The Church
Uninvited, Like The Clouds
[Cooking Vinyl; 17 kwietnia 2006]
Niezaproszeni, tak jak chmury. Nikt lub prawie nikt nie czeka dziś na nowe albumy The Church poza garstką wiernych fanów pamiętających czasy świetności Australijczyków sprzed dwóch dekad. No bo czy ktoś z Was odnotował takie wydarzenia jak premiera „Forget Yourself” trzy lata temu albo album unplugged wydany przed rokiem? Nie widzę lasu rąk i nie dziwi mnie to. Zresztą poprzedni studyjny longplay dla kojarzących zespół jako autorów zgrabnych, dream-popowych piosenek musiał być rozczarowujący. Na „Forget Yourself” The Church jawili się grupą, której skończył się pomysł na prawdziwie ciekawe granie, co przy godzinnej dawce muzyki czyniło z albumu pełnowartościowy substytut tabletek nasennych.
Część błędów z poprzedniczki zespół powiela i na tegorocznym wydawnictwie, aczkolwiek i pozytywów jest wyraźnie więcej. Zacznijmy od nich. Na większości z dotychczasowych albumów The Church było przynajmniej kilka zachęcających lekkością, melodyjnych czterominutówek. Powszechna jest opinia, że w ich dyskografii błyszczą płyty, które Kilbey i Willson-Piper decydowali się wypełniać takimi kompozycjami w całości, a nie traktować piosenki jako niezbędne alibi dla psychodeliczno-etnicznej twórczości instrumentalnej, z reguły w ich wykonaniu dość mało zajmującej. Na „Uninvited, Like The Clouds” mamy dokładnie trzy takie utwory – „Unified Field”, „Easy” i „Untoward” – i od razu jest przyjemniej, od razu wychodzi słońce. Tylko że czas ich trwania sumuje się do trzynastu minut, a album znów gra bite sześćdziesiąt.
Przykrą niespodzianką jest brak umiejętności selekcjonowania materiału albumowego przez grupę z takim stażem. Album ma momenty, kiedy na pełne sześć minut osiada na mieliźnie i za nic nie chce się z niej ruszyć, nie racząc słuchacza ani chwilą konkretu poza kiepskimi post-pinkfloydowskimi impresjami („Pure Chance”, „Never Before”). Obronną ręką The Church wychodzą z tężniejącego „Block”, który rozpoczyna płytę w stylu „Destination” ze „Starfish”, „Space Needle” z przyzwoitym refrenem czy odpowiednio wcześnie zakończonego „She’ll Come Back To You Tomorrow”. Z tym że żaden z nich nie jest utworem, który pociągnąłby cały album za sobą.
Docenić The Church za to, że ich rozpoznawalne w mgnieniu oka brzmienie jest słyszalne u niejednej z młodych, indie-gitarowych grup to jedno. Ich ostatnie produkcje to już niestety inna, mniej wesoła rozmowa. I jeśli kolejne albumy okażą się równie bezbarwne, kto wie czy w powszechnym użytku nie zadomowi się powiedzenie: Uninspired, Like The Church.