Najlepsze albumy roku 2012

Miejsca 10–1

Obrazek pozycja 10. Lone – Galaxy Garden

10. Lone – Galaxy Garden

„Galaxy Garden” to potwierdzenie zdolności Matta Cutlera, które nieśmiało zdradzał na swoich poprzednich wydawnictwach. Ten krążek to istny post-rave'owy sztos, orgia kolorów, świeży i energetyczny trip po najlepszych narkotykach. Artysta z Nottingham brawurowo uwalnia tu swoją wyobraźnię, karci konwencjonalne myślenie, wykręca na syntezatorach chyba najfajniejsze barwy w tym sezonie, przy okazji spuszczając ze smyczy arpeggiatory. Operując banałami można rzec, że w szaleństwie jest metoda, choć i to stwierdzenie nie odzwierciedla dobrze tego, co zrobił Cutler na tych czternastu trackach. Zderza się tutaj gdzieś mniej więcej w pół drogi randomizacja ze świetną kompozycją, a efekt tejże kolizji jest więcej niż zadowalający.

Bardzo spoko, że w minionym roku pojawił się taki Lone z takim „Galaxy Garden”, bo nie czarujmy się, w 2012 w elektronice trochę siało pipą. Do bardzo skromnej ubiegłorocznej czołówki w składzie Voices From The Lake, Flying Lotus, Fort Romeau i Actress, projekt brytyjskiego producenta dodaje wspaniałego kolorytu. (Paweł Szygendowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 9. Purity Ring – Shrines

9. Purity Ring – Shrines

Duet Megan James/Corin Roddick przybył do nas z blogosfery, bardzo szybko podbił też serca bodaj połowy niezal-świata. Druga połowa pozostała nieczuła na ich wdzięki – sypała inwektywami „nudna muzyka dla zbyt młodych ludzi”, „warna-core” czy innymi, bardziej lub mniej dosadnymi kwiatkami (była nawet swego czasu grupa nacisku, kategorycznie zakazująca porównań Purity Ring do Beach House). Ale świat się nie zatrzymał, a Purity Ring bronią się garścią spektakularnych piosenek, jakby przeznaczonych dla wąskiego grona zajawionych geeków, spędzających noce na przesłuchiwaniu streamów i stale szukających dźwięków przyszłości.

Przyznam się chętnie: mam pochop do wykwitów epoki internetu, dlatego sukces Purity Ring w szerszych kręgach słuchaczy absolutnie mnie nie dziwi. Tworzenie zmiennokształtnych, brzmiących jak bohomazy Jacksona Pollocka piosenek, do tego kompletnie satysfakcjonujących, to niełatwe zadanie (przekonali się o tym wielcy przegrani 2012: Yeasayer). Na „Shrines” w pierwszej kolejności znajdujemy właśnie taką muzykę, do tego wolną od próżnych gestów, co jest zwycięstwem, zważywszy na wachlarz efektów: autotune, Roland 808 – nic oryginalnego. Podprogowe nawiązania do witchu nie stanowią tu bazy, lecz pierwszy lekki krok w odmienną estetykę budowania piosenek – na zgliszczach konwencjonalnego samplingu, z ekwilibrystyczną zabawą wyciętymi wokalami w obrębie wszystkiego (na porządku dziennym pitch-shifting, slow-motion, łamania i cięcia), co też jakoś wpisuje się w panoramę najnowszej muzyki elektronicznej – pomyślmy o Holly Herndon, o Stottcie lub Blawanie – ale nie do końca. Ponieważ nikt nie poszedł tak daleko w implementacji głosu do piosenkowych struktur i żaden inny elektro-pop tej dekady nie ugrał na tej ryzykownej próbie tak wiele. (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 8. John Talabot – fIN

8. John Talabot – fIN

Kojarzycie pierwszą ścianę ciepła zwiastującą wiosnę, która oszałamia nas każdego roku po stopnieniu ostatniego śniegu? Jeżeli odpowiedź na to pytanie jest przecząca, to polecam odsłuchanie „fIN” Talabota, czyli w pełni uprawnionego surogatu opisanego wyżej zjawiska. To płyta, która po raz kolejny stawia przede mną znaki zapytania związane z sensownością pisania o muzyce. No bo spójrzmy prawdzie w oczy: album jest oczywiście dostarczycielem ciekawych pomysłów na rozegranie house’owych groove’ów, brzmi świeżo i aktualnie, ale czy zostałby dostrzeżony, gdyby nie to słynne coś, tkwiące tylko i wyłącznie w sferze intuicji, emocji, wszystkiego tego, co dryfuje gdzieś ponad technicznym językiem muzykologów, czy kontekstowym ujęciem kulturoznawców? Cóż, ja może dodam jeszcze od siebie, że dzieło tego hiszpańskiego DJ’a bezbłędnie radzi sobie z ucieczkami w rejony konwencji piosenkowej, przy wsparciu zaproszonych wokalistów (fenomenalne „Destiny”), a ciepło „Journeys”, z niejakim Ekhim, dzielnie zastępuje nieobecnego muzycznie w tym roku Panthę du Prince’a, który niemal trzy lata temu brylował całkiem zbieżnym klimatycznie „Stick To My Side”, nagranym wspólnie z Pandą Bearem. (Rafał Krause)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 7. Flying Lotus – Until The Quiet Comes

7. Flying Lotus – Until The Quiet Comes

Otwarcie dekady taką płytą jak „Cosmogramma” dziś, z niedużej przecież perspektywy, wygląda niezwykle imponująco – zwłaszcza w porównaniu do tego, jak tę próbę czasu wytrzymują wydawnictwa, które konkurowały (niekiedy skutecznie) z nią w ówczesnych, rocznych podsumowaniach. Stąd właściwie co do „Until The Quiet Comes” nie miałem wygórowanych oczekiwań – są poprzeczki, których nie sposób nie strącić. Flying Lotus wybrał (choć najpewniej bez grama kalkulacji) zupełnie naturalną drogę stworzenia jak najlepszego sequela swojej największej płyty. Ta konsekwencja i pieczołowita uprawa kosmicznego poletka sprawiła, że doczekaliśmy chwili, w której muzyka Ellisona nie szokuje nie tylko w kontekście jego dorobku, ale i współczesnej muzyki w ogóle. Pozwolił bowiem, żeby świat go dogonił i nauczył się sprawnie czerpać z jego patentów – co jest chyba najlepszym dowodem na to, jak wpływową jest dziś postacią. Gdy jednak oglądam materiały, które ujmują w kadr jego prywatne oblicze (choćby krótkometrażowy dokument z Pitchforka), to sprawia wrażenie tak odbiegające od wyobrażeń artysty, który już dziś dorobił się prawdziwie boskiego statusu, że pewnie, gdyby wziąć go na stronę, okazałoby się, iż wcale nie rości sobie do tego pretensji. (Mikołaj Katafiasz)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 6. Jessie Ware – Devotion

6. Jessie Ware – Devotion

Andrzej Sołtysik dopytywał się Jessie w „Dzień dobry TVN”, czy ta nie obawia się śmierci w wieku dwudziestu siedmiu lat. Wyraźnie skrępowana Brytyjka przyjęła tę niezręczność z typowym dla siebie zrozumieniem i dystansem – nie była wszak aż tak dominującą postacią dla roku 2012, by od razu za niego umierać. W roczniku, który śmiało można firmować hasłem „girl power revival”, swoją dominację objawiały takie panny, jak Emeli Sande, Carly Rae Jepsen, Lana Del Rey czy Taylor Swift, handlując płytami w o wiele znaczniejszej skali niż skromna mieszkanka Londynu. Udziałem Jessie była raczej dyskretna rewolucja, czy też – jak chciałby mocno niszowy, przypisywany jej czasem format radiowy – quiet storm. „Devotion” połączyło dystyngowane, kobiece balladziarstwo spod znaku Sade z połamaną, nowoczesną elektroniką z Wysp, która – mimo niezaprzeczalnych konotacji z brzmieniami adult contemporary – na tym albumie po raz pierwszy znalazła tak naturalne schronienie w świecie stuprocentowego popu. Przepiękna, wieczorna płyta, która objawiła jeden z największych wokalnych i – kto wie, kto wie – być może także songwriterskich kobiecych talentów ostatnich lat. I stand devoted. (Kuba Ambrożewski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 5. Grizzly Bear – Shields

5. Grizzly Bear – Shields

'Nie jestem przeciwnikiem postępu, ale tylko dzięki takim „Nine Songs” wciąż jeszcze zachowuję resztki zdrowej bojaźni. W tych dziwnych czasach technologicznej paranoi' - tak Paweł Sajewicz zakończył opis najlepszej naszym zdaniem płyty 2011 roku. Chcę zarysować bardzo prostą analogię - dla Pawła „Nine Songs” było tym, czym dla mnie jest teraz „Shields”. W ostatnich miesiącach przy wielu okazjach, choćby przy premierze Purity Ring („Shrines”) czy temacie przewodnim festiwalu Unsound („The End”), obsesyjnie obracaliśmy się wokół wątków ponowoczesności, post-internetu. Post-niczego i post-wszystkiego. Jednym słowem: zeitgeist. Niektórzy twierdzą, że internet wszystkim zrobił gąbki z mózgów, przez portale informacyjne idiociejemy, a Google nas ogłupia; przez Facebooka stajemy się samotni, a technologia przeorała nasze postrzeganie muzyki. Coś jest na rzeczy, bo w realiach vaporwave virtual plaza czuję się czasem jak Dolph Springer w filmie „Wrong” Quentina Dupieux.

Mówi się, że „Shields” nie zaskakuje, że nie stawia Grizzly Bear w nowym świetle, że uleciały gdzieś emocje towarzyszące „Veckatimest”, ale ja od dawna w żadnej muzyce nie wyczuwałem tak głębokiego i zarazem bardzo zwyczajnego ludzkiego wymiaru. Odnajduję go w bezmiarze naturalnego piękna kompozycji, które jest efektem równouprawnienia, które zapanowało u Nowojorczyków w pracach nad kształtowaniem się „Shields”. Za tym idą takie pojęcia, jak pogłębiona komunikacja, wzajemna chęć poznawania i rozumienia się. Rafał napisał bardzo ładną rzecz przy okazji „Yet Again”, że jest to utwór skierowany do wewnątrz. Takie też jest całe „Shields” – skupione na samym sobie, zmuszone do opuszczenia przytulnych rejonów „Veckatimest” na rzecz ascetycznego skandynawskiego chłodu i poszukujące tam swojego miejsca. W pewnym sensie, przeszli tą samą drogą co Justin Vernon od „For Emma” do „Bon Iver, Bon Iver”, tylko że w przeciwnym kierunku, przekroczyli samych siebie i zyskali na tym równie dużo. Cała historia powstania i stricte muzyczna zawartość „Shields” może służyć za przykład, że czasem nie należy komplikować rzeczy z natury prostych. (Sebastian Niemczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 4. Tame Impala – Lonerism

4. Tame Impala – Lonerism

#1 Tame Impala realizuje plan przywrócenia światu Lennona, Timothy’ego Leary’ego, wkręcających kalejdoskopów i feerii, feerii, feerii świetlnych kołowrotków. Przy czym nie naraża nas na kontakt z hippie kontentem, bo ta płyta, „Samotnizm”, nie podgrzewa starego kotleta w kwiecistych dzwonach, z logiem Mercedesa dyndającym na szyi. Kevin Parker fajnie to wytłumaczył: samotnizm to filozofia wyrzutka, którego nieskończenie odmienny świat dociera do nas za pośrednictwem [fenomenalnej] muzyki, oddającej jego wewnętrzną wrażliwość [a rozpisanej na klasyczne rockowe instrumentarium pospołu z duchem współczesności].

#2 Zespół Kevina Parkera już po „Innerspeaker” należał do ligi światowej, trudno sobie więc wyobrazić, by po impakcie „Lonerism” jego notowania miały się obniżyć. Jest coś magnetycznego w tym materiale. Nawet pomijając obecne tu najsmakowitsze riffy i melodie tego roku, genialnie ujętą estetykę lat 60. i kompletny brak konformizmu wobec aktualnych mód; lgniemy. Ja natomiast zataczam kółka w locie, krążę wokół tych piosenek, czasem boję się ich dotknąć, by im czegoś nie zwichnąć.

#3 Korzystanie z wyeksploatowanych kulturowych stylistyk na użytek muzyki tu-i-teraz popłaca jedynie tym artystom, którzy nie trwożą się widokiem pomników przeszłości, którzy je burzą i z gruzów układają nowe. „Lonerism” zostanie z nami na długo, ponieważ to jak dotąd najdoskonalsza psychodeliczno-rockowa płyta XXI wieku, nie roszcząca sobie dosłownie żadnych pretensji do bycia czymś więcej, niż jest – do monumentalności, patosu – a przecież jest czymś więcej, niż jest, bo wykracza poza własne ograniczenia, dziedziczone w formie długu wobec wiadomych czasów.

#4 Wsłuchajcie się w to jak Kevin Parker śpiewa linijkę „It feels like we only go backwards”. Czy płacze? Czy jest smutny? Czy żałuje swych grzechów? Gdzieżby tam. Truskawkowe pola for life. Kevin, dzięki za ten krążek. (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 3. BJ The Chicago Kid – Pineapple Now-Laters

3. BJ The Chicago Kid – Pineapple Now-Laters

W 2012 redaktorzy Screenagers wystawiali ósemki i dziewiątki wielu doniosłym, choć nierzadko ciężkostrawnym kolosom, wypełnionym półgodzinnymi szumami i wyładowaniami awangardy. Nie żebym odmawiał im wielkości, ale nie będę ukrywał, że akurat mnie nie do końca z nimi po drodze. Tym bardziej cieszy mnie, że ostatecznie nasze tegoroczne podium stanowi swoisty kompromis między patosem a – całkiem jednak przystępnym – luzem (nawet jeśli jeszcze nie spojrzeliście, to pewnie już się domyślacie). To również albumy epickie, ale niemal do końca napakowane przy tym jak najbardziej treściwymi (ze względu tak na teksty, jak i popularne FUNTY) piosenkami, z których każdej można sobie spokojnie słuchać w oderwaniu od całości.

Mimo wszystko, świat przeoczył debiut Bryana Sledge’a. Brakuje go w podsumowaniach, chłopak nie został, jak wróżył Mariusz Herma, Frankiem Oceanem 2012 roku, bo tym został ostatecznie – cóż – sam Ocean. Moim numerem jeden BJ został już w maju i do końca 2012 nie opuszczało mnie przeczucie, że tak już zostanie. Jego pozycja pozostała niezagrożona, mimo kilku niezaprzeczalnych dobrodziejstw reszty roku (niech to będzie choćby, poniekąd wspomniany, „Channel Orange”). I nieważne, że zaczyna się on cytatem z – mówiąc delikatnie – niespecjalnie lubianego przeze mnie hitu. Tych paradoksów jest zresztą więcej, choćby tkwiąca w połączeniu kompozytorskiego potencjału z bajecznym głosem bohatera bombastyczność wszystkich tych piosenek, nawet przy wykorzystaniu najskromniejszych środków. Albo to, że to w pewnym sensie gitarowy album roku (no co, może nie?). Murzyński album roku. Najlepszy album roku. I pomyśleć, że tak naprawdę tylko pre-album.

Co dalej? Bryan dostał kontrakt z Motown, więc, zgodnie z zasadą baby steps, poczekajmy. Nasz ulubieniec powinien wkrótce wreszcie zyskać rzeczone miano Franka Oceana któregoś roku, czy też raczej – przynajmniej dla mnie – BJ The Chicago Kida tegoż. (Jędrzej Szymanowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 2. Kendrick Lamar – good kid, m.A.A.d. city

2. Kendrick Lamar – good kid, m.A.A.d. city

Spośród wszystkich albumów zaprezentowanych w ramach naszego podsumowania, to właśnie „good kid, m.A.A.d. city” wydaje się być najbardziej symptomatyczne dla minionego roku. Spójrzcie na creditsy: z jednej strony młode wilki, wspaniałe pokolenie utalentowanych, czarnych muzyków, takich jak Drake, Jay Rock czy ScHoolboy Q, a z drugiej produkcyjni wyjadacze – Pharrell Williams, czy najlepiej zarabiający w 2012 roku muzyk Dr. Dre. Postać tego ostatniego wydaje się w kontekście drugiego pierwszego wydawnictwa Duckwortha szczególnie istotna. To on staje się niepisanym mecenasem młodego talentu, jedną z głównych inspiracji i autorytetów w dziedzinie muzyki.

Bo Kendrick kocha hip-hop, a „good kid...” jest niejako hołdem złożonym temu gatunkowi. Weźmy na przykład przekozacki, dwuczęściowy „m.A.A.d. city”, inkrustowany najfajniejszymi hip-hopowymi bębnami A.D. 2012, orbitujący wokół stylu N.W.A., czy porywający, G-Funkowy „Compton”. Przykłady można mnożyć, a ja nie mam zamiaru dublować spostrzeżeń Mateusza Błaszczyka z jego pełnej intertekstualnych interpretacji recenzji. Z pewnością, dzięki świetnym hookom w refrenach, oryginalnej produkcji, inteligentnym tekstom i niepowtarzalnemu flow Kendricka hip-hop naprawdę wiele zyskał, i „good kid, m.A.A.d. city” można nieśmiało określić jako instant classic gatunku. (Paweł Szygendowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 1. Frank Ocean – Channel Orange

1. Frank Ocean – Channel Orange

„Channel Orange” jest podważeniem nie tylko tego, co działo się w R’n’B w ostatnich latach, ale także w muzyce w ogóle. Albo zupełnie nowym rozdziałem tej historii. Po pierwsze, Frank Ocean przełamał triumwirat The-Dreama, Drake’a oraz Abela Tesfaye’a z The Weeknd i ich „jedynej słusznej” narracji we współczesnym R’n’B. Po drugie, wychowanek Odd Future zatrząsł w posadach dominującą tendencją prymatu singli nad albumami. Po trzecie, 4 lipca Frank Ocean, publikując na Tumblrze swój emocjonalny wpis, w którym zwierzył się, iż pierwszą miłością jego życia był mężczyzna, dokonał jednego z najważniejszych coming out’ów w dziejach popkultury. Frank Ocean, czarnoskóry wokalista, autor piosenek R’n’B, członek hiphopowej społeczności uwięzionej w maskulinizmie i uwłaczająco konserwatywnym podziale ról, w społeczności, dla której homoseksualizm był tym ostatnim tabu nie do przetrawienia. Czy to wyjście z szafy coś zmieni? Zawsze coś zmienia.

Minione lata w czarnej muzyce definiowane były przez brzmienie proponowane przez wspomnianą trójcę. Owszem, pomiędzy tymi postaciami dało się zauważyć wyraźne różnice, ale niewątpliwie łączyło ich jedno – spuścizna Timbalanda. Czy to było wymuskane w studiu R’n’B Drake’a i Dreama, czy nieoszlifowana, domorosła produkcja The Weeknd, ich rdzeń sprowadzał się do poszatkowanego bitu i muzyki częściej sięgającej po Rolanda 808 i MPC niż po żywe instrumentarium. Ich neurotycznie mroczne, rażące rozmachem ballady czy pełne przechwałek imprezowe bangery uderzały chłodem, machinalnością i dążeniem do sonicznej perfekcji. To był czas mariażu R’n’B i muzyki klubowej – do tego stopnia, że w pewnym momencie doszło do zatarcia właściwego źródła inspiracji. Czy to bardziej R’n’B wpłynęło na scenę postdubstepową, czy klubowy sznyt zdominował współczesną muzykę pościelową? Za syntezatorową, bezduszną powłoką stała oczywiście i odpowiednia filozofia: maska szowinistów, kobieciarzy i hedonistów, tylko w chwili słabości skrycie tęskniących za romantyzmem. Tej pełnej kalkulacji postawie przeciwstawia się Frank Ocean, wysuwając na pierwszy plan swoją nieco staroświecką wrażliwość i intymność. I choć płytę otwierają dźwięki dobiegające z konsoli Playstation, to chwilę potem wybrzmiewają klasyczne smyki – tak swoją płytę rozpoczęliby Marvin Gaye, Isaac Hayes, Stevie Wonder. „Channel Orange” to przede wszystkim album na wskroś osobisty: o poszukiwaniu własnej tożsamości, rozdartej pomiędzy pragnieniem prawdziwej miłości, uzależnieniem od narkotyków i presją otoczenia.

Co się wydarzyło w 2012 roku, że słuchacze – zauważa to również Mariusz Herma w artykule na swoim blogu – zaczęli może nie tyle odchodzić od formatu singli – bo ten przecież wciąż jest praktyczny i popularny – co na nowo spoglądać na album jako całość? Tak z satysfakcją, nie z przyzwyczajenia. Można dywagować, ale spory wpływ miał na to kształt albumów wielkich wszechobecnych, którzy zdominowali także podsumowanie roku na Screenagers: Franka Oceana, Kendricka Lamara, BJ The Chicago Kida czy Miguela. To krążki, które całą swoją siłą koncentrują się na snuciu opowieści, w ten czy inny sposób bazują na idei koncept albumu, bawią się rozmachem i epickością. Bodaj tylko „Adorn” Miguela awansowało do roli samoistnego tworu, single Oceana czy Lamara znacznie lepiej funkcjonują jako element longplayowej układanki. Zresztą nawet dziesięciominutowe „Pyramids” zdaje się być raczej przewrotną kpiną z toczonego chorobą łatwej przebojowości przemysłu muzycznego, niż singlem jako takim.

Ostatnie lata to wysyp wydawnictw, które całkiem trafnie puentują specyfikę współczesnego odbiorcy tekstów kultury. To prawdziwy róg obfitości płyt ważnych dźwiękowo, technologicznie i socjologicznie. To też niestety deficyt albumów ważkich tak zwyczajnie, po ludzku. „Channel Orange” wypełnia tę lukę, prowadząc nas po zakamarkach cielesności, intymności i nieheteronormatywnego kontekstu. „Channel Orange” znajduje się w połowie drogi pomiędzy „What’s Going On” a „Let’s Get It On” Marvina Gaye’a. To płyta, której optykę stanowi człowiek na tle współczesnej historii i dyktatu pokolenia, zniewolonego przez powierzchowność kontaktów międzyludzkich, których algorytm tkwi w serwisach społecznościowych. To płyta ważna dla mnie, jako słuchaczki, która stopniowo oddalała się od muzyki, ale ważna także dla mnie, jako lesbijki. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (15 stycznia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: Jaca
[15 stycznia 2013]
"Tame Impala realizuje plan przywrócenia światu Lennona"

John, przepraszam Cię za tę stronę, za tę recenzję, i za ten cały obecny świat. Spoczywaj w pokoju i w spokoju!

Gość: mariusz h
[15 stycznia 2013]
@pagaj
W takim razie ubiegły rok - nawiązując do komentarza Marty - był przełomowy także dla Screenagers :-)

@Lukas
W przypadku Franka i Kendricka o pustki pod sceną bym się nie martwił - mimo braku oficjalnej dystrybucji nośnikowej tego drugiego - ale oni są akurat owe 2-3 lata po pierwotnym hypie i teraz go konsumują. Kierowanie się naszymi zachwytami nad BJ-em faktycznie mogłoby się skończyć rozczarowaniem.
Gość: Szygendowski
[15 stycznia 2013]
@Lukas - oto przykładowy syntezator VST:
http://rekkerd.org/img/articles/humanoid_sound_systems_scanned_synth_mini.jpg
Widzisz czerwony przycisk na dole okna? Randomizacja to funkcja wielu wtyczek, na którą nie ma polskiej nazwy.
Gość: Lukas
[15 stycznia 2013]
@Mariusz Herma - to jednak dla samych zainteresowanych może dobrze, bo że tak polecę cytatem z Twojego bloga:

"najciekawszą kwestię panelu wygłosił spośród publiczności Łukasz Napora z Audioriver. Podważył „realność” dziennikarskich hype’ów, powołując się na doświadczenia organizatorów koncertów czy festiwali. Krytycy ogłaszają danego wykonawcę new big thing i wypełniają jego nazwiskiem całą przestrzeń medialną. Promotorzy posłusznie ściągają więc ową gwiazdę, by ucieszyć rzesze fanów, by odkryć, że pod sceną ledwo kogo widać. I tutaj Napora zasugerował, że hype wirtualny wyprzedza realny o jakieś dwa, trzy lata – przynajmniej w Polsce"

;)
Gość: pagaj
[15 stycznia 2013]
@mariusz h
o ile dobrze kojarzę, jedynym dotąd czarnym na podium był FlyLo
Gość: mariusz h
[15 stycznia 2013]
Z przykrością przyznaję się do prognostycznej porażki odnośnie BJ-a :-( Różne ludziki na blogach i RYM-ach chłopaka doceniły, indie-mainstream zupełnie przegapił. Ale podobnie było z "Section.80" - nawet liczba utworów zbliżona - więc może BJ zostanie Kendrickiem Lamarem roku 2013/14 :-)

Mieliście już stuprocentowo czarne podium?
Gość: myryy
[15 stycznia 2013]
powtarzam: galaxy garden w scislej czolowce kategorii overrated
Gość: Lukas
[15 stycznia 2013]
@Pablo - pomyślałem dokładnie to samo odnośnie słownictwa (można jeszcze dorzucić "randomizacja", czyli "mógłbym się chwilę zastanowić i użyć języka polskiego, ale po co?"). Niestety wygląda to tak, że Porcys przetarł szlaki, a teraz już tak "normalnie" się gada np. na facebookach nowych, popularnych serwisów niezależnych. I to nie jest tak, że ktoś się spina - język wpływa na rzeczywistość znacznie bardziej niż nam się to czasem wydaje...
Gość: pablo
[15 stycznia 2013]
Nikt nie oczekuje od redaktorów Screenagers stylu Leszka Kołakowskiego, ale "siało pipą"! Ktoś to czytał przed publikacją? Przepraszam, ale jakich następnych metafor mam się spodziewać. Wiało dupą? Cuchło szczyną? Można tekst pisać kiblu, ale trzeba mieć świadomość, że publikujemy jednak poza nim, a nie bazgrzemy po ścianach sracza. Co do wyników, to niezłe zaskoczenie - dobrze, że serwis ewoluuje, choć mnie Ci wrażliwi ciemnoskórzy chłopcy nie ruszają, nie zachwyca mnie to, ale jest jakąś propozycją w sytuacji, gdy w typowych indie klimatach schemat goni schemat.
Gość: iloczyn skalarny
[15 stycznia 2013]
"bo nie czarujmy się, w 2012 w elektronice trochę siało pipą" śmiechłem, bardzo mało słuchałeś elektroniki w takim razie.
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także