OFF Festival 2015
OFF Festival 2015: sobota, 8 sierpnia
Sutari
Włócząc się z przyjaciółmi po terenie poszliśmy na ten koncert trochę niepewni czy muzyka czerpiąca z tradycji kujawskich zrobi na nas pozytywne wrażenie. Szczególnie w warunkach festiwalu z takim namiarem bodźców, gdzie ciężko o skupienie się.
Gdy weszliśmy do środka na scenie stały trzy wokalistki w sukienkach do kolan, chyba trochę onieśmielone zapełnionym namiotem trochę inną publicznością niż, ta dla której zwykle występują. Jednak gdy tylko zaczynały śpiewać, wypełniały harmoniami wokalnymi całą przestrzeń. Ich wokalizy uzupełniały dyskretne instrumentacje na bęben obręczowy, skrzypce i (nie dam głowy) bastelę. Ale największe wrażenie zrobił na mnie z deka bardziej performatywny utwór o kuchni, który zaaranżowały na… tarkę, mikser, klucze i nóż pocierany o deskę do krojenia. Wiem, brzmi jak frazes, ale co zrobię, że tak naprawdę jest to jedno z największych odkryć festiwalu. Sypię głowę popiołem i teraz będę sprawdzać program „Nowych Tradycji” z większą uwagą. No dobra, w ogóle będę go sprawdzać. (Andżelika Kaczorowska)
Hańba!
Było przede wszystkim energetycznie, międzywojenny punkowy folk ze świetnie pasującymi do niego tekstami m.in. Tuwima i Brzechwy okazał się koncertowym produktem niemal doskonałym, co świetnie wróży planowej na jesień Zbuntowanej Trasie Objazdowej. Można powiedzieć, że muzyka Hańby po którymś z kolei utworze wydaje się przewidywalna, ale czy taka opinia nie pasuje przypadkiem do większości kapel doprowadzających publiczność do temperatury wrzenia? Zakończony sukcesem objazd letnich festiwali, sesja dla KEXP, a nawet prawdopodobna zmiana władzy w Polsce na tę, która częściej posługuje się słowem „hańba”. Wszystko to naprawdę dobrze wróży zespołowi emanującemu pozytywnym, czasem ironicznym przesłaniem, podgryzającym przy pomocy klasyków narodowej poezji, patos narodowo-patriotycznej narracji. (Piotr Szwed)
King Khan & The Shrines
To typ artysty, po którego płyty nie sięgam zbyt często – właściwie nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyszło mi to do głowy – ale za to jego występ od dawna chciałam gdzieś zobaczyć. Bo King Khan to frontman absolutny – nie dość, że jego warunki wokalne są bez zarzutu, to jeszcze robi prawdziwe show. Ma coś z kampowej diwy, przez swoje obwisłe złote wdzianko z cekinów, ogolone nogi i przedłużane wielkie wejście na scenę w pióropuszu, które zapowiadał jeden z członków jego szalonego big bandu. Ale też historie, opowiadane przez niego w tekstach, przypominają te perwersyjno-śmieszne narracje z klasycznych utworów Franka Zappy. Jak choćby jego „erotic gospel” (sam tak to nazwał) o wchodzeniu we wnętrze partnerki seksualnej, przez co miał się „narodzić na nowo”. Jedną z piosenek zadedykował wszystkim tym dziewczynom, które są silne i walczą o swoje prawa, a żeby było bardziej przewrotnie, największy hit, jak sam podkreślał, napisał na cześć wszystkich tych, którzy czują, że ich płeć biologiczna jest inna niż ta kulturowa. To wszystko nabrało dodatkowej mocy dzięki bardzo sprawnemu zespołowi akompaniującemu King Khanowi, łączącemu funk, disco, a także elementy afrobeatu czy fusion jazzu. I klawiszowcowi, który bardzo lubi wymachiwać w powietrzu swoją wielką klawiaturą. (Andżelika Kaczorowska)
Andżelika wyczerpująco podsumowała wszystko, co zaprezentował King Khan. Dodam, że to mój absolutny numer jeden tegorocznego Offa. Może nie był to występ z rodzaju tych poszerzających horyzonty, ale jeden z nielicznych na tej edycji, na którym stanie przez godzinę w pełnym słońcu w ogóle nie było męczące. Koncert warty udaru, ot co. Energia, a właściwie kompletne szaleństwo całego kolektywu na scenie, stroje (i ich brak) King Khana, kontakt/romans z publiką, zagrzewanie do miażdżenia facetom jaj, sekciarskie hołdy z pozycji kolan, frywolne liryki – wszystko wspaniale zgrało się z upałem i wpompowało w moje wysuszone truchło bombę endorfin. Do płyt King Khana i Jego Świątyń również nie wracam często, bo są bardzo nierówne, ale jeśli chcecie zgarnąć samą esencję, to sięgnijcie po tę kompilację. (Karol Paczkowski)
Huun Huur Tu
Już niemal dekadę temu zafascynowała mnie muzyka tej grupy z Tuwy, ale w międzyczasie zdążyłem trochę o niej zapomnieć. Ich miejsce w tegorocznym line-upie Offa było dla mnie zatem miłą niespodzianką. Występ, jaki zafundowali publice Ci sympatyczni Tuwińcy na scenie eksperymentalnej, był czymś z pogranicza wydarzenia muzycznego i antropologicznego. Wszystko dzięki wzbogaceniu występu przez nieformalnego lidera grupy o swoiste didaskalia. Muzyk omawiał tematykę i genezę utworów, co summa summarum sprawiło, że zgromadzeni fani odbyli muzyczną podróż wgłąb obyczajów ludów malutkiej republiki, z której pochodzą artyści. Oczywiście sama forma muzyczna również do nich nawiązywała, bowiem panowie poprzez swoją działalność kultywują tradycyjne pieśni tuwińskie. Oprócz nietypowego instrumentarium (drumla, tuwińska lutnia o długim gryfie) w osłupienie wprawiał przede wszystkim śpiew alikwotowy (w tym wypadku Chöömej), którego głębokie, rozszczepione basowe brzmienie niosło się po ścianach namiotu koncertowego. Był to jeden z najcieplej przyjętych występów OFF Festivalu, o czym świadczyły nie tylko gromkie brawa, ale tupot stóp wdzięcznej publiki, licznie zgromadzonej w sobotę pod sceną eksperymentalną. (Rafał Krause)
ILoveMakonnen
Przede wszystkim – za wcześnie. Chociaż didżej rozkręcający koncert dwoił się i troił, serwując bangery od przysłowiowego Jaya do Dre i nawołując do zabawy, to przerzedzona publika (wińcie Kozelka albo Rojka) tylko nieśmiało podrygiwała w pełnym słońcu. Zabawa z czasem zaczęła się rozkręcać, a jej apogeum nastąpiło wraz z nadejściem pierwszego hitu – „I Don’t Sell Molly No More”. Muszę przyznać, że na początku w rapie Makonnena czegoś mi brakowało. Zapewne przez to, że na albumie jego głos jest strasznie wygładzony, więc wszelkie fałsze w zaśpiewach na żywo nieco raziły ucho. Co nie zmienia faktu, że chłopak przez cały występ naprawdę się starał, nie tylko czyniąc umizgi do publiczności (Poland, yo!), ale i płynnie szastając numerami (dzięki temu dwukrotnie usłyszeliśmy „Club Goin' Up On A Tuesday” i rzeczone „I Don’t Sell Molly...”). Tylko dlaczego nie zagrał „Tonight”!? (Rafał Krause)
Future Brown
Amerykańska supergrupa zagrała w namiocie Trójki coś pomiędzy regularnym koncertem a nielegalnym ravem. Czterech DJ-ów i dwóch MC przez większość czasu stało na scenie bezczynnie, obrazując tym samym przysłowie gdzie kucharek sześć… Mniejsza jednak o pozamuzyczne dywagacje. Miałyby one znaczenie, gdyby dźwięki wydobywające się z głośników nie były najwyższych lotów. Future Brown rozkręcili jednak energetyczną i eklektyczną potańcówkę. (Krzysztof Krześnicki)
Xiu Xiu
No i gdzie ten Twin Peaks? Pytało zapewne wielu ludzi wyczekujących długimi minutami na jakiś fragment muzyki znanej z legendarnego serialu. Tymczasem autorzy „Unclouded Sky” podeszli do soundtracku tworzonego przez Angelo Badelamentiego tak, jak dobry, odważny tłumacz podchodzi do przekładanego tekstu, rozumiejąc, że sens przesłania i waga nastroju, wymuszają często konieczność odejścia od tradycyjnie rozumianej wierności pierwowzorowi. Poprzez wkomponowania klasycznych motywów w noisowe, niezwykle niepokojące dźwiękowe struktury, zorganizowane z troską o odpowiednią dramaturgię i świetnie zgrane z grą świateł Xiu Xiu udało się stworzyć naprawdę hipnotyzującą atmosferę. Bardzo manieryczny, jakby przestylizowany głos Jamie’go Stewarta wyraźnie pokazywał, że nie będziemy mieć do czynienia ze skazaną na porażkę próbą imitowania błogiej delikatności śpiewu Julee Cruise. Moment, gdy tuż przed zakończeniem koncertu wokalista Xiu Xiu wykonał fragment jakiegoś dziwacznego, kabaretowego rock and rolla na tle niepokojącej, odrealnionej muzyki, był bez wątpienia jednym z objawień tej edycji Offa; jednym z tych wyjątkowych momentów, gdy artysta dokonuje niezwykłej sztuki poszerzania naszej wyobraźni. Niezrozumienie tego występu wśród wielu osób, przerywanie go przez jakiegoś prawdopodobnie pijanego idiotę ironicznymi okrzykami świadczy o tym, że ilość koszulek z Witkacym, traktowanym jako fajowa ikona popkultury, nie przekłada się na razie aż tak bardzo na umiejętność cieszenia się piękną dziwnością sztuki. (Piotr Szwed)
Odniosłem zupełnie odwrotne wrażenia z tego koncertu niż redaktor Szwed. Trudno jest mi sobie wyobrazić bardziej banalny pomysł niż odgrywanie kultowej muzyki z kultowego serialu. Serio, po co się za to zabierać, jeśli nie ma się nic nowego do dodania? Nie żebym był wyznawcą Lyncha i muzyki Badelamentiego, po prostu te motywy naprawdę są już mocno zgrane przez ponad 25 lat od premiery, a wydobywanie z nich mroku i niepokoju to wyważanie otwartych drzwi. Do tego dochodzi pretensjonalna postać Stewart, którego twórczość darzę szczególną antypatią. Wszystko to sprawiło, że uciekłem jak oparzony spod Sceny Leśnej, gdy tylko usłyszałem kilka pierwszych taktów. Niestety, dźwięki tego zarzynanego soundtracku goniły mnie jeszcze przez całą strefę gastro, by odpuścić dopiero przy wyjściu z festiwalu. Do dziś budzę się w nocy z krzykiem, gdy ten koncert pojawia się w moich koszmarach. (Krzysztof Krześnicki)
Ride
To był jeden z tych koncertów, na które czekałem, a mimo wszystko okazał się być wielkim rozczarowaniem. Niby wszystkie okoliczności sprzyjały, a jednak nie zaskoczyło. Trudno mi powiedzieć w czym tkwił problem, ale czułem się na tym koncercie, jakbym oglądał kiepskie przedstawienie, z facetami, którzy próbują wszystkim udowodnić, że jeszcze potrafią dać czadu w roli głównej. Z każdym kolejnym kawałkiem odgrywanym przez Anglików rosło tylko moje rozgoryczenie, że jeden z ulubionych zespołów gitarowych lat 90. brzmi tak miałko i beznamiętnie. Na wysokości „Dreams Burn Down” (zgodnie z tytułem) postanowiłem sobie odpuścić i poszedłem płakać na wiksie pod Sceną Leśną. (Krzysztof Krześnicki)
Ej Krzysztof, nie było tak źle. Ja zupełnie na ten koncert nie czekałam, a poświęciłam większość Selvhenter, bo jakoś mnie ten Ride wciągnął. Wysunęłam taki ogólny wniosek, że gdy grali coś nie z „Nowhere” to się nudziłam, ale reszta całkiem okej. Mogło się nie podobać to, że brzmieli o wiele bardziej rockowo, wręcz brit-popowo niż należy się spodziewać po zespole metkowanym jako klasyk shoegaze’u – ewidentnie oszczędzali na przesterze. Ale wykonawczo naprawdę dawali radę i do tego było po nich widać autentyczną radochę z grania. Nie był to koncert życia, ale przyjemne łechtanie po dawnych sentymentach. (Andżelika Kaczorowska)
Selvhenter
Jeśli komuś Ride wydawało się zbyt bezpieczne to miał bardzo dobre wyjście awaryjne, a nawet propozycję dania głównego – ta grupa Dunek, poruszająca się na przecięciu hałaśliwej improwizacji i free jazzu, naprawdę potrafiła dokopać. Nawet bez jednej z dwóch perkusistek, która musiała zostać w domu ze względu na dziecko, brzmiało to jak sroga ściana łomotu. Fani Brotzmanna i japnoise’u powinni być wniebowzięci. Ja bardzo lubię takie rzeczy, ale czasem mam ludzkie odruchy, więc wróciłam za prośbą mojego chłopaka na Ride. W końcu to letni festiwal, ale może przyjadą kiedyś do Pardonu czy innej Cafe Kulturalnej w pełnym składzie. Mam nadzieję. (Andżelika Kaczorowska)
Ron Morelli & Low Jack
Właściwa część zabawy zaczynała się dla mnie dopiero po pierwszej. Chociaż żal było odpuszczać występ rewelacyjnego Hailu Mergii, w tej chwili potrzebowałem bardziej tanecznego łomotu, którego słusznie się spodziewałem po wyżej podpisanym duecie. Ron Morelli już rok temu udowodnił, że nie ma sobie równych, jeśli chodzi o cięższe odmiany techno. Rzeczywiście, kiedy panowie odkręcali swoje maszyny na pełną moc, można było się poczuć jak w środku fabryki General Motors w Detroit. Dało się zatracić w tych odhumanizowanych dźwiękach i na szczęście pozwoliły one na chwilę zapomnieć o nieszczęsnym koncercie Ride. Lecz duet umiał odpowiednio tworzyć napięcie i misternie budować pętle, więc oprócz industrialnych dropów, zdarzały się też chwile oddechu przy acid housie czy dronach. (Krzysztof Krześnicki)
Pro8l3m
Chłopaki pojawili się znienacka na „niewidzialnej” scenie i szybko zgromadzili wokół siebie spore zainteresowanie. „Stówa”, w trakcie której publika skandowała refren, rozpoczynała i wieńczyła ich występ. Charyzma Oskara w wersji live nie straciła ani trochę blasku, raper wbijał się w bity perfekcyjnie. Do tego pozytywna konferansjerka (która częściowo pochodziła ze skitów) pozwalała duetowi sterować reakcjami publiki, która dobrze znała teksty, zwłaszcza utworów z Art Brut, i łatwo włączała się w przebieg występu. Duże słowa uznania za włożoną pracę. Obcokrajowcom prawdopodobnie podobało się „Nie ma ratunku”. (Rafał Krause)
Lee Gamble
Po secie Lee Gamble’a nie spodziewałem się zbyt wiele, jako że jego zeszłoroczny LP nie przypadł mi gustu. Dlatego też jego wieńczący dzień występ był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Lee, który sam był w stanie lekko wskazującym, idealnie wczuł się w nastroje publiczności, puszczając nuty, które jednocześnie nadawały się do swobodnego gibania, jak i odpoczywania na ziemi po trudach całego dnia. Gamble zaprezentował przekrój brytyjskiej elektroniki, z mocnym akcentem na breakbeat i jungle, jednak bez zbytniego podkręcania tempa. (Krzysztof Krześnicki)
Komentarze
[15 sierpnia 2015]
[15 sierpnia 2015]