OFF Festival 2019

OFF Festival 2019: sobota, 3 sierpnia

Boogarins

Brazylijczycy stanowili pierwszy sobotni solidny punkt w rozkładówce fanów gitarowej, piosenkowej muzyki. Czerpiąc z rozmaitych źródeł – od psychodelii lat sześćdziesiątych, przez klasyczną MPB, aż po dream pop i shoegaze – stworzyli swoisty tour de force tego, co da się wycisnąć ze współpracy przesterów, reverbu i chorusów. Choć są często porównywani z formacją Kevina Parkera, to, jak się okazało, mają na żywo do zaoferowania znacznie więcej niż Australijczyk, którego występy to raczej odtworzone na żywo nagrania studyjne. Boogarins doskonale balansują pomiędzy odgrywaniem najbardziej przebojowych fragmentów swojej dyskografii a psychodelicznymi, transowymi odjazdami. Pozostając przy tym porównaniu, na scenie mogliśmy zobaczyć doskonale współpracującą paczkę kumpli, dla których granie piosenek to po prostu świetna zabawa (w kontrze do chłodnego, zdystansowanego i mocno statycznego Parkera). Słoneczny nastrój i pozytywny vibe sprawiają, że to jeden z tych koncertów OFF Festivalu 2019, które będę również najcieplej wspominać. (Patryk Weiss)

Dezerter gra „Underground Out of Poland”

Dezerter to w sumie mój pierwszy prawdziwie punkowy koncert, choć nie skakałem tak jak moi, na oko 40-letni, współuczestnicy. Trzeba jednak przyznać, że zespół muzycznie wymiatał. Panuje teraz trend wyśmiewania tak zwanego dad rocka. Poniekąd stanowi on po prostu naturalną kolej rzeczy. Jednak przy tym podejściu nie tyle można skrzywdzić część wykonawców, co zwyczajnie samego siebie. Ludzie, którzy nie poszli na Dezertera, bo w ich przekonaniu to dziadki, stracili całkiem sporo. Nie będę się tu rozwodził specjalnie nad precyzją wykonania, jeśli w ogóle można użyć takiego terminu odnośnie punka. Nigdy nie byłem znowu wielkim fanem Dezertera i mam wrażenie, że jako osobie z pokolenia, które nigdy jakoś specjalnie nie potrzebowało już tej muzyki i przesłania, zwyczajnie nie wypada mi krytykować czy zanadto wielbić ich scenicznego zachowania. Powiem tylko tyle: jeżeli tak grali w 2019, to nie wiem co się działo na tym słynnym Jarocinie, ale mogę tylko żałować, że mnie tam nie mogło być. (Marcin Kornacki)

Bamba Pana & Makaveli

To już tradycja na OFFie, że czarnym koniem line-upu i objawieniem koncertowym okazuje się zespół niezachowy (copyright: B. Chaciński), reprezentujący nieznaną szerzej w Europie odmianę lokalnej muzyki z Afryki czy Azji. Tym razem publiczność zgromadzoną w Katowicach oczarował (a może raczej, biorąc pod uwagę tempo tego gigu, zakręcił jej w głowie) Bamba Pana grający frenetyczną muzykę singeli z Tanzanii, dodatkowo wspierany na mikrofonie przez Makaveliego. Mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju bardziej surowej odmiany footworku – beat od samego początku pędził z prędkością ponad 200 bpm, tylko sporadycznie dając odsapnąć zgromadzonym przystankami na efekt fade out-fade in. MC z kolei wypluwał z siebie słowa jak z karabinu, zarażając roztańczony namiot energią. Jakby tego było mało, Bamba Pana i Makaveli – niczym 3 lata temu Islam Chipsy – rozgrzali publiczność 2 razy, szalejąc także na Scenie Leśnej w niedzielę (zastępstwo za Octaviana). Do tego stopnia, że podobno doszło do nieprzyjemnej sytuacji – drugi występ rozentuzjazmowanego duetu został zakończony siłą przez technicznych, którzy zaczęli odpinać artystom kable, kiedy ci przekroczyli ramy czasowe. (Rafał Krause)

Soccer Mommy

Nadal lubię amerykańskiego indie rocka, nawet jeśli nie zmienił się on o jotę od lat dziewięćdziesiątych. Mam też słabość do stylu śpiewania reprezentowanego przez Sophie Allison, beztroskiego timbre na styku Elizabeth Powell i mniej rozemocjonowanej Frances Quinlan. Lubię gitarowe plecionki i nonszalanckich perkusistów o aparycji radzieckich wujasów z rodzinnych kaset VHS. No i cenię sobie fajne piosenki, na przykład moje ulubione „Last Girl”, ładnie zagrane i zaśpiewane na żywo. Oto dlaczego absolutnie nie mógł nie spodobać mi się występ Soccer Mommy na Scenie Trójki. Prawie zupełnie jak przy okazji Aldous Harding, emocje mocno opadły, gdy frontmenka wygoniła zespół i zabrała się za covery Springsteena, ale i tak – mimo takowych planów – wcale nie chciało mi się stamtąd ruszać, żeby załapać się na choć kawałek gigu Superorganism. (Jędrzej Szymanowski)

Superorganism

Wybór między Superorganism a Soccer Mommy był dla mnie największym dylematem tegorocznego Offa: z jednej strony lekkość i zabawa, z drugiej bardzo dobre gitarowe kompozycje rozpisane na kobiecy wokal i gitarę elektryczną. Ostatecznie wybrałem się tuż pod barierki sceny Perlage i nie żałuję swojej decyzji. Oczywiście, debiut tego kilkuosobowego kolektywu nie był najlepszym albumem ubiegłego roku, ale słusznie podejrzewałem, że w festiwalowych warunkach ich pioseneczki sprawdzą się całkiem przyzwoicie. Była radocha, była głupio-śmieszna konferansjerka o wkładaniu rzeczy do tyłka, były hity i chóralne śpiewy publiki - w kategorii letnie, bezpretensjonalne granie Superorganism wygrał dla mnie ten festiwal. (Marcin Małecki)

Electric Wizard

Ściana Marshalli, gruzowate przestery, niegłupio rozwijane riffy i zwalisty moshing w słoniowatych tempach. Electric Wizard, jak przystało na legendę stoner metalu, nigdzie się nie śpieszą, dzięki czemu z rozwagą mogą lepić tak intrygującą muzyczną masę. Na tym gigu prawdopodobnie nie było człowieka, który powstrzymał się od jednostajnego kiwania głową prosto z szyi, wywoływanego przez te utwory niemal z automatu. Niby monotonne, ale w rzeczywistości jakże wciągające. To nie do końca jest takie Black Sabbath, jak zwykło się upraszczać. Jeśli potraktować twórczość Electric Wizard jako piosenki, to ich melodie są jeszcze mniej błyskotliwe, niż unisona riffów powtarzane przez Ozzy’ego Osbourne’a. Tylko że tutaj chodzi bardziej o ten letargiczny trans mięsistych motywów – jak dla mnie wokal mógłby się wcale nie pojawiać i też byłoby wspaniale. (Jędrzej Szymanowski)

Foals

Artur Rojek już od jakiegoś czasu podkrada headlinerów Mikołajowi Ziółkowskiemu: zaczęło od The Kills (którzy ostatecznie nie dotarli do Doliny Trzech Stawów) i Devendry Banharta, następnie były PJ Harvey i M.I.A., a w tym roku szef Offa sprowadził do Katowic Foals. Czy to była dobra decyzja? Pod względem frekwencji na pewno (żaden tegoroczny wykonawca nie mógł się równać z Foalsami, jeśli chodzi o ilość zgromadzonych osób), jednak mam wątpliwości, czy to jest artystycznie ten kierunek, w którym Off powinien podążać. Po edycji z 2016 roku, kiedy to festiwal na ostatniej prostej stracił dwóch głównych artystów, zacząłem zastanawiać się, czy odejście od typowych dużych headlinerów nie byłoby przypadkiem ciekawą drogą dla Offa. Trzy lata później największą gwiazdą imprezy jest zespół, który mógłby wystąpić na jakimkolwiek letnim festiwalu Alter Artu, a i tak zgromadziłby tłumy.

Być może gdyby Foalsi pojawili się w Katowicach na wysokości najbardziej cenionego przeze mnie „Total Life Forever”, a nie trzy albumy później, patrzyłbym na ten koncert inaczej. W każdym razie fani dostali to, czego oczekiwali (wydzierającego się Yannisa i dużo skakania), postronny słuchacz próbował zapewne przeanalizować, jak można łączyć takie mathrockowe rytmy ze stadionowymi refrenami, a ja dostałem „Spanish Saharę” i nawet jakieś starocie z „Antidotes”. Solidny koncert, chociaż pewnie szybko o nim zapomnę. (Marcin Małecki)

Veronica Vasicka

Przednio bawiłem się na VTSS i Dr. Rubinstein, ale spośród offowych techniarzy urodzonych [gdzieś tam], ale mieszkających w Berlinie, w tym roku wyróżnić chciałem przede wszystkim Veronikę Vasicką (tak wieem, ona akurat nie rezyduje w Berlinie… jeszcze). Ekstremalna magma fal wysokich okazała się tylko wstępem do miodnego mechanicznego seta. Dajcie znać, jeśli ktoś znajdzie fajniejszy sposób na wmieszanie pierwiastków ejtisowego electro do nowej muzyki bitowej. (Jędrzej Szymanowski)

Screenagers.pl (16 sierpnia 2019)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także