Ocena: 2

Live

Songs From The Black Mountain

Okładka Live - Songs From The Black Mountain

[Epic; 6 czerwca 2006]

Zespół Live prawdziwe sukcesy odnosił w latach 1994–1997, za sprawą dwóch świeżych, solidnych, kipiących emocjami albumów: „Throwing Copper” i „Secret Samadhi”. W kapeli upatrywano przede wszystkim liderów drugiej fali grunge’u, ale tak naprawdę bliżej im chyba było do college rocka lat osiemdziesiątych. Taki – powiedzmy – ostrzejszy R.E.M. Wraz z wydaniem czwartego krążka – „The Distance To Here” – nie tylko spadły notowania zespołu na rynku muzycznym, lecz przede wszystkim dopadła ją kompozycyjna niemoc, która trwa do dnia dzisiejszego.

Niesamowite jest to, co wyrabia obecnie ekipa Eda Kowalczyka. Już sam tytuł – „Pieśni z Czarnej Góry” – powinien dawać do myślenia. Można by się w tym miejscu wymądrzać na temat istniejącego w kulturze mitu Góry, można by przywoływać prace Eliade i zastanawiać się nad relacją użytej figury w stosunku do zawartości krążka. Można by, gdyby nie fakt, że to, co proponuje obecnie Live jest tak puste, banalne, a jednocześnie patetyczne i wydumane, iż wszelkie ambitniejsze konteksty tracą sens.

Żeby nie było, ten zespół zawsze dozował swoją twórczość pewną dawką patosu (w sumie nieodłącznego składnika twórczości większości amerykańskich kapel lat dziewięćdziesiątych), ale w połączeniu z młodzieńczą energią, zaangażowaniem, emocjami i przede wszystkim zdolnością do tworzenia świetnych piosenek, można było tego słuchać bez zażenowania. Pamiętacie „Iris” czy „Stage”? Z werwą, do przodu, żywiołowo i melodyjnie, a do tego z nieco mistyczną otoczką. Z czasem jednak Kowalczyk zdawał się rozdmuchiwać źle pojętą „duchowość” do monstrualnych rozmiarów. Gość jest wyraźnie nawiedzony, a przy okazji wydania nowego albumu dobitniej niż kiedykolwiek ujawnia swoje grafomańskie ciągoty do bycia duchowym przewodnikiem. Z niesmakiem słuchałem poprzedniego krążka grupy: „Birds Of Pray” (co za tytuł?), ale to co dzieje się na nowym, przerosło nawet moje oczekiwania.

My eyes have seen the glory of a love that does transcend

My eyes have seen the worst inside of men

And the fear is like a falling bridge broken from the edge

And the proof is in the bloodshot eyes of the one who failed to see („Mystery”)

Tak, tak, w ten właśnie wydumany sposób wokalista próbuje nam uświadomić, że jego radosna twórczość jest dużo głębsza i wartościowsza niż się może niektórym wydawać. Ten mesjanistyczny ton przybiera nieraz formę sięgającą absurdu. Generalnie są to teksty traktujące o wierze i miłości, problem tym, że raczej na poziomie wczesnego gimnazjum.

Show a little love to me

Darlin’ I’ll show you free

I'll show you free tonight („Show”)

Ale dajmy spokój tekstom, nie takie rzeczy pisali już muzycy, których uwielbiamy. To, co odrzuca, to przede wszystkim sposób ich artykułowania, ta natchniona retoryka, ta chęć uraczenia nas przesłaniem, ta śmiertelna powaga, ta pompa i pretensjonalność, a w efekcie zwykły kicz.

Muzycznie jest fatalnie. Zero pomysłu i próby odświeżenia konwencji. Taki „Get Ready” to kawałek wymarzony na spotkania oazowe. Chwyćmy się za ręce i zaśpiewajmy razem tę rzewną piosnkę o tym, że możemy iść razem, jesteśmy gotowi i mamy siłę. Macie dość? Nie? To może „The River” z irytującym (acz według zamiaru twórców ukazującym ból nieskończony) motywem zaczynającym dzieło – da da da da da da, będący wstępem o wynurzeń wokalisty gaszącego ból miłością. Dosyć! Nawet, gdy zespół próbuje z rzadka przypomnieć, że kiedyś potrafił dać nieźle czadu, i tak brakuje polotu i świeżości, a na dodatek nie potrafi wyjść ze schematu: spokojna zwrotka - ostrzejszy refren.

„Songs From The Black Mountain” rozczarowuje pod każdym względem. Muzycznie jest to powtarzanie oklepanych motywów, tekstowo – banał, pompa i dość płytko pojęta religijność. Ed Kowalczyk powinien sięgnąć po albumy Sufjana Stevensa, by zrozumieć, że pisanie uduchowionych piosenek nie musi być równoznaczne z tanim sentymentalizmem; w przeciwnym razie łatwo przeobrazić się w parodię samego siebie. Ten proces w przypadku Live niestety już się dokonał.

Przemek Skoczyński (30 lipca 2006)

Oceny

Średnia z 4 ocen: 3,25/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także