Pretty Girls Make Graves
Elan Vital
[Matador; 3 kwietnia 2006]
Gdyby karierę muzyczną przyrównać do biegu lekkoatletycznego, to Pretty Girls Make Graves strzelili sobie w kolana już na pierwszym odcinku. Przyczyną dramatycznego falstartu był „Speakers Push The Air”, genialne nagranie otwierające debiut formacji. Trudno było uwierzyć, że nieznana szerzej grupa niemal na początku kariery sprawiła sobie killera, którego poziom większość zespołów stara się bezskutecznie osiągnąć przez całe swoje życie i który w solowym pojedynku realnie dystansował którekolwiek z nagrań Trail Of Dead. Jednocześnie artystyczna poprzeczka zawisła na wyśrubowanym dla bandu pułapie i na zawiedzione westchnienia nie trzeba było długo czekać. Debiutancki „Good Health”, jak na młodą kapelę przystało, grzał niczym pół litra żołądkowej, lecz mimo wszystko rozczarowywał dysproporcją pomiędzy wspomnianym singlem, a zaledwie poprawną resztą. Wydany rok później „The New Romance” nie zmienił rokowań PGMG, zaś zapowiedzi obrania nowego kierunku rozpaliły nadzieję, że kwintet z Seattle zacznie wreszcie komponować.
Słuchając efektów transformacji należy załamać ręce. Poszerzając hermetyczne ramy swojej dotychczasowej stylistyki zespół stracił focus, a co gorsza przejście na łatwiej przyswajalną formę (czytaj: piosenki) ukazało przysłowiową songwriterską słomę w butach. Zamiast obiecującej kapeli mamy grupę zdziadziałych weteranów, próbujących maskować braki, tudzież nieumiejętność przekonującego komponowania aranżacyjnym przepychem. Z dzisiejszej perspektywy „Speakers Push The Air” wydaje się być abstrakcją i nie chodzi tu o energię, czy pasję wykonania, lecz o kohezję, zwarcie i sznyt. Na pierwszy rzut ucha „Elan Vital” może i oferuje bogate instrumentarium, lecz większość podejmowanych przez zespół wątków drażni szkolną przewidywalnością, a niegdyś zapalne partie gitarowe trącą tu i ówdzie hard-rockowym skansenem.
Już otwierający „The Nocturnal House” nie daje się polubić. Choć w tym wypadku brak koncentracji zostaje zrekompensowany przez ciekawie zniekształcony, rozwodniony gitarowy layout utworu. Potem mamy dwie standardowe piosenki i w kontekście tego co później dwa najmocniejsze punkty płyty. A od piątki rozpoczyna się park jurajski. Serio, „Domino” ma przynajmniej cztery motywy klawiszowe, pierwszy jak The Charlatans, drugi trochę na new romantic, pozostałe bardziej w tło, czasem ktoś klaśnie, czasem perkusista uderzy w talerz, ale to i tak nic przy patetycznej partii prowadzącej a’la Rudolf Schenker. Najbardziej wydumany kawałek roku? Podobnej dozy humoru dostarcza napompowana rifferka „The Magic Hour”. Biorąc poprawkę na utwory stawiające bardziej na performance niż treść: instrumentalne interludium i recytację „Pictures Of A Night Scene” wyłania się dramatyczny obraz zespołu, który przy braku umiejętności skutecznego realizowania swoich pomysłów utopił się wierząc w te umiejętności. Na Pretty Girls Make Graves nie warto dziś stawiać.