Ocena: 7

Primal Scream

Riot City Blues

Okładka Primal Scream - Riot City Blues

[Columbia; 5 czerwca 2006]

W dorobku Primal Scream przez całe dwadzieścia lat istnienia zespołu przeplatały się z różnym skutkiem dwa nurty. Pierwszy to wizjonerski, owocujący narkotycznymi eksperymentami z dźwiękiem na „Screamadelice”, eklektycznością „Vanishing Point” czy rozstrzelaniem muzyki pop na „Xtrmntr”. Drugi prąd twórczości Szkotów był biegunowo przeciwny – to konserwatywna wierność korzennemu rock’n’rollowi spod znaku The Rolling Stones. Bo Bobby Gillespie w skrytości ducha zawsze chciał być Mickiem Jaggerem i często ciężko mu to było ukryć.

Już na dwóch pierwszych płytach – w szczególności self-titled, drugim albumie – wpływ legendy był bardziej niż jasny. Najsłynniejsze momenty „Screamadeliki”, ich artystyczno-komercyjnego zenitu z 1991 w praktyce cytowały klasyczne utwory Stonesów – „Movin’ On Up” jawiło się madchesterską wersją „Sympathy For The Devil”, „Loaded” miało silnie wyczuwalny klimat „You Can’t Always Get What You Want”, „Damaged” nie leżało zbyt daleko od „Love In Vain” i tak dalej. Jakby tego mało – kolejny album, „Give Out But Don’t Give Up” z 1994 roku – był Mickowi, Keithowi i spółce dedykowany niemal w całości. Ballady poprzeplatane gęstymi, rock’n’rollowymi singlami w stylu „Jailbird” i „Rocks” zostały odebrane chłodno, co chyba dla Primal Scream nie było zaskoczeniem. Krytycy zawsze woleli ich futurystyczne oblicze, więc powszechnie zachwycano się kolejnymi trzema longplayami, na których Stonesów znalazło się niewiele. Ale dosyć tego dobrego – jest nowy album i kolejny wielki fuck-off Gillespiego dla jakichkolwiek oczekiwań wobec zespołu.

Petarda. Tak najlepiej określić początek płyty. Pierwsze cztery utwory w kategorii typowo rock’n’rollowej energii urywają łeb. Opener i zarazem singiel ma przebojowość „Rocks” i refren wymarzony dla kilkudziesięciotysięcznego tłumu na plenerowym festiwalu. Jeśli „Country Girl” nie odprowadził całego garage rock revival na plac zabaw, robią to dwa kolejne numery – „Nitty Gritty” dorówuje „Medication”, niewiele słabszy jest „Suicide Sally & Johnny Guitar”. Cały skład zasuwa ile fabryka dała: wspierany przez gospelowe chórki Gillespie nie żałuje gardła, solówki Younga to stuprocentowy żar, a kapitalne klawisze Duffy’ego tylko podkręcają duże tempo utworów. „When The Bomb Drops” z kolei uderza w dość apokaliptyczny ton, z wykorzystaniem transowego basu Maniego i psychodelicznej gitary Willa Sergeanta z Echo & The Bunnymen.

Bomba spada i „Riot City Blues” zwalnia tempo. „Little Death” hipnotyzuje w mantryczny sposób, będąc chyba najbliżej tego, co Primal Scream robili w ostatniej dekadzie. Jednak ci, którzy mają nadzieję, że duch Micka opuści drugą część płyty, tracą ją wraz z „The 99th Floor” i „We’re Gonna Boogie”. Czy tak brzmiały odrzuty z „Exile On Main Street”? Jeśli tak, to może należy żałować, że Stonesi nie wydali albumu potrójnego. Materiałami na single są „Dolls” z chórkiem jak u Super Furry Animals i country-rockowy „Hell’s Comin’ Down”. Jeśli chodzi o zakończenie, to od początku pewne było, że poczęstują nas balladą: z gospelowymi naleciałościami i folkową harmonijką.

W dalszym ciągu, raz na jakiś czas trafia się płyta, która kompletnie nie próbuje na nowo porządkować zamkniętego 35 lat temu rock’n’rollowego elementarza, ale swoją prostotą i witalnością budzi najwyższy szacunek. „Riot City Blues” to właśnie ten przypadek. Nagrali co chcieli i mają w dupie czy się to komuś spodoba czy nie. <palacz> dla Primal Scream.

Kuba Ambrożewski (16 czerwca 2006)

Oceny

Kuba Ambrożewski: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Piotr Szwed: 6/10
Średnia z 12 ocen: 6,41/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także