rozwibrowanym głosem, prostymi kompozycjami ocierającymi się o geniusz, potworną energią wyciskaną nawet z zestawu banjo/kontrabas/miotełkowane bębny, i mroczną aurą zwątpienia we wszystko, dokonał niemożliwego – przekonał mnie do tej specyficznej estetyki, zanim jeszcze alt-country zaczęło się nazywać alt-country. Później były jeszcze cztery płyty, w tym kapitalna „Secret South”, stopniowo odchodzące od natchnionego szaleństwa na rzecz katatonicznej załamki; wreszcie rozdział zamknięto, a Edwards wziął się do nagrywania pod szyldem Woven Hand, kontynuując linię zapoczątkowaną jeszcze na albumie „Folklore” – czyli proponując, powiedzmy to sobie, muzykę stojącą; pełną niemodulowanych barw, wydłużonych nut, repetytywną, impresjonistyczną.
Finito wstępu. W odtwarzaczu wiruje sobie ponuro czwarta płyta Woven Hand, aha, teraz już Wovenhand, „Mosaic”. Od razu powiem – postulat przystępowania do odbioru bez sprecyzowanych oczekiwań może sobie być profesjonalny, ale przeważnie niemożliwy do zrealizowania, poza tym mi tu nie płacą. Toteż od razu dodam – mam od dawna nadzieję, że Edwards zrezygnuje z kreowania dźwiękowych landszaftów, bo jak naturalnie by mu to nie wychodziło (używa tylko akustycznego instrumentarium skubany), to ja nie chcę drugiego Ronana Hardimana ani tym bardziej drugiego Vangelisa, etc. etc.. I od razu spuentuję – znów się nie doczekałem.
Jest to jasne już od dzień dobry – „Breathing Bull” brzmi, jakby faktycznie starał się najdoskonalej oddać tytułowe ciężkie sapanie. Świetnie, gdzie muzyka? „Winter Shaker” – zgaduję, że niby krucjata (zwielokrotnione alleluja) ciągnie na Saracenów (arabizująca instrumentacja), ale zawodzące MMMM HMMM UUUU OOOO w tle chóry kojarzą mi się raczej smutno z „Murami” w wiadomej wersji. „Swedish Purse” zapada się głębiej; jeśli w poprzednim utworze były jakieś strzępy melodii, to tak tu, jak w „Twig” zostały zgilotynowane, pozostały martwe recytacje. Artysta twardo dzierży wcześniej obrany kurs i nie chce mi się nawet autorytatywnie rozsądzać: czy „Mosaic” to kinematograficzna jakość czy niskobudżetowy jeleń na rykowisku. Tak czy tak – soundtrack, prawie w klasycznym rozumieniu terminu, ergo klimat którego nijak nie czuję, poza tym filmu niet. Brak.
Dalej, no dalej przynajmniej pojawiają się nowe elementy puzzle’a. Bywa, że wzięte z innego pudełka: „Elktooth” sięga np. po kwintowe, silnie przesterowane gitary; spoko, nie jest to hard rock, ale cokolwiek dobrego też nie. „Bible and Bird” – czysty, instrumentalny, pastoralny folk z pedal steel w jednej z głównych ról. Na „Secret South” byłby pierwszym do kasacji, tu swoją zwiewnością odświeża dramatyczną atmosferę. „Slota Prow-Full Armour” wraca do ewokowania klimatu marki Braveheart ze słabującymi irlandzkimi motywami, ponurymi plamami dźwięku w tle i szamańskimi, ofensywnymi perkusjonaliami; ale już „Truly Golden” wraca na atrakcyjniejsze terytorium – tak mógłby grać np. Chris Isaak, gdyby miał wszechogarniającą depresję i więcej jaj. Na końcu drogi jednak lider traci orientację i w „Deerskin Doll” maskuje słabość kompozycji orkiestrowo rozdętym aranżem, a w „Little Raven” ponownie próbuje ilustracji. Zróbmy mu znakomicie i zastanówmy się, o czym jest to przedstawienie? Moja stawka jest cała na, wybaczcie, rozjechanego kota, numer jest tak samo nienaturalnie rozciągnięty, nieruchomy i płaski.
Najlepsze zostawiam na koniec. Tak jak na poprzednim albumie formacji, konkretne numery, o wyrazistej konstrukcji, zaznaczonej melodii i zagrane z przekonaniem, bez grama patosu – wyszły fenomenalnie. „Whistling Girl”, oparte na mandolinowych pajączkach skontrowanych fortepianem i delikatnie traktowanej perkusji z marakasami, na wysokości wejścia w post-chorus through the open window of the soul tonight i potem przy zejściu pod ostatnią linijką na trzeci stopień skali sprawia, że odczuwam... nieważne *przerwa na przytulenie swojej dziewczyny* Nie ma kwestii, Edwards nadal umie głosem bez wysiłku poruszyć jak nikt, pozostając w tej kategorii jednym z niewielu ludzi godnych porównania do Jeffa Buckleya. „Dirty Blue” to chyba najbardziej intensywny fragment płyty, kozacko tworzący napięcie (posłuchajcie, jak wchodzą i wychodzą kolejne nakładki gitar – głównie akustycznych, skrzypiec i wokali; i jak grają bębny). Jeśli gdzieś na „Mosaic” naprawdę słychać, że dusza tego faceta jest skręcona jak korkociąg, i że wciąż toczy walkę z samym sobą o wiarę, nadzieję i miłość, to tu. I ja naprawdę nie daję się ponieść emocjom przy byle gównie. Kurewsko rzadko się rozklejam. Chlip. „Whistling Girl”, „Dirty Blue”, po cztery czterdzieści przewyższenia najlepszych chwil 16 Horsepower.
Dla nich „Mosaic” jest płytą obowiązkową. Bo są cholera przepiękne po prostu. Możemy się założyć. Jeśli nie są, to jutro się rozbieram pośrodku Marszałkowskiej. Kto przetnie?
Komentarze
[29 kwietnia 2011]