Polskie Piosenki Wszech Czasów

10–6

Obrazek pozycja 10. Skaldowie – Prześliczna wiolonczelistka

10. Skaldowie – Prześliczna wiolonczelistka

[muz: A. Zieliński; sł: W. Młynarski; 1969]

Mocno wierzę w dość banalne stwierdzenie, że są piosenki, których nie powinno się coverować, bo nigdy nie doścignie się oryginału. Jeśli w polskim plebiscycie mamy trzymać się krajowych przykładów, to wydaje się, że to zdecydowanie kazus Republiki, na której utworach Grzegorz Ciechowski odcisnął tak osobiste piętno, że wszelkie próby mierzenia się z jego twórczością można skomentować co najwyżej krótkim stwierdzeniem: fakt, nie tak źle, mogło być gorzej. Wydawałoby się, że podobnie sprawa się ma z Czesławem Niemenem. Pomijam już fakt, ile razy w różnorakich talent-shows na przestrzeni ostatniej dekady w kontekście „Dziwny jest ten świat” padało określenie nikt jeszcze tak nie zaśpiewał Niemena, bo to czysty populizm i reżyseria. Ale starczy spojrzeć na miejsce 81. naszego zestawienia, by przekonać się, że Niemena można było wziąć na warsztat z powodzeniem.

Są też jednak inne piosenki – takie, których wręcz nie da się zepsuć. I „Prześliczna wiolonczelistka” jest jedną z nich – ponadczasowa, wiecznie młoda, ciesząca kolejne pokolenia. Bo co tu się właściwie miałoby zestarzeć? Żywa i dynamiczna melodia, pełna dęciaków i idealnie harmonizująca z wokalem? Dowcipny teledysk, w którym bracia Zielińscy, którzy, jak uosobienie wolności i młodości, przypominają kogoś pomiędzy Stevie’em Wonderem a wypoczętym turystą w Mielnie? A może, jeśli już jesteśmy przy teledysku, zestawienie niemrawego dyrygenta z piękną instrumentalistką? Ponadczasowych jakości jest na przestrzeni tych kilku minut więcej, wspomnijmy choćby świetny tekst Wojciecha Młynarskiego. Któż inny jest w stanie tak sprawnie użyć w piosence słów „prześliczna” i (o zgrozo) „polihymnia”? Wszystko tu się zgadza. To dlatego większość coverów „Prześlicznej wiolonczelistki”, jakie można znaleźć w sieci, to wykonania co najmniej poprawne. Choćby dodać do nich najbardziej discopolowy aranż czy prostackie rockowe gitary, efekt nie będzie zły. Co więcej, Justyna Steczkowska, wykonując jakiś czas temu ten utwór na żywo ze Skaldami, wzniosła się na wokalne wyżyny zarezerwowane chyba tylko dla Elisabeth Fraser i Bjork. Oto na co genialna piosenka pozwala artyście.

Oryginalny aranż i wykonania Zielińskich i tak prawdopodobnie wygrywają ze wszystkimi innymi. Nie trzeba tu było wielkiego głosu, za to całe mnóstwo muzycznego geniuszu. Skaldowie, nasi polscy The Beach Boys, na przełomie lat 60. i 70. szukali dla siebie miejsca zarówno we wpadającym w ucho popie idealnym na festiwal w Opolu, jak i w awangardzie progresywnego rocka. Walczyli o uznanie publiczności to z Czerwonymi Gitarami, to z Breakoutem. W jednym z wywiadów wspominali te czasy z rozrzewnieniem, śmiejąc się, że na współczesnych opolskich festiwalach nie mogą nawet porozmawiać z młodymi wykonawcami, których strzegą armie menadżerów i ochroniarzy. Ja ochroniam brata, a brat mnie i to nam starcza, mówią Zielińscy. I tak od prawie 50 lat. (Kamil J. Bałuk)

Posłuchaj >>

Podobało się? Posłuchaj również:

Czerwone Gitary – Anna Maria

Obrazek pozycja 9. Zdzisława Sośnicka – Pożegnanie z bajką

9. Zdzisława Sośnicka – Pożegnanie z bajką

[muz: A. Korzyński; sł: K. Gradowski; 1983]

Przyznam się do czegoś – w zasadzie każdy utwór kojarzy mi się z jakimś miejscem na ziemi, praktycznie każdy wywołuje u mnie konkretną wizualizację czegoś tam. Kiedy słucham „Pożegnania”, widzę skwerek przed nieistniejącym już kinem „Dar” (czyj i dla kogo, mamo?) na warszawskim osiedlu „Przyjaźń” (między kim a kim, tato?). Widzę sześcioletniego siebie wychodzącego z seansu „Akademii Pana Kleksa” i ocierającego łezki rękawem bluzeczki. Byłoby to dosyć zabawne, gdyby nie to, że „Pożegnanie z bajką” wywołuje u mnie dziś podobne, acz jeszcze silniejsze emocje.

Ponieważ samo rozebranie na czynniki pierwsze ujawnia niepospolite walory utworu. Albowiem tekst Krzysztofa Gradowskiego okazuje się być w obliczu potraconych złudzeń i zaliczonych smutnych księżniczek jeszcze dobitniejszy. Bo aranż i kompozycja Andrzeja Korzyńskiego łaskocze oziębły umysł zaledwie sugerowanymi akordami, interwałami melodycznymi w refrenie i statycznymi prymami w basie. Gdyż partia Arkadiusza Żaka budzi zdumienie rozedrganiem, chaosem i gonitwą (czyżby grał to a vista, koledzy?), a Zdzisławy Sośnickiej – monotonną, dość beznamiętną i przez to wyjątkową interpretacją.

Ale jeśli odebrać całość jeszcze raz infantylnie holistycznie, to się okazuje, że inna reakcja na to arcydzieło, niż łzy w oczach i ocieranie ich mankietem marynarki, kompletnie nie wchodzi w grę. Mimo upływu lat. Nie mogę tego powiedzieć o żadnym innym utworze, nie tylko z niniejszego rankingu, ale żadnym w ogóle. (Michał Hoffmann)

Posłuchaj >>

Podobało się? Posłuchaj również:
Anna Maria Jopek – Ale jestem

Obrazek pozycja 8. Kobiety – Marcello

8. Kobiety – Marcello

[muz: A. Lasocka, G. Nawrocki; sł: G. Nawrocki; 2000]

Z jednej strony faktycznie jest w „Marcello” coś indie-rockowego czy raczej indie-popowego, co skazuje ten pomnikowy numer Kobiet na porównania ze słodko-gorzkimi balladkami choćby i Belle & Sebastian czy Camera Obscura. I jeśli tak, to kto wie czy nie jest to najlepszy rodzimy twee-popowy hymn w historii, bo jakoś nie przychodzi mi do głowy inna, równie zwiewna/ładna kompozycja o takim ładunku emocjonalnym, zarejestrowana w tym tu kraju. Z drugiej jednak strony sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, a to z uwagi na zaszyfrowaną jakby mimochodem i gdzieś pomiędzy wierszami impresjonistyczną lokalność, portret obyczajowy. Najprościej rzecz ujmując, „Marcello” to zakonserwowany w kilku linijkach tekstu Sopot – sądząc po metryce Grzegorza Nawrockiego – przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W pakiecie z kinem Delfin, rozerotyzowanymi filmami Federico Felliniego z supermęskim Marcello Mastroianim, wielkimi biustami włoskich aktorek, tramwajami, które przy wejściu w zakręt wyją jak psy i tym wszystkim, co można było robić ze swoją sympatią, gdy w kinowej sali zgasły już światła. Jak sam swego czasu przyznawał Nawrocki w przeuroczej rozmowie z Piotrkiem Wojdatem, takiego Sopotu z oczywistych względów już nie ma. Przy czym jego brak nie przeszkadza Nawrockiemu przy pomocy tych kilku fraz-kluczy zamknąć w obrębie jednej piosenki całego kalejdoskopu własnych wrażeń z tego pogmatwanego momentu wkraczania w dorosłość.

A nam, słuchaczom, którzyśmy pewnie nigdy nie mieli okazji zajrzeć do miejsc młodości lidera Kobiet, impresje z „Marcello” przywodzą na myśl nas samych sprzed tych kilkunastu lat. To mogło być kino Wolność, nie Delfin, Warszawa, nie Sopot i Kevin Costner, nie Marcello Mastroiani, a zamiast tramwajów mógł temu towarzyszyć klekot zdezelowanych Ikarusów, ale to niechybnie był ten moment, gdy zaczęło do nas dochodzić, że stajemy się odrażająco brudni i źli i że już nie ma odwrotu. Choć mogło być i tak, że jedyne, co mieliśmy to filmy soft-porno, którym pod względem kunsztu było strasznie daleko do mini-arcydzieł Russa Meyera, z których w przebłysku geniuszu jakiś anonimowy fan złożył przepiękny klip do tej piosenki (poza składakiem z Brat Pack movies do „Lisztomanii” nic ładniejszego w tej kategorii chyba jeszcze nie zrobiono). Ale po to właśnie jest sztuka, żeby sobie rekompensować straty poniesione w prawdziwym życiu, choćby i naprawiając własne wspomnienia.(Łukasz Błaszczyk)

Posłuchaj >>

Podobało się? Posłuchaj również:
Titi Twister – Latin Taxi Driver

Obrazek pozycja 7. Papa Dance – Maxi singiel

7. Papa Dance – Maxi singiel

[muz: A. Patoh, sł: M. Fanga; 1986]

Czas dekontekstualizuje sztukę – o tym między innymi jest całe nasze podsumowanie. Z Papa Dance latami próbowano robić rzecz przeciwną – na siłę ich ukontekstowiać. Dopatrywanie się u „Papsów” elementów disco polo czy przyklejanie im gęby boysbandu – zabiegi tak częste w latach dziewięćdziesiątych – były jednak wyrazem złośliwego prezentyzmu, czyli opisu historii za pomocą współczesnego języka. A przecież tak naprawdę bardzo łatwo jest zrozumieć nienawiść, jakim starsze pokolenie słuchaczy darzy Papa Dance. Gdyby ich przeciętny, dzisiejszy, internetowy entuzjasta urodził się dwadzieścia lat wcześniej, to w 1986 roku nic w smutnej, szarej, biednej Polsce nie drażniłoby go bardziej niż wesołkowata, oderwana od rzeczywistości, zrealizowana w technikolorze muzyka grupy Mariusza Zabrodzkiego i Sławomira Wesołowskiego. To fortepian jest pijany, nie ja, mawiał Tom Waits i tak samo jest z Papa Dance – upośledzone były czasy, w których powstały ich dwie pierwsze kapitalne płyty, nie sami „Papsi”.

„Maxi singiel” reprezentuje właśnie to słodkie, dziecięce, roześmiane oblicze Papa Dance, które napotykało na najgłośniejszy sprzeciw. Młodzież w PRL-u miała przecież buntować się, a nie śnić o niebieskich migdałach. Takie piosenki odwracały jej uwagę. Kiedy „Naj story” jakimś cudem wylądowało na pierwszym trójkowej listy, zespół znalazł się w centrum spektaklu nienawiści. Nie chodzi o piosenkę – „Maxi singla” z pewnością spotkałoby to samo. Zwłaszcza, że to przecież awers i rewers tej samej monety, dwa momenty jednej historii młodzieżowej miłości, raz uchwyconej w chwili pierwszego zauroczenia, później z perspektywy sercowego zawodu.

Obie kompozycje testowano jeszcze w oryginalnym zestawieniu personalnym Papa Dance i nieprzypadkowo obie rozkwitły, gdy za mikrofonem znalazł się Paweł Stasiak. Czy ktoś jest sobie w stanie wyobrazić tę supersłodką, niewinną, nastoletnią piosenkę bez chłopięcego uroku osiemnastoletniego wokalisty? Dziewiąty indeks „Poniżej krytyki” był przecież jedną z jego pierwszych oficjalnie zarejestrowanych prób w barwach Papa Dance – Stasiak dopiero uczył się profesjonalnego śpiewu, cierpiał na chroniczną tremę, a do tego stresował się nadciągającym egzaminem dojrzałości. Oblano go zresztą na rosyjskim, co nie dziwi, skoro w głowie miał raczej sound, love i top. Oczywiste zatem, że „Maxi singiel” jest zaśpiewany w sposób dość – nomen omen – „szkolny”. A może nawet wokal Stasiaka trzeba uznać za jeszcze jeden instrument w klawiszowym arsenale producentów, integralną część trójwymiarowej, syntezatorowej tęczy „Maxi singla”. To naturalne ciepło, legendarna serdeczność tego głosu poparte relatywnym brakiem ekspresji wydobywają z melodii ich absolutne sedno, nigdy nie zakrzykując pozostałych elementów układanki. Oto więc ledwie pełnoletni chłopak, który jest gwiazdą wbrew własnym intencjom, znienawidzony przez pół Polski, uśmiecha się do niej, pokazuje „OK” i dalej śpiewa swój pop. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Podobało się? Posłuchaj również:
Anna Jurksztowicz – Przenikam
Roxa – Ostatni raz

Obrazek pozycja 6. Krystyna Prońko – Deszcz w Cisnej

6. Krystyna Prońko – Deszcz w Cisnej

[muz: J. Mikuła; sł: B. Olewicz; 1977]

To w Cisnej Tomasz NN, główny bohater „Pana Samochodzika”, rozwiązywał jedną ze swoich wielu zagadek. Żeby rozbić szajkę rodziny Gnatów, prowadzącej w tym malutkim miasteczku sklep z podróbkami skór niedźwiedzich i innymi suwenirami, musiał zapuścić się do Czechosłowacji, a do gospodyni domu Gnat mówić po czesku, udając turystę. Zbigniew Nienacki, autor książki, nie był jedynym, który upodobał sobie Bieszczady, swego rodzaju turystyczny symbol lat 70. Wojciech Gąssowski o zielonych wzgórzach nad Soliną śpiewał już w 1967 roku, a miejsce to od Cisnej jest oddalone o jakieś 40 km. Być może Nienacki i Gąssowski spotkali się przypadkiem w tych okolicach w któreś lato, być może gdzieś w pobliżu śpiewała wtedy Krystyna Prońko, bo ponoć miała to w zwyczaju.

Cała trójka słuchała pewnie popularnych w 1977 roku hitów. Czerwone Gitary śpiewały dość festynowe „Niebo z moich stron”, ówczesne fanki popu zatapiały się w miękkim głosie Krzysztofa Krawczyka i jego „Byle było tak”. Happy End zdobyło serca publiczności przaśnym „Jak się masz, kochanie”, a Irena Jarocka – odpływającymi kawiarenkami. Ale mylnym byłoby złudzenie, że w 1977 roku nie było miejsca na wysmakowanie i awangardę. Starczy tu choćby wspomnieć na poły teatralny występ Krystyny Jandy na festiwalu w Opolu z piosenką Marka Grechuty „Guma do żucia”. Krystyna Prońko nie została za swoją imienniczką w tyle. „Deszcz w Cisnej” był piosenką idealnie korespondującą ze światowymi trendami w funku i disco. Wbrew pozorom, nie było to ani łatwe, ani popularne. Doskonały funkowo-soulowy aranż, krystaliczny i plastyczny głos, frazowanie deszcz, deszcz w Cisnej i piękny tekst Bogdana Olewicza przyniosły piosence tryumf w rocznym zestawieniu Listy Przebojów Rozgłośni Harcerskiej. Prońko pokonała Smokie, The Eagles czy Boney M z nieśmiertelnym „Daddy Cool”.

Przewidując komentarze, wspomnę od razu o temacie przewodnim Isaaca Hayesa z „Shaft” – tak, widać podobieństwa brzmieniowe, słychać charakterystyczne gitarowe „wah wah”. Ale spokojnie – inspiracja, aranżacja, estetyka to nie to samo, co ostentacyjny plagiat. Jak skomentował jeden z użytkowników YouTube: „idąc tym tropem, Mozart i Bach mieliby problem”. Wystarczy porównać piosenkę Prońko z „Nie wiedziałam nic o sobie” albo „Za inny dzień, za inną noc” Zdzisławy Sośnickiej i sytuacja staje się jasna. Chwała za to, że były w Polsce artystki, które w szare polskie lata 70. starały się tchnąć trochę tryumfujących na Zachodzie soulu, funku i groove’u spod znaku czarnej muzyki. Jeśli kompozycja była w dużej mierze inspirowana, to szkoda, że nie można już spytać samego Hayesa, co sądził o tym, że tak wybitna wokalistka swoim głosem zamieniła klimatyczny podkład w perfekcyjną piosenkę.

Każda historia ma ciąg dalszy. Jest rok 2012. Tomasz Andersen, znany jako Roszja, wykorzystał sampel z „Deszczu w Cisnej” jako motyw przewodni swojego zeszłorocznego utworu „Krach”.

Sama Prońko niekoniecznie trzyma się pierwotnej aranżacji. W internecie można znaleźć dość świeże nagranie koncertu w Sandomierzu, na którym śpiewa „Deszcz...” w zupełnie nowy sposób, flirtując tym razem z beztroskim popem a la zespół Kobiety. W międzyczasie Czechosłowacja przestała istnieć. Sklepik z pamiątkami z „Pana Samochodzika” prawdopodobnie nie istniał nigdy, choć podobnych mu jest w okolicy wiele. Cisna leży przy granicy ze Słowacją, a turyści z całej Polski wciąż chętnie odwiedzają Bieszczady. Szczęśliwie, po 35 latach „Deszcz w Cisnej” wciąż ma się dobrze. 180 tysięcy odtworzeń na YouTube mówi samo za siebie. Niektórzy jeżdżą do bieszczadzkiej mieściny i piszą pod utworem komentarze w stylu „jestem w Cisnej, pada deszcz, słucham Prońko i jestem szczęśliwy”. (Kamil J. Bałuk)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (31 maja 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: samos
[10 stycznia 2017]
"Czas dekontekstualizuje sztukę" Przewrotnie i chyba bez całkowitej świadomości to zdanie przyświecało twórcom tej listy. Bo - to prawda absolutna - mimo wszystko tandeta i kicz są ponadczasowe. W tym przypadku nie jest w stanie zmienić tego nikt i nic. Myślę, że każdy przytupuje nogą do Jump Van Halena. Na jakiejś imprezie czy przy okazji imienin u wujka, ale większość godzi się z tym, że to obciachowa piosenka. Ta kulturowa świadomość obciachu stanowi rodzaj kokonu ochronnego i alibi usprawiedliwiającego frywolne zachowanie przy konsumpcji pudelmetalowego pasztetu. Co nie zmienia faktu, że nikt o zdrowych zmysłach nie potraktuje tego songu jak perełki. Symbolu pewnej tendencji w latach 80 - tak, ale na pewno nie perełki. I podobnie jest z Waszymi Papa Dance czy Jurksztowicz. Złośliwie można napisać - w tym kontekście najbardziej zabrakło Boltera....
Gość: ziut
[29 października 2015]
Zestawienie arcydzieł z kiczem szokujące - Papa Dance blisko Prońko?! Albo lukrowana piosenka Sośnickiej, swoją drogą kobiety o fenomenalnym głosie i technice, obok Skaldów, którzy potrafili mimo słodkawego refrenu ominąć z dala lukier. sentymentalizm?
Gość: bvi
[20 października 2015]
marcello okropne
Gość: mania
[7 lipca 2012]
Ale żeby żadnej piosenki Górniak nie było...dziwne...
Gość: tg64
[21 czerwca 2012]
Przeczytałem pierwszych 10 pozycji i zacząłem się zastanawiać kto "to cos" stworzył. Nawet publikacja tej listy powinna być wstrzymana. Może na dalszej pozycji znajdzie się miejsce dla Koko Euro spoko? Ja jestem wstrząsnięty.
Gość: en
[4 czerwca 2012]
popłakałam się przy odsłuchu "Pożegnania z bajką", choć asocjacje z tą piosenką mam zgoła inne. dzięki, Afro :P
Gość: demolka
[1 czerwca 2012]
za długie daliście opisy i nie doczytałam ;)
marta s
[1 czerwca 2012]
"Przewidując komentarze, wspomnę od razu o temacie przewodnim Isaaca Hayesa z „Shaft” – tak, widać podobieństwa brzmieniowe, słychać charakterystyczne gitarowe „wah wah” - kamil bałuk też to słyszy
Gość: demolka
[1 czerwca 2012]
Czy tylko ja słyszę w "Deszczu w Cisnej" (1977) "Shaft" (1971)?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także