Podsumowanie dekady 2010-2019

Powroty, producenci, nadzieje: wszystkie twarze popu

Podsumowanie dekady 2010-2019 - Powroty, producenci, nadzieje: wszystkie twarze popu 1

grafika: © Basia Warniełło

Muzyka pop w latach dziesiątych była bardzo zróżnicowana i ciężka do jednoznacznego sklasyfikowania. Stało się tak głównie przez to, że zatarły się granice między muzyką alternatywną a komercyjną: artyści stricte popowi czerpali pełnymi garściami z undergroundowych nurtów, przekładając te brzmienia na akceptowalne przez szerokie masy formy, a twórcy niezależni stawali się megagwiazdami z kontraktami w majorsach. Postanowiłem więc podzielić tekst na różne kategorie, by jakoś zsumować w osobnych rubrykach odpowiednie trendy. Na koniec proponuję swoją subiektywną dyszkę najlepszych, najbardziej znaczących dla dziesięciolatki albumów popowych.

Diwy, przebrzmiałe gwiazdy i powroty

Zacznijmy ten obszerny przegląd od liderów w stawce, czyli od tych, którzy kończyli poprzednią dekadę na szczycie list przebojów. Co stało się z nimi w latach 10’? Czy utrzymali formę? Czy odnaleźli się w bardzo szybko zmieniającej się popowej rzeczywistości? Jeżeli chodzi o Beyoncé, to można śmiało powiedzieć, że poradziła sobie najlepiej ze wszystkich. Każdy kolejny album z tej dekady przynosił jej sukces komercyjny, a zarazem wiele pochwał od krytyków. O ile za szczyt jej twórczości uważam krążek „Beyonce” z 2013, to właściwie i „4” z 2011 i „Lemonade” z 2016 są na bardzo zbliżonym do niego poziomie. To co sprawia, że Bey triumfuje, to fakt, że potrafiła ona dostosować swoje pop-r&b do epoki trapu. To doprawdy niezwykłe, że autorka hitu „Crazy In Love” po 10 czy 15 latach dalej potrafi wyznaczać trendy w kwestii brzmienia, a jej nagrania mają bardzo duży oddźwięk społeczny, jak na przykład utwór „Partition”. Beyoncé jest dzisiaj jedną z najbardziej inspirujących amerykańskich artystek, która spełnia się już nie tylko na polu muzycznym. Jest jedną z ikon tego kraju. Pozostając przy pani Knowles, trzeba też docenić jej siostrę Solange, która miała wybitną dekadę. W poprzedniej mogliście ją zapamiętać z całkiem fajnego singla „I Decided”, ale wtedy była tylko młodszą, mniej popularną z sióstr, raczkującą dopiero w popie. Solange wjechała w 2016 z trackiem, który podbił nasze serca. Nie tylko „Cranes In The Sky” było sukcesem artystycznym, ale też cały album „A Seat At The Table” wywołał ogromne poruszenie w muzycznym światku. Pierwsze miejsce w pitchforkowym podsumowaniu roku pokazało, że to już artystka pierwszoligowa. Zeszłoroczny krążek tylko to potwierdził. Nieco gorzej radziła sobie inna postać z orbity Beyoncé, czyli Kelly Rowland. Dziewczyna miała pomysł na siebie i zaczęła bardzo udaną karierę solową poza Destiny’s Child (w sensie bardziej dance niż r&b). W ostatnich latach jej passa się zmieniła. Nie ukrywajmy – Beyoncé miała zawsze więcej do powiedzenia artystycznie i posiadała klarowną wizję, była odważna i kreatywna – Kelly celowała raczej w ultrakomercyjny pop i w tym się sprawdzała… do czasu. Zapamiętałem ją ostatnio tylko z całkiem niezłego „Kisses Down Low”. Tyle.

Takich przebrzmiałych gwiazd, które nie miały w latach dziesiątych żadnych porywających momentów było więcej. Jennifer Lopez potrafiła przed laty wystrzelić świetnym singlem „Get Right” (i zainspirować tym samym pierwszy hit Ariany). Ale w ostatnich latach? Nie przypominam sobie, żeby robiła coś więcej niż generyczne r&b i dance pop. Usher miał swoje „Climax” i pomimo tego, że jego peak z początku nowego stulecia jest już pieśnią przeszłości, to przynajmniej próbuje poszukiwać dla siebie nowych brzmień. Oczywiście są też artyści i artystki, którzy pozostają w strasznie miałkim świecie wciąż i wciąż odgrzewanych muzycznych kotletów i, nie wiedzieć czemu, pozostają mimo to na topie. Taki jest casus Pink oraz Shakiry. Dla mnie nic ciekawego nie zrobiły (moooże „Rabiosa”, tyle że to już taki guilty guilty pleasure), ale dzięki pomocy milionów zatwardziałych słuchaczy nie znikają z list przebojów. Nie jest to jednak żadna reguła - dla porównania taka Nelly Furtado, autorka IMO najlepszej pop płyty lat zerowych, też nie robi może teraz najlepszych nagrań w swojej karierze, ale jest aktualnie gwiazdą wygasłą. To był też kiepski okres dla divy nad divami czyli Mariah Carey, choć właściwie płyta „Caution” miała momenty i pomimo czasem obleśnego brzmienia da się tam znaleźć trademarki artystki, które uczyniły ją wielką. Nie jest to wielki powrót w stylu „Emancipation of Mimi”, ale końcówka mizernego dziesięciolecia na plus.

Podobna sytuacja była z Britney Spears, która z kolei znakomicie zaczęła dziesięciolecie. W gronie poptymistów jej krążek „Femme Fatale” uznawany był za pomost pomiędzy klubowym popem a kompletnie zdekonstruowaną formą zarówno piosenki jak i postaci piosenkarki pop. Britney hulała na zwariowanych, pociętych, powyginanych podkładach niczym kolejny, zmodyfikowany do granic możliwości przez komputer instrument. Ten album to czysty hedonizm i amok. Rzecz niespotykana na szczycie popowego światka. Reszta jej nagrań z ostatnich lat… cóż, nie warta jest omawiania. Ostatnie miesiące to już w ogóle downfall tej ikony. Na drugim biegunie jest dawny partner Spears Justin Timberlake, który będąc w szczęśliwym małżeństwie, cieszący się potomstwem i rodzinną sielanką, stworzył swój najbardziej wyluzowany i najmniej futurystyczny materiał, czyli „Man In The Woods”. Ten skok w bok wielu się nie spodobał, ale ja uważam, że było tam całkiem sporo chwytliwych kompozycji. Czasami trochę szkicowe, czasami może rozmemłane, ale na pewno nie można w tym wypadku mówić o porażce. Powszechne zachwyty wzbudził zaś dyptyk „The 20/20 Experience”, a szczególnie jego pierwsza część. U nas otrzymała po premierze wysoką notę 9 - teraz po latach ocena ta zostałaby na pewno zweryfikowana. Wciąż najlepszą płytą Justina pozostaje „FutureSex LoveSounds”, ale „The 20/20 Experience” to rzecz w tym samym duchu – to odważna, nowoczesna produkcja, progresywne kompozycje i ten jedyny w swoim rodzaju luz i buńczuczność wokalisty. Ciekawe jest to, że Pharrell, który był jeszcze kilkanaście lat temu absolutnym bogiem wysokobudżetowych popowych produkcji z artystycznym zacięciem (patrz: Justin), geniusz konsolety i wizjoner, zaliczył być może peak swojej popularności dzięki globalnym viralowym hitom „Happy” i nagranym z Daft Punk i Nilem Rogersem „Get Lucky” oraz „Blurred Lines” z Robinem Thicke. Oczywiście nie znaczy to, że producent zwolnił tempo w swojej działce – jest przecież jednym z autorów sukcesu Ariany Grande. Niemniej to śmieszne, że przez wielu zostanie zapamiętany nie jako twórca wizjonerskich podkładów, popychających pop lat 00’ na zupełnie nieznane terytoria, ale jako „ten sympatyczny gość od Happy”.

W poprzedniej dekadzie wydawała malutko, bo wypuściła tylko jeden album i trzy EP-ki, ale za to ile namieszała. Szwedka Robyn, zostanie zapamiętana jako jeden z symboli tamtych lat. Skromna, ale piekielnie utalentowana artystka dała wszystkim wrażliwcom ery wkraczających do umysłów mas mediów społecznościowych ich wymarzony soundtrack. Zebrane później w kompilację „Body Talk” EP-ki to jazda obowiązkowa. „Honey” nie było już aż tak mocno zorientowane na pop i można je odbierać raczej jako album house’owy z dance-popowymi elementami – wciąż jednak są to baaardzo jakościowe rzeczy. Kylie Minogue, która szczyt kariery osiągnęła na samym początku XXI wieku nie przebiła artystycznego peaku w ostatniej dekadzie, ale poza paroma wyjątkami trzymała formę. Niektórzy twierdzą nawet, że „Aphrodite” to jej najlepsza płyta od czasu „Fever”… ja tam śmiem się nie zgodzić, ale właściwie po bardzo eklektycznym „X” to rzeczywiście powrót do feverowego brzmienia. Nieco gorzej było na „Kiss Me Once”, zawiało też nudą zrywającym z disco-popem „Golden”, ale i tam w zależności od producentów trafiały się perełki. Zeszłoroczne „Disco” było solidnym powrotem, ale o tym więcej napiszemy w naszym recenzenckim post-scriptum 2020.

Pozostając przy największym kalibrze nie sposób nie wspomnieć o ostatnich osiągnięciach Madonny. Artystka zaliczała w karierze wielkie wolty stylistyczne i poprzez dobór współpracowników potrafiła się redefiniować (trip-hop i William Orbit). W 2008 postawiła na będących wtedy na topie Pharella i Timbalanda… no i coś nie pykło. All star team producencki nie zgrał się z wielką gwiazdą, było parę rzeczy przekombinowanych. Później nie było nic lepiej. Miała być współpraca z Arielem Pinkiem, którą się wszyscy jaraliśmy, ale wyszło koniec końców, że to jakaś ściema, a nawet Ariel wywołał mały tabloidowy skandalik. Nigdy pewnie nie usłyszymy Madonny w bedroom psych-popowym anturażu ehhhhh. Zdecydowała się za to na współpracę z Bennym Benassim i Martinem Solveigiem, co zaowocowało chyba najgorszym krążkiem w karierze „MDNA”. Na następnym „Rebel Heart” pojawia się za to Sophie w deconstructed clubowym podejściu do urban popu, co mogło być trochę szokujące dla mainstreamu, ale ostatecznie album był znów porażką, podobnie jak ostatnie jak dotąd wydawnictwo „Madame X”. Ja tam ciągle wierzę, że pani Ciccone jednak się pogodzi z Arielem i wróci w glorii chwały. Lady Gaga została przeze mnie zaliczona do tej samej kategorii co Madonna, bo w latach 00s była już megagwiazdą, przez co w tę dekadę wkraczała już ze statusem istotnej postaci na rynku. Z jednej strony na „Born This Way” kontynuowała stadionowo-dyskotekowy pop z „Fame Monster” (weźmy takie Springsteen’owskie „Edge Of Glory”), z drugiej zaś wkraczała czasem na tereny naprawdę nieznośnego kiczu. Zabrakło chyba takiego utworu jak „Eh Eh” - lekkiego, cukierkowego, który rozładowałby pompatyczną atmosferę („Bad Kids” jest najbliżej). Gaga chciała być gwiazdą totalną, robić postmodernistyczne muzyczno-wizualne projekty łączące muzykę pop z pop artem. Moim zdaniem udało jej się to całkiem nieźle na „Artpop”. Do dziś uważam to za jej najbardziej udany krążek. Ma on swoje mankamenty, ale ostatecznie mimo tego, że nie uświadczymy tu żadnej transcendencji, jak u powiedzmy Kanye, to zestaw utworów jest zgrabny i rzeczywiście sprawia wrażenie różnokolorowego ready-made popu. Potem artystka porzuciła krzykliwe brzmienia i o dziwo odniosła całkiem spory sukces komercyjny, bo country-popowe „Joanne” i w szczególności muzyka (a także rola) do „A Star Is Born” - tego odgrzewanego po raz wtóry kotleta – przyniosła nominację do Oscara i ponowną eksplozję popularności. W tym roku wróciła jednak do wcześniejszej odsłony, ale to już historia na następny tego typu przegląd.

Obecne topowe gwiazdy i wielkie nadzieje na przyszłość

Gwiazdka końcówki 00s, która nabrała dużo większego blasku i na stale wpisała się do grona pop-superstars to Katy Perry. Żaden jej album nie był jakimś olśnieniem dziełem, wszystkie lądują w koszu medicore, z pojedynczymi fragmentami, które się rzeczywiście wybijają. Nie można jej jednak odebrać tego, że pracowała ciężko na rozwój kariery. Utwory takie jak „Teenage Dream”, „E.T” (z Kanye), „Last Friday Night”, „Dark Horse”, „Bon Appetit” mogły zostać docenione przez wymagających poptymistów, miały masowy odzew w świadomości popkulturowej i towarzyszące im świetne teledyski. To wcale niemało. Najlepsza Katy to była ta, która wykorzystywała funkowy basik i ejtisowe brzmienia klawiszy. Szkoda, że nie stworzyła nigdy albumu opartego tylko na tym, coś jak „Funk Wav Bounces” Calvina Harrisa. Tak to zostaje niedosyt, bo wiele tracków to zapychacze albo zwyczajna tandeta. Jak już jesteśmy przy Harrisie, to odnotujmy, że facet nagrał chyba ze dwa tuziny singli z wszystkimi największymi gwiazdami i był dosłownie wszędzie. Większość to chamskie EDM w stylu „Summer”, ale są wyjątki jak znakomite „Thinking About You” czy nagrane z Kelis „Bounce”. Wiadomo, że facet od zawsze posiadał ten zmysł, ale czasem też trzeba się sprzedać (za niemałą kasę). No i na pewno wspomniany już, oparty na żywych instrumentach, „Funk Wav Bounces” mógł być pozytywnym zaskoczeniem. Utwór z Dua Lipą „One Kiss” to był też jeden z naszych ulubieńców, nie wspominając już o „We Found Love”: zrobionym wspólnie z Rihanną mega hicie. Koniec końców gość okazał się bardzo pozytywną postacią ostatniej dekady. Pozostajemy przy Barbadosce. Rihanna była już na topie w 2009, ale to, co działo się na początku 10s to już totalne szaleństwo. „We Found Love”, „Only Girl In The World”, „Diamonds”, „Work” – to wszystko globalne hity, które odcisnęły duże piętno na całej scenie. Rihanna wyznaczała trendy i mogła robić wszystko, co chciała. Zaowocowało to zdecydowanie najciekawszym artystycznie okresem w jej karierze. Był bowiem utwór nagrany wspólnie ze współczesnym bogiem hip-hopu Kanye Westem i legendą nad legendami Paulem McCartneyem. Był też artystycznie najlepszy album w dyskografii: „ANTI”. Riri od dawna nic nie wydała, ale mam nadzieję, że mój apetyt zostanie w latach dwudziestych zaspokojony.

Kto by się spodziewał, że The Next Big Thing stanie się po kilku latach od debiutu akurat Ariana Grande. Singiel „Problem” zrobiony wspólnie z Iggy Azaleą sprawił, że piosenkarka przebiła się do mainstreamu, ale szczerze mówiąc, słysząc ten utwór myślałem sobie, że to po prostu kolejny skok na kasę w postaci łatwo zapamiętywalnego zapętlonego saksofonu w stylu „Get Right” ze słodkim wokalem. No ale już „Dangerous Woman” i w szczególności „Into You” pokazały, że to jednak może być postać dużo większego kalibru. Kolejny raz potwierdziło się, że prawdziwa gwiazda pop rodzi się wtedy, gdy trafia na odpowiednich współpracowników i znajduje swój styl: wytwórnia mogła prowadzić Rihannę przez kolejne kopie „Pon The Replay”, ale ta dzięki kolejnym hitom nabrała pewności siebie i zaczęła kroczyć własną ścieżką. Podobnie Ariana Grande – ta z american sweetheart stała się królową mrocznego, dusznego trap-popu, a albumy „Sweetener” i „thank u, next” uczyniły z niej jedną z największych ikon współczesnej muzyki popularnej i ulubienicy słuchaczy szukających w popie czegoś bardziej ambitnego. W kwestii nieoczywistych brzmień, ładnych parę lat temu wszyscy się zastanawialiśmy nad tym, czy undergroundowa sensacja w postaci nurtu PC Music doczeka się jakiejś mainstreamowej odmiany. Miałoby to potencjał, ale dziś już można powiedzieć z pewnością, że częściej sięga się po trap i to on dziś dominuje nie tylko w samym hip-hopie. Na szczęście jest Charli XCX, która od EP-ki „Vroom, Vroom” konsekwentnie działa w nurcie bubblegum-bass-popu i tym samym staje się najbardziej futurystyczną gwiazdą na scenie muzyki popularnej. „Number 1 Angel”, „POP2”, „Charli” oraz nagrane podczas kwarantanny „How I’m Feeling Now” (patrz Kanye, można w pośpiechu montować materiał i wypuścić go w skończonej formie) to same złote strzały potwierdzające, że AG Cook ma rękę nie tylko do wykręconej do granic możliwości, zdehumanizowanej cukierkowej elektroniki, ale też do świata dziewczęcego popu.

Nie ma co ukrywać, że Dua Lipa już na wysokości debiutu udowadniała, że trzeba będzie się z nią liczyć przez najbliższe lata. Jednak to, co zrobiła ostatnio na „Future Nostalgii”, synth-funkowym, naszpikowanym instant hitami krążku, uczyniło z niej naszą prawdziwą crush. To jednak podsum dekady 00s, więc cofnijmy się do tego debiutu. „Be The One” z 2015 r. to był na serio mocny strzał od nieznanej dotąd piosenkarki. To co sprawiało, że pozostałe utwory jak „Hotter Than Hell”, „New Rules” czy „Thinkin Bout You” też odniosły sukces, to bardzo sprawne połączenie r&b, electropopu i tropical house’u. Muzyka ma odpowiedni vibe i czerpie z przeszłości tylko tyle ile potrzeba, bo reszta to już stylistyka dopasowana do współczesnych trendów. Wygląda na to, że popularność Lipy będzie już tylko większa. Lata 10’ to też czas, gdy bardzo młode dziecięce gwiazdki dorosły i wkroczyły w ten etap kariery, gdy zaczyna im od sławy odbijać, ale też stają się indywidualnościami pod kątem artystycznym. To bardzo interesujące, obserwować jak teen idols przekształcają się w pełnoprawne dorosłe gwiazdy masowej wyobraźni – ze złymi i dobrymi tego skutkami. Zacznijmy od najbardziej oczywistego przykładu, czyli Miley Cyrus. Ta ikona Disneya, ulubienica dzieci i rodziców przeszła bardzo gwałtowny okres buntu, podczas którego szokowała media swoimi wyuzdanymi zachowaniami i stylem życia na granicy prawa. Jeżeli chodzi o muzykę, to było w tym przypadku jeszcze ciekawiej. Recenzowałem kiedyś „Bangerz” i zwracałem uwagę na totalny bałagan stylistyczny – dobór producentów i brzmień był mega chaotyczny, nawet na standardy współczesnej muzyki. Niektóre kawałki naprawdę dawały radę, inne były raczej niewypałami. Singiel „We Can’t Stop” wraz z teledyskiem zapowiadał coś naprawdę dobrego, ale zabrakło konsekwencji. Znacznie więcej było spójności w poronionym wydawałoby się pomyśle na ożenienie z Miley psych-rockowców z Flaming Lips. Cyrus śpiewała na krążku Lipsów (podobnie jak Kesha), ale cała wspólna płyta z zespołem była dla wielu szokiem. IMO ten zdecydowanie przydługi materiał to bardzo jakościowa rzecz i właściwie takie połączenie mainstreamu z alternatywą wyszło naturalnie. Ostatnia płyta wokalistki była już z kolei powrotem do bardziej konwencjonalnej muzyki pop z dodatkiem country. Warty odnotowania był z tego czasu całkiem dobry, lekki singiel „Malibu”. Justin Bieber podobnie jak Miley w pewnym momencie tak bardzo chciał zerwać z wizerunkiem teenstar, że stał się naczelnym amerykańskim bad boyem. Jego muzyka zdecydowanie poszła w kierunku trap-popu – czyli tak jak mówiłem – dominującego w dzisiejszej muzyce popularnej stylu. Ale po drodze były też klimaty tropical house’owe, które Bieber mocno propsował. Pamiętamy dobrze singla „Where Are You Now?” zmajstrowanego ze Skrillexem i Diplo, caaaałkiem zacna rzecz.

Swoją drogą pamiętacie jeszcze Keshę? Tak, tę autorkę viralowego hitu „Tik Tok”. Po osobistych traumach i wyjściu na niezależność ukazała się płyta „Rainbow”, promowana singlem „Praying”. Kesha to dobry przykład na to, jak przemysł muzyczny może pożreć i przetrawić kurę znoszącą złote jajka. Wokalistka potrzebowała 5 lat, by powrócić z nowym materiałem, ale warto było, bo postawiła na swoim i zaprezentowała się w dużo dojrzalszej wersji, z inspiracjami folkiem i soulem. Już bez prymitywnego EDM i obróbek. Obnażony wokal i zgrabny songwriting okazały się niespodziewanie udane. To przykład na to, że produkt medialny może zyskać indywidualność, wystarczy go tylko wypuścić na wolność. Ciekawa była też droga mocno lansowego swego czasu w środowiskach alternatywnych twórcy mrocznego r&b czyli The Weeknda. Z każdą kolejną płytą zyskiwał on coraz większą rozpoznawalność. O ile dwa pierwsze albumy tworzone już dla majorsa odbiegały jakościowo od materiałów tworzonych przez artystę na początku kariery, to „Starboy”, gdzie pojawiły się dwa utwory produkowane przez Daft Punk, przyniósł nie tylko popularnego singla, ale też wyznaczył nowe ścieżki. „After Hours”, zdecydowanie najlepsze dzieło w jego karierze pokazuje, że Weeknd osiągnął już idealną równowagę między mrocznym r&b, dzięki któremu się przebił, a przebojową formułą z wyraźną inspiracją latami osiemdziesiątymi. No i jeszcze współpraca z Lopatinem. How cool is that? W drugiej połowie dekady doczekaliśmy się wielkiej sensacji, mianowicie eksplozji popularności piosenkarki, która jako pierwsza wprowadziła ASMR do świata muzyki pop. Chodzi tu oczywiście o Billie Eilish, która ze względu na swój dziwny wizerunek i bardzo intymną, czerpiącą zarówno z trapu jak i ambient popu muzykę, jawi się jako jedna z najlepiej zapowiadających się przyszłych gwiazd. Debiutowi brakuje dobrych kompozycji, ale sama stylistyka szeptanych wokali, bedroomowej produkcji, mrocznej atmosfery zapewnia jej status artystki kultowej. No i zrobiła piosenkę do Bonda, mając na koncie tylko jeden longplej.

Bardzo mocno zaczynają już od pewnego czasu dominować brzmienia latynoskie, ale to nie żadne generyczne latynoskie rytmy, a zupełnie nowa fala nowoczesnego latino, którego architektem jest w dużej mierze Bad Bunny. Gwiazda alt-flamenco Rosalía dopiero zaczyna, a już robi na nas potężne wrażenie. Łączy twarde trapowe podkłady z latynoską melodyką, nie wpadając nigdy na mielizny tanecznej lambady, zamiast tego wprowadzając do muzyki sporą dawkę niepokoju i zmutowanych brzmień (dzięki Arca). Jej utwory lecą w dużej rotacji i przemycają szerokiej publiczności treści z innych światów muzycznych. Rosalía ma szansę zostać dla następnej dekady tym, czym M.i.A była dla początku wieku. Na pewno zostanie z nami na dłużej, podobnie jak kolejna bohaterka – tu w pewnym momencie wydawało się to niepewne. Zaczęło się od singla, który był wszędzie i który stał się globalnym fenomenem. Protegowana Justina Biebera Carly Rae Jepsen zaczęła pięcie się na szczyt dość późno jak na współczesne standardy, ale warto było czekać. Viralowe „Call Me Maybe” dało jej rozpoznawalność, a ona zamiast zostać one hit wonder doskonale wykorzystała swój czas. „Kiss”, „E•MO•TION” i „Dedicated” to same złote strzały. Na „Kiss” znalazło się „Call Me Maybe”, ale bynajmniej nie przyćmiło innych utworów, które hołdują zasadzie „funkowy basik i ejtisowe klawisze”. W 2013 jak grom z jasnego nieba uderzyła nas bardzo młodziutka wokalistka z dalekiej Nowej Zelandii. Potencjał komercyjny Lorde na samym starcie był olbrzymi. Pyk, poszło w świat „Royals”, sprytnie pożenione alt r&b i wolny, szkieletowy electropop. Minimalizm stylistyczny sprawił, że ta sympatyczna piosenka, zdołała się wznieść naprawdę wysoko. Poptymiści poczuli krew, ale na prawdziwe fajerwerki musieli poczekać jeszcze trochę, bo do czasu drugiej płyty Lorde. Debiutanckie „Pure Heronie” było tylko poprawne – lepsze utwory z mocno zarysowanym stylem i trochę za dużo zapychaczy. Z kolei „Melodrama” dała nam dwa single, które wylądowały w naszej czołówce roku, a i sam album ocenialiśmy na wysokie 8. Jack Antonoff, autor kilku spektakularnych sukcesów popowych ostatniej dekady spisał się na medal i wyciągnął z teenage-dramy kapitalnie zaaranżowane kawałki – połączenia trapu, indie, synthpopu w ramach jednej piosenki? A proszę bardzo. Jak już jesteśmy przy Antonoffie, to powiedzmy też o innej artystce, z której zrobił oszlifowany diament. Megagwiazda teen county Taylor Swift przez ostatnią dekadę znacząco poszerzyła swoje grono odbiorców o fanów popu, ale też indie. Zaczęło się od przełomowego „Red”, które wówczas bardzo mocno propsowaliśmy. To było najlepsze połączenie soft-rocka i americany z mainstreamowym popem, jakie mogliśmy sobie wymarzyć. Takie utwory jak tytułowy, „We Are Never Ever Getting Back Together” czy „22” to nowa jakość w dziewczęcej muzycznej melodramie – kapitalna produkcja + potencjał przebojowy + indie vibe. Od „Red” Swift miała już drogę otwartą do szczytów. „1989” było bardzo zdecydowanym wejściem w EDM (znów megaprzeboje „Blank Space” i „Shake It Off”), a „Reputation” jeszcze mocniej wjeżdżało w klimaty, które samej Swift ewidentnie nie za bardzo już pasowały. Singlowe „Are You Ready For It?” zupełnie mi nie podeszło, raziło sztucznością. Na szczęście całość wypadała już lepiej – broniły się ballady i bardziej sensualne utwory jak „Dress”. Na „Lover” Taylor powoli zaczęła powracać do bardziej akustycznych brzmień, choć produkcyjnie wciąż było tu sporo współczesnych trapowych smaczków (vide otwieracz). To, co wydarzyło się w roku 2020 to zaś już historia, zupełnie inny rozdział...

Boysbandy i girlsbandy

Boys/girls bandy mają to do siebie, że jarają niemal wyłącznie elektorat dziecięco-młodzieżowy, więc jak się wyrośnie z tego wieku, to ciężko się czymś zainteresować. Ja sam miałem jedynie podjarkę Spice Girls właśnie ze względu na wiek. Nie będę tu więc pisał zbyt wiele, poza krótkim podsumowaniem, że zdecydowanie boysbandy są ostatnio dużo bardziej popularne od ich damskiej konkurencji. One Direction i Jonas Brothers zrobili oszałamiające kariery i nawet solo potrafili wyjść na swoje. W prawie każdej grupie wykreowanej przez menadżerów znajdowała się co najmniej jedna naprawdę utalentowana osoba (oczywiście castingi przepuszczają tylko tych utalentowanych, ale umiejętność tańca i czystego śpiewu na tym serwisie nie jest traktowana jako coś wystarczającego, by mówić o artyzmie). Krążek Harry’ego Stylesa, w którym dalej idzie w kierunku soft rocka, blue eyed soulu i indie potwierdza, że w One Direction rzeczywiście znajdował się ktoś taki. A jest jeszcze Zayn z dwoma cholernie nierównymi płytami – ten bardziej w typie bad boya, muzycznie ostrzejszy, zanurzony w nowoczesnym r&b. Wydaje się, że fenomen boysbandów bierze się ze znacznie większego fanbojstwa (fangerlstwa?) wśród dziewczynek i nastolatek. Prawdziwa obsesja nastąpiła wraz z ekspansją k-popu. Przypominający wirtualne awatary koreańscy chłopcy są dziś żywym wcieleniem QT, czyli fikcyjnej piosenkarki stworzonej przez Sophie i AG Cooka. Oczywiście BTS, czyli największy fenomen k-popu jest też skrojone pod ambitniejszych słuchaczy, stąd recenzje na Pitchforku i budowanie hype’u poza nastoletnim fanbase’m. Mnie to do tej pory to nie zainteresowało i z Azji zdecydowanie bardziej wolę Kyary Pamyu Pamyu, Perfume czy Kero Kero Bonito. Trzeba jednak przyznać, że BTS to boysband godny naszych czasów – eklektyczny, trochę alternatywny, trochę trapowy, trochę romantyczny, zdecydowanie produkowany przez sztab profesjonalistów ze zmysłem estetycznym.

Właściwie to przecięcie alternatywności i statusu „zespołu dla nastolatek” było w tej dekadzie bardzo interesującym zjawiskiem. Może to nieco kontrowersyjne, by w tej akurat rubryce o tym wspominać, ale wydaje mi się, że mianem najciekawszego boysbandu ostatnich lat nazwać można The 1975. Na wysokości debiutu byli to przecież chłopcy w ramoneskach, grający wcale nie rocka, tylko idealnie skrojony pod masowego odbiorcę synth-rock. Już wtedy taki kawałek jak „Girls” sprawił, że zaświeciła mi się żarówka w głowie. Pamiętając, że 10 lat wstecz za gwiazdę nastoletniego rocka uchodzili Linkin Park, to skok jakościowy był teraz ogromny. Jak się później okazało, warto było zaufać tym gościom. Kolejne płyty o długich i enigmatycznych tytułach sprawiły, że krytycy zaczęli o nich mówić jako o popowych Radiohead, dokonujących przewrotu kopernikańskiego na scenie pop-rocka. Długie kompozycje, pełne udziwnień, neurotycznego klimatu, przesiąknięte elektroniką i bardzo inteligentnie inkrustowane różnymi niespodziewanymi gatunkami (yacht rock, ambient, blue eyed soul, synth-funk, indietronica) – to było coś, czego świat nie słyszy za często. Dodatkowo zespołowi udało się idealnie uchwycić w tekstach ducha czasu, co zawsze czyni takie zespoły wyjątkowymi, rezonującymi z dynamicznie zmieniającym się światem mediów społecznościowych, smartfonów i Tindera. Idolami nastolatków, którzy niespodziewanie poszli w kierunku lekkiej transgresji są też Twenty One Pilots. Myślę, że od jakiegoś czasu nie należy ich już traktować jako guilty pleasure. Ambicje na konceptualnym „Blurryface” wykraczały już poza strefę komfortu pop-rockowego actu, ale na „Trench” wszystko poszło jeszcze bardziej w kierunku całkiem ambitnego indie popu. Gitary, rapowanie, elektronika, instrumenty akustyczne i progresywne kompozycje – wszystkie te elementy sprawiają, że muzyka zespołu wykracza daleko poza spektrum nastoletniej zajawki. Był też biegun przeciwny – grupy, będące popowym szlamem, które w niektórych mediach były traktowane jako „rockowe”. Tu należy wspomnieć o zerowej twórczości Imagine Dragons i Maroon 5.

Girlsbandy miały pod względem popularności gorzej. Nie pojawiło się na scenie nic zbliżonego do Destiny’s Child, Girls Aloud, Sugababes i innych. Za największe gwiazdy w tej dziedzinie należałoby uznać Little Mix i Third Harmony z bardzo popularnym singlem „Work”. Krótko mówiąc dość randomowy r&b pop i EDM robiony pod współczesnych słuchaczy. Nic ciekawego. Oczywiście jedna z wokalistek wybiła się solo. Jest to Camilla Cabello – dość przewidywalne latynosko brzmiące ersatze.Warto też na koniec dodać, że pochodząca z popularnej w latach 00’ grupy Danity Kane Dawn Richards rozpoczęła naprawdę ciekawą karierę solową. „Black Heart” z 2015 i późniejsze „Redemption” oraz „New Breed” to przykłady hipnotycznego alternatywnego r&b z najwyższej półki. Zdarza się, że członek boys/girlsbandu rozwija solo skrzydła i tworzy znacznie lepszą jakościowo muzykę z indywidualnym piętnem, ale rzadko ktoś tak daleko odchodzi od zespołowego brzmienia, tak mocno wkraczając w ambitne brzmienia.

Producenci

Tyle pisałem o postaciach pierwszego planu, ale czytelnicy Screenów doskonale wiedzą przecież, że często o magii decydują ci, którzy stoją za konsoletą. Poprzednią dekadę zdominowali futurysta i fetyszysta riddimów i orientalizmów Timbaland oraz awangardowi poptymiści z The Neptunes. O latach 10’ można z pewnością powiedzieć, że to okres dominacji szwedzkiej szkoły piosenki. Max Martin, bijący rekordy w ilości singli na Billboardzie, Shellback, Klas Åhlund i Peter Svensson znany z The Cardigans po prostu wyczarowywali najlepsze popowe numery, szokując przy tym bardziej wymagających słuchaczy żonglerką aranżacyjną. Nie ma sensu wymieniać po kolei krążków ani utworów, przy których majstrowali, bo wystarczy posłuchać lwiej części z opisanych tu powyżej rzeczy, by trafić na ich produkcje. Powiem tylko tyle, że najbardziej ekstremalnym przykładem twórczego polotu różnych szwedzkich autorów zebranych w jednym miejscu jest „Femme Fatale”. Oprócz wielopiętrowych kompozycji, w popie lat 10’ wyrazisty był też nurt przeciwny – maksymalnie przegiętego EDM. Jako jeden z utworów tych czasów zostanie zapamiętane „Lean On” Major Lazer. Diplo, czy się tego chce czy nie, odcisnął duże piętno na brzmieniu zarówno muzyki dance jak i popu. Wspomniany wcześniej tropical house „Where Are You Now?” zrobiony ze Skrillexem to kolejny przykład na kompresowanie potężnych klubowych dropów do formatu trzyminutowego radiowego singla. To też wspominana już kilka razy wcześniej dominacja trapu jako gatunku najbardziej popularnego, ale też najbardziej kreatywnego artystycznie. Trap musiał przeniknąć do popu dając światu swoiste cukierkowe xanaxy. Mike Will Made-It, Boi-1da – między innymi im to zawdzięczamy. Wielką karierę w producenckiej branży robią też kolesie znani z grania w zespołach indie, co tylko pokazuje jak mocno zaciera się już nie tylko granica między rapem a popem, ale także sceną indie i sceną mainstreamową. Greg Kurstin znany wcześniej z duetu The Bird And The Bee był w dużej mierze odpowiedzialny za sukcesy takich piosenkarek jak Sia czy Ellie Goulding. Także ulubieniec recenzentów Rostam Batmanglij na boku swojego nominalnego Vampire Weekend zrobił baaaardzo dużo dobrego. Zresztą Vampire Weekend nigdy nie było tak naprawdę specjalnie garażowym zespołem i raczej celowało właśnie w wygładzone, komercyjne brzmienie.

Subiektywny wybór najlepszych płyt popowych dekady

I dobrnęliśmy do końca; do creme de la creme, czyli wyboru najlepszych z krótkimi opisami:

10. Beyonce – Beyonce

Jak już pisałem powyżej, najlepszy całościowo materiał Amerykanki – długi, intensywny, odważny muzycznie materiał, daleki od mainstreamowego popu, a jednak wyznaczający dla niego nowe standardy. Powiedzą wam niektórzy, że „Lemonade” lepsze, ale to tutaj krzyżują się wszystkie drogi.

09. Britney Spears – Femme Fatale

Muzyczne dziecko amerykańskiej idolki nastolatków będącej na zakręcie i najbardziej chętnych do eksperymentowania z formatem popowej piosenki producentów. Jakie szczęście, że ta płyta wyszła, zamiast zostać odesłana przez władze majorsa na półkę.

08. Lorde – Melodrama

Taka młoda a już tak dojrzała. Jest w muzyce Lorde trochę dekadencji i mroku, trochę też niewinności i uroku. To muzyka, która przypasowała zarówno zagubionym nastolatkom jak i zblazowanym trzydziestolatkom.

07. Rihanna – ANTI

Good girl gone good. Rihanna serwuje nam tu swoje tour de force. Jest minimalistyczne singlowe „Work”, jest hipnotyczne „I Needed You”, zupełnie do niej niepodobne sophisti „James Joint”, cover Tame Impala, ejtisowa ballada „Kiss It Better”, hałaśliwe „Woo” - piosenkarka nigdy nie wychodziła tak często poza muzyczną strefę komfortu.

06. The 1975 - I Like It When You Sleep for You Are So Beautiful Yet So Unaware of It

Longplej tak samo długi jak jego tytuł. Wielowątkowy, ambitny, progresywny, kiedy trzeba intymny, innym razem stadionowo rozbuchany materiał, który pozostaje przy tym chwytliwy. Oto jak zespół potencjalnie rockowy może pójść w pop i być przy tym dużo bardziej spełnionym artystycznie, niż całe rzesze rockowych grup.

05. Ariana Grande – thank you, next

Księżniczka hipernowoczesnego minimalistycznego popu. Wydana zaledwie rok po poprzedniej płycie nie dość, że w udany sposób kontynuowała brzmieniowe patenty „Sweetener”, to jeszcze była intensywniejsza i bardziej nośna od tamtej. Wyszło stąd kilka hitów, ale „thank you, next” można słuchać jako zamkniętej całości, bo to bardzo równy materiał.

04. Charli XCX – POP2

W tym miejscu mogło być „Vroom, Vroom”, „Number 1 Angel” albo „Charli” - bądźmy szczerzy – odkąd Charli skumała się z chłopcami z PC Music, jej kariera nabrała rozpędu i serwuje nam od tej pory wyłącznie przełamujący granice między mainstreamem a klubową schizofrenią jedyny w swoim rodzaju charlipop. Konsensus redakcyjny jest taki, że najpełniej odzwierciedla go ten oto mixtape.

03. Taylor Swift – Red

Zanim Taylor zaczęła nagrywać eteryczne ballady folkowe z Justinem Vernonem, dokonała największego przełomu w swojej karierze, przeistaczając się z gwiazdy pop-country w ulubienicę słuchaczy indie. Jak tego dokonała? Inspirując się największymi pop-rockowymi gwiazdami lat 70 i 80 i dodając do tego swój nieco naiwny, ale jak urokliwy pamiętnikarski songwriting.

02. Carly Rae Jepsen – E•MO•TION

Coś było w tym dziewczęcym singlu, który słyszał każdy na całym globie, a późniejsze długograje sprawiały, że zakochiwaliśmy się w Carly jeszcze bardziej. Gdyby wszyscy ludzie słuchali „E•MO•TION”, to świat byłby bez dwóch zdań dużo lepszym miejscem. Mokry sen każdego poptymisty.

01. Robyn – Body Talk

Dla mnie bez dwóch zdań Robyn była królową. Starsza od innych koleżanek obecnych na liście, skromna Szwedka rozłożyła swój ambitny plan na trzy mniejsze formy wydawnicze, które zebrane w tej kompilacji są najlepszym zestawem popu lat 10’. Na tej jednej płycie są „Call Your Girlfriend”, „Dancing On My Own”, „Dance Hall Queen”, „Time Machine”, „Hang With Me”, „Indestructable”… zresztą musiałbym wymienić całość. Jak już wspomniałem: wymarzony soundtrack dla wszystkich wrażliwców ery rodzącego się Facebooka, wciąż aktualny jak w 2010 roku.

Michał Weicher (27 stycznia 2021)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ktoś tam z dawien dawna
[10 lutego 2021]
Niestety, ale nie rozumiem, czemu entuzjaści muzyki alternatywnej, awangardowej, ambitnej i niezależnej - a za takich mam redaktorów Screenagers - jarają się Brygidą Dzidą i Biberem. Nie tylko jarają się, ale też wypisują pełne znawstwa epistoły na takie tematy. Sorry, ale nie rozkminiam, jak to mówi młodzież. Ilhanie, fanie wartościowego gitarowego brytyjskiego rocka - widzisz to i nie grzmisz?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także