Open Source Art Festival 2017
Open Source Art Festival 2017, 22-24.09.2017, Sopot
(fot. Michał Szymończyk)
Z roku na rok przybywa w Polsce festiwali organizowanych z wielkim rozmachem. Możemy oglądać gości z zagranicy i wielkie gwiazdy, o których tak zawsze marzyliśmy. Na samym jednym evencie mamy często kilka scen, między którymi możemy do woli wybierać. Jak doskonale wiecie, kończy się to często tak, że spośród nawet setki artystów, oglądamy ich ostatecznie kilku, góra kilkunastu. Inna sprawa, że skądś się muszą brać pieniądze na to wszystko. Przybywa sponsorów, którzy rzecz jasna rozpychają się łokciami i za swój wkład wymagają odpowiedniej ekspozycji. Udział w festynie kończy się często wielkim szumem sensorycznym - wspomnieniami głównie z wycieczek od toi-toia do kiełbasy i namiotu z energetykami. Czemu o tym piszę? Bo w lecie tego roku byłem na czeskim Creepy Teepee i na Sanatorium Dźwięku w Sokołowsku. To dwa skrajnie różne festiwale, ale łączy je duch diy i kameralny charakter. Stęskniony za takimi artystycznymi uniesieniami, wróciłem też w zeszły weekend na sopocki Open Source Art Festival o czym kilka słów poniżej.
Na sam początek zrobiłem wielkie oczy kiedy w programie zobaczyłem raptem osiem koncertów - trzy w piątek, trzy w sobotę, dwa w niedzielę. Uśmiechnąłem się w duchu i odetchnąłem z ulgą, że nie będzie fomo ani stresu związanego z wybieraniem koncertów. Punktem wyjścia do zrozumienia motywu przewodniego „Światło i ciemność” siódmej edycji OSA był cytat z Karla Gustava Junga: Oświecenia nie doznajemy gdy badamy światło, leczy gdy uświadamiamy sobie istnienie ciemności. Warto tu wspomnieć, że od samego początku OSA trzyma ściśle określoną identyfikację wizualną, opartą na czerni i bieli. Organizatorzy imprezy, prowadzący na co dzień gdańską Kolonię Artystów, należą do miłośników berlińskiego Atonalu i wytwórni Raster-Noton, co znajduje odzwierciedlenie w programie i estetyce imprezy. Od wielu lat dominują w nim techno, noise, industrial i sound art, wszystko to ubrane w dość powściągliwą, mroczną oprawę.
Julien Bayle
Piątkowy wieczór w auli sopockiej Państwowej Galerii Sztuki, położonej nad samym morzem, rozpoczął występ francuskiego producenta Juliena Bayle, artysty audio-wizualnego związanego z londyńsko-marsylijską wytwórnią Bordille Records. Załapałem się raptem na kilka minut jego seta, ściśle wiążącego hipnotyczną muzykę z kwadratowymi wizualizacjami, ale po tych kilku chwilach wydał się dość przewidywalny i konserwatywny. Może gdybym zobaczył całość, dałbym się w to bardziej wciągnąć i Bayle mógłby mnie trochę bardziej przekonać.
Joshua Sabin
Jako kolejny na scenie pojawił się Szkot Joshua Sabin, związany z berlińskim Subtext. Artysta fascynuje się relacjami między człowiekiem i jego środowiskiem, a materiał, który nam przedstawił, obfitował w nagrania terenowe zarejestrowane w metrze w Tokio, Kioto i Paryżu. Te wydał w lutym jako debiutancki album „Terminus Drift”. Na twarzy muzyka rysowały się nieśmiałość i stres, trudno się dziwić - byliśmy świadkami jego scenicznego debiutu. Masywne brzmienie Sabina kojarzyło mi się z dźwiękami z subarktycznych mórz, jak zapiski dźwiękowe z batyskafu. Ambientowe pasaże przerywały metaliczne wstążki dźwięków, zapewne odgłosy przejeżdżających pociągów.
SHXCXCHCXSH + Pedro Maia
Najsłabszym ogniwem tegorocznej edycji OSA był z pewnością set szwedzkiego duetu SHXCXCHCXSH, którzy odeszli od tanecznych brzmień w stronę średnio udanego sound artu. No tak, to był przykład tej sytuacji, kiedy ktoś powinien wrócić do tego, co mu wychodzi najlepiej. Stojący za deckami w czarnych kapturach artyści (lol, który to mamy rok? 2012?) przypominali mi postać smutnego imprezowicza z memów z hasłem „This party is lame”. Zamulający i zupełnie nijaki początek przepoczwarzył się w sentymentalną emulację witch house’u z wycieczkami w stronę dronów i techno. Do tego wizualizacje Pedro Maii, przedstawiające rozedrgane przedwojenne nadmorskie pocztówki - z początku nawet urocze, ale jaskrawe kolory, które zaczęły je pokrywać, sprawiły, że trudno było nazwać końcowy efekt czymś innym niż okropnym kiczem.
(Myriam Bleau, fot. Konrad Gustawski)
Myriam Bleau
Sobotni wieczór rozpoczął się za to olśniewająco. Choć spodziewałem się kolejnych twórców ukrytych za monitorami, montrealska multiinstrumentalistka Myriam Bleau zaprezentowała swój projekt ‘Soft Revolvers’ w zupełnie zaskakującej formie. Na stole rozkręciła cztery podświetlone akrylowe przędze, przypominające bączki, którymi zwykliśmy się bawić w dzieciństwie. Te wyposażone były jednak w specjalne nadajniki. Nad artystką wisiała kamera, rejestrująca wszystko w czasie rzeczywistym. Obraz stołu podziwialiśmy na ścianie za Bleau. Wspomniane bączki służyły artystce jako autorski system kontrolerów do obsługi programu Max. Czułem się trochę jak na koncercie DJa Shadow, tyle że zamiast ekwilibrystyki z gramofonami, obserwowaliśmy performatywne sekwencje ruchów, którymi Bleau stworzyła występ na styku didżejingu, live’u i tańca nowoczesnego. Każda z przędz odpowiadała z kolei określonemu instrumentowi w komputerze, a efekt muzyczny przypominał kolaż z hip-hopowych sampli, stłoczonych w dźwiękowej sokowirówce. Pod koniec seta artystka kupiła nas już zupełnie kiedy z wdziękiem rozstawiła kilka rozświetlonych bączków między widzami.
Yves De Mey
Muszę na chwilę zwolnić i wspomnieć przy okazji jak uroczym elementem OSA są przerwy między kolejnymi koncertami. Czy znacie inny festiwal w Polsce gdzie wychodzi się na piwko i papierosa na taras z widokiem na molo? Trudno uwierzyć, że poza OSA i, rzecz jasna, działalnością PGS, nie wykorzystuje się tego miejsca na inne wydarzenia - to wielka strata. W każdym razie, orzeźwieni morskim wiatrem, wróciliśmy do środka na występ Yvesa De Meya. Artystę widziałem już w 2015 w Manggha na Unsoundzie. Wtedy zachwycił mnie swoim bardzo zdecydowanym, rytmicznym setem - tym razem zabrakło suspensu. Twórca z Antwerpii może się pochwalić szacownym dorobkiem, obejmującym płyty w Opal Tapes, Sandwell District i Modal Analysis. Z początku przykuł moją uwagę, potem jednak straciło to pewną wartkość, na koniec przywalił nam solidnie, czym trochę uratował całe wrażenie. Jednak wydało mi się to dość grzeczne i zachowawcze.
(Roly Porter + MFO, fot. Sylwester Galuschka)
Roly Porter + MFO
Sensacją wieczoru okazał się, zgodnie z moimi przewidywaniami, wspólny występ Roly’ego Portera i Marcela Webera, znanego szerzej jako MFO - jednego z najbardziej cenionych artystów wizualnych na tej scenie. Portfolio Berlińczyka jest imponujące - wiele lat temu współpracował m.in. z Shackletonem czy Kode9, ostatnio z Nivhek (Grouper) i jako reżyser światła na Atonalu. W Sopocie sprawił, że poczułem się jak na sesji VR lub na projekcji filmu sci-fi osadzonego w realiach wiecznej zimy. Za artystami rozpościerał się wielki delikatnie zaokrąglony ekran. Rozpoczął się „Third Law” - seans, który wielu z nas zapamięta na długo. Trudno się było skupić na muzyce - obrazy generowane przez MFO zawładnęły moimi zmysłami. Wyobraźcie sobie, że płyniecie lodołamaczem wśród grafitowego krajobrazu, smaganego zamiecią. Przed szybą na mostku kapitańskim dominują nieprzeniknione arktyczne niebo i skute lodem morze. W tym czasie do uszu dobiegają chropowate plamy dźwięków, pełniące rolę tła dla tych księżycowych realiów. Wciąż myślę o idealnie realistycznych płatkach śniegu, które przemykały na ekranie przed naszymi oczami, jak w grze komputerowej. Wtem, w punkcie kulminacyjnym występu na ekranie pojawił się napis: „For the next part please close your eyes - until the blinding light fades. Don't be afraid, you will see with your eyes closed.” MFO rozstawił kolejne stroboskopy. Przeszły nam ciary! Po chwili rozbłysły stroby i każdy z nas zobaczył pewnie coś zupełnie innego. Mi obrazy pod powiekami przypominały rozety w wieży gotyckiego kościoła. Po chwili obrazy znikały, wzory krzyżowały się, tworzyły interferencje. Wyszliśmy otumanieni.
(Gábor Lázar, fot. Sylwester Galuschka)
Gábor Lázar
W niedzielę czekał na nas deser w postaci dwóch ostatnich koncertów: Gábor Lázar, Caterina Barbieri. Pierwszy z artystów umknął mi kiedyś na warszawskim Brutażu. Jego dossier zapowiadało ucztę dla uszu: album wydany u Lorenzo Senniego w Presto?!, potem EPka w The Death Of Rave. Producent z Budapesztu wystąpił w PGS w łunie idyllicznego światła - w odcieniu między błękitem i lazurem. Wysoki, szczupły mężczyzna ciął eter dźwiękami niczym wielkim nożem. Cały set Lázara odczytałem jako studium jednego metalicznego dźwięku, szalenie syntetycznego syntezatora. Lázar zagrał materiał oparty na drugim LP „Crisis of Representation”, wydanym w styczniu w Shelter Press. Jak wspomniał sam artysta w notce prasowej do tego albumu, jest dla niego ważne, by być długo skoncentrowanym. Do tego właśnie mobilizował ten set, był jak medytacja wokół kilku dźwięków, które osadziły nas pięknie w tu i teraz.
(Caterina Barbieri, fot. Sylwester Galuschka)
Caterina Barbieri
Na koniec wysłuchaliśmy cudownego koncertu Cateriny Barbieri, kompozytorki z Mediolanu, która wystąpiła w Sopocie z rozłożystym live’em na syntezatorze modularnym. Początek łączył się świetnie z estetyką Gábora Lázara, którego lodowate rejestry przypominały mi ulubione transowe dźwięki jego wydawcy Lorenzo Senniego. Artystka zaczęła od delikatnych arpeggiów melodyjnego pyłu, minimalistycznego a zarazem kojącego dla ucha. Stopniowo zaczęła rozpuszczać te sekwencje w warstwach płynnych dronów, które skierowały słuchaczy w stronę prawdziwej dźwiękowej kąpieli. Wielu z nas oddało się tej rozpuście - pod koniec występu chyba większość z widzów leżała zupełnie na wznak. Miało to dla mnie z pewnością smak futurystyczny, wręcz new age’owy - jak ścieżka do popularnonaukowego programu o kosmosie. Delikatne niebieskie światło otaczające drobną postać Barbieri przywodziło na myśl skojarzenia z księżycem albo lodowcem. Chapeau bas dla kuratorów - iście mistrzowski finał dla całego festiwalu. Rozbroił na pewno nie tylko mnie, ale i wielu z pozostałych uczestników tego muzycznego letargu.
Bardzo mi się podoba ta formuła jednej sali i kilku starannie wybranych koncertów. Bardzo miłym akcentem były też tradycyjne już zapowiedzi dyrektora festiwalu Sylwestra Gałuszki, który w przerwach między występami opisywał w kilku słowach kolejnych artystów. O tak bliskim kontakcie z organizatorem i atmosferze kameralności możemy na większości festiwali zaledwie pomarzyć. Dzięki takim chwilom można tu było mówić o autentycznym, wspólnym przeżywaniu muzyki. Odszedłbym jednak od tej estetyki monochromatyczności, tego nurzania się w mrocznej zadumie. Marzy mi się więcej występów i obrazów pulsujących kolorem, i więcej otwartości na inne brzmienia. Dość łatwo jest pójść w estetykę czerni i bieli, ale wcale tak nie jest, że kolor to banał. Może być też całkiem ciekawy.