Najlepsze albumy roku 2011

Miejsca 10–1

Obrazek pozycja 10. Sepalcure – Sepalcure

10. Sepalcure – Sepalcure

To paradoks, że Travis Stewart, do tej pory wydający raczej mało istotne płyty, wyrósł na czołową, jeśli nie najważniejszą, postać w muzyce elektronicznej w 2011 roku. Z mojej perspektywy świadczy to o lekkim kryzysie twórczym, który w ostatnich kilkunastu miesiącach trzyma w karbach artystów utożsamianych z nurtem future garage, ale nie zmienia to faktu, że na Amerykanina po prostu nie było mocnych. Pomimo, że nie jestem zaprzysiężonym fanem Sepalcure, ani Machine Drum, to jednak trudno nie docenić pierwszej długogrającej płyty Stewarta nagranej wspólnie z Praavenem Sharmą. Bystry czytelnik zapewne zapyta: w takim razie za co? Przede wszystkim za solidne odrobienie pracy domowej z najważniejszych nurtów w muzyce elektronicznej poprzedniej dekady z dodatkową nutką wyobraźni. Na „Sepalcure” mamy zatem trochę quasi-organicznych brzmień w stylu Mount Kimbie, bogatego aranżacyjnie dubstepu w duchu najlepszych produkcji Boxcuttera, ale też sporo odniesień do glitch-hopowych wizjonerów: obecnego – Flying Lotusa oraz tego, który najlepsze lata ma już za sobą – Prefuse 73. Jeśli zatem lubicie powspominać czasy świetności wspomnianych nurtów, a do tego tolerujecie tylko umiarkowanych hochsztaplerów z niemałym talentem, to „Sepalcure” spełni Wasze oczekiwania w 100%. (Piotr Wojdat)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 9. Julian Lynch – Terra

9. Julian Lynch – Terra

Ekscentryczny, organiczny, trochę egzotyczny i ceniący sobie swobodę indywidualista. Lynch.

(Paweł Szygendowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 8. Sandro Perri – Impossible Spaces

8. Sandro Perri – Impossible Spaces

Niespodzianka? Trochę tak. Człowiek, który zaistniał kilkanaście lat temu jako producent dubowego techno, teraz pokazuje młodzieży jak się pisze piosenki. Czy może raczej – jak się kiedyś je pisało. Wszystkie utwory zaaranżowano z rzadko spotykaną dziś delikatnością i wyczuciem. Nawet elektronika jest tu niemal w dużej mierze analogowa i brzmi staroszkolnie, a użycia samplerów w ogóle się nie czuje. Wszystko toczy się w niespiesznym tempie, a kompozycje bywają długie i kilkuczęściowe. Zaiste, muzyka dla dziadów. Ale też trudno odmówić uroku ciepłemu głosowi autora i lekkości, z jaką snuje swoje odrobinę pogięte melodie. Dziesięć minut najważniejszego tutaj kawałka – „Wolfman” – mija szybko i bezboleśnie. Pierwsza połowa otwierającego „Changes” tak czaruje, że nawet nie zauważycie jak muzycy przefruną przez jamujące zakończenie. Są też krótsze i pełne słodyczy strzały, np. „Love & Light”. Bardzo zdradliwa to w swojej niepozorności muzyka. Niby nic, a z każdym przesłuchaniem nabierasz przekonania, że to jedne z najładniejszych trzydziestu ośmiu minut w tym roku. A potem przestajesz się już czymkolwiek dziwić. (Paweł Gajda)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 7. Nerwowe Wakacje – Polish Rock

7. Nerwowe Wakacje – Polish Rock

Dlaczego lubię „Polish Rock”? Łatwiej byłoby mi wytłumaczyć, czego w tej muzyce nie lubię. Nie lubię wokalu Jacka Szabrańskiego, tego chropowatego, momentami harcerskiego brzmienia, wątpliwych, parodystycznych momentów (intro „Autokradów”) czy rozsianych tu i ówdzie plot device’ów, vide radiowy efekt na „Więc myślisz”. Żadnego z powyższych zarzutów nie sformułowałbym za to pod adresem względnie pokrewnej Nerwowym Muzyki Końca Lata. Piosenki kapeli dowodzonej przez Bartosza Chmielewskiego ślicznie brzmią (Real Estate amerykańskim MKL?), są ładniej zaśpiewane i zagrane, niczym mnie nie rażą, nie uwierają, ale niestety z ich odsłuchu w głowie najczęściej nie zostaje mi nic. Tymczasem te pozornie niedbałe, przyziemne zwierzenia Jacka Szabrańskiego poruszają mnie jak mało co w tym roku. Zresztą zdecydowanie bardziej teraz, po wakacjach, niż w wakacje. No ale chyba właśnie z myślą o ponurej sześciomiesięcznej jesieni była ta muzyka pisana, żeby było za czym tęsknić. Dobra, nie chcę trywializować, bo Nerwowe pasożytują nie tyle na tęsknocie za ładną pogodą, ile za smutnymi bajkami osadzonymi tu i teraz. Od dawien dawna nikt z rodzimych artystów nie śpiewał tak ładnie o tej nieszczęsnej, przysłowiowej polskiej rzeczywistości, bo też nikt chyba nie rozumiał joyce’owskiej zasady – in particular is the universal. Gdybym mieszkał za granicą, to tęskniłbym nie do Polski Strachów na Lachy, Kazika czy tam kogo, ale warszawskiego skwaru, katowickiego smutku i prześwietlonych plaż z opowieści Jacka Szabrańskiego. (Łukasz Błaszczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 6. Jensen Sportag – Pure Wet [EP]

6. Jensen Sportag – Pure Wet [EP]

Gdy jakoś na wiosnę Paweł G. spytał mnie, jak mi się podoba „Pure Wet”, odpowiedziałem, że gdyby cała EP-ka brzmiała jak „Jareaux”, to pewnie miałbym ją w końcoworocznej czołówce. Ale nie brzmi, więc jeszcze parę miesięcy wstecz traktowałem ją mało poważnie. Przy okazji gorączki podsumowaniowej doszło do mnie jednak, że bez cienia wątpliwości jest to wciąż wydawnictwo, którego w zeszłym roku słuchałem najczęściej. Pewnie po trochu w ramach leczenia kaca po falstarcie Diogenes Club na długim dystansie. Co znamienne o tyle, że wzajemny układ tej dwójki nieświadomych siebie konkurentów może ulec w przyszłości odwróceniu, gdy Jensen Sportag wydadzą długogrający debiut, a DC wrócą do krótszego formatu. We have always dreamt of those last moments where we’re finishing the last changes of the last song of what could be our first full length record. I don’t know if I’ll ever live to see that day. (...) Maybe we’re meant to just release singles and eps, and it’s such a grief to come to that understanding now, after (...) years of recording. To akurat cytat nie z Jensenów czy Diogenesów, ale Air France, co nie zmienia faktu, że życzyłbym wszystkim trzem duetom, by z większą pogodą ducha dochodzili do takich konkluzji. Jak dla mnie tego rodzaju niskooktanowy, marzycielski pop mógłby nigdy nie zabrzmieć w wyższej, długogrającej kategorii wagowej. No ale gdybym miał wskazać faworyta, dokonawszy rachunku sumienia, musiałbym przyznać, że na przysłowiowy dzień dzisiejszy, to Jensen Sportag wydają się mieć z całej trójcy najwięcej królików w kapeluszu. Cztery kawałki i cztery potencjalne kierunki rozwoju. Moja podświadomość wiedziała lepiej. Nie samym George’em Michaelem człowiek żyje. (Łukasz Błaszczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 5. Radiohead – The King Of Limbs

5. Radiohead – The King Of Limbs

„Dzień dobry Państwu, dziś będziemy mówić o nowej płycie Radiohead. (…) . Ta płyta budzi kontrowersje, bo ona się podoba i nie podoba, fantastyczna do rozmowy na temat” – tak Jacek Cieślak rozpoczął odcinek „Pro i Kontra”, poświęcony „The King Of Limbs”. Zaproszony do dyskusji publicysta, dziennikarz działu kultury „Rz” Jacek Marczyński, miał drobne kłopoty z usytuowaniem twórczości zespołu na południkach i równoleżnikach gatunkowego globusa, najsubtelniej rzecz ujmując. Nie piszę tego, żeby naigrywać się z rockistowskich mniemań sympatycznego pana Jacka, bo takie postawy zostały już dobrze zdiagnozowane i opisane. Sęk w tym, że doskonale egzemplifikuje on cały absurd związany z recepcją Radiohead. Niemal każdy słuchacz czegoś od nich oczekuje, a dostając coś niepasującego pod indywidualnie skrojony szablon, wielu czuje niepohamowane niezadowolenie: „nie ma gitar”, „nieśmiałe eksperymenty”, „brak dobrych melodii”, „za mało wzruszeń”. Podobna sytuacja miała przecież miejsce przy okazji „In Rainbows”.

W napisanej przez Kubę recenzji tęczowego albumu przebija się wątek przewidywalności, braku zaskoczenia. Odbywająca się licytacja na bootlegowe linki i harmider, który się rozpętał z powodu zapłać-ile-chcesz, mogły odciągnąć wielu słuchaczy od meritum, o którym przypomniał niedawno Mariusz – jak mocny był to zbiór piosenek. W lutym poprzedniego roku, zespół postanowił niespodziewanie, niemal bez zapowiedzi wydać „The Kings Of Limbs”. Abstrahując od oczywistego elementu zaskoczenia i zamieszania, jakie to miało wywołać, ciągle zastanawia mnie, dlaczego Radiohead wykonało taki manewr z relatywnie trudnym, nieefektownym materiałem. „To płyta ucząca cierpliwości, skupienia na drobnych, pozornie nieistotnych szczegółach, wymagająca od słuchacza maksymalnej uwagi, lecz nieobiecująca w zamian nic poza nerwowo porozrzucanymi tropami.” Przeglądając nasze ubiegłoroczne zestawienie najlepszych płyt, natrafiłem na opis „Klavierwerke” autorstwa Marty i ten fragment natychmiast wydał mi się strasznie esencjonalny, również dla „The King Of Limbs”. Ta chłodna, dyskretna, wykoncypowana muzyka jest ekstraktem dotychczasowej twórczości Radiohead. Chciałbym wierzyć, że po odrzuceniu osobistych oczekiwań, nie można przejść obojętnie obok tych ośmiu nagrań, które mimo braku znamion dziejowości, ciągle oferują więcej atutów stricte muzycznych, kompozycyjnej czy aranżerskiej wizji niż 90% aktualnie wydawanej muzyki.

Główkuję nad hipotetyczną sytuacją – co by było, gdyby „The King Of Limbs” zostało wydane zaraz po „Amnesiac”? Jak zostałoby wtedy przyjęte? Przypominam sobie też truizm, że konszachty Yorke’a z Warpem były jednym z fenomenów „Kid A” i zastanawiam się, co w przyszłości przyniesie kumplowanie się Thoma z Burialem czy Flying Lotusem. Nie chcę popaść w niepotrzebne dywagacje, ale przecież „Separator” postawiony na końcu płyty musi coś znaczyć. Nie ma przypadków na tym świecie. (Sebastian Niemczyk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 4. Machinedrum – Room(s)

4. Machinedrum – Room(s)

To pomysł stary jak świat – płyta taneczna nie do tańczenia, lecz do słuchania w domowym zaciszu, w podróży, w symbolicznej separacji od otoczenia. Prawdziwym mistrzem gatunku okazał się Burial, którego muzyka stanowi dziś zamiennik dla zwrotów „miejska melancholia” i „nocne wycieczki autobusem”. Co ciekawe, Travis Stewart, czyli Machinedrum, by stworzyć ten krążek hołdujący izolacji, sięgnął po środki skrajnie kłócące się z tym konceptem. Footwork to gatunek, który w pełni może wybrzmieć tylko w klubie tętniącym od testosteronu, choć tańczyć do niego niełatwo. Juke, niosący w sobie nieodłączny pierwiastek getta, brutalności i bezkompromisowości, mógłby szukać raczej pokrewieństwa z grime’em aniżeli z kruchą urodą postdubstepu. A jednak Stewartowi ten zabieg udał się bezbłędnie. Machinedrum zebrał swoje ponad dziesięcioletnie doświadczenia producenckie i zespolił rozmaitą muzykę, która fascynowała go na przestrzeni tych lat, w jedną całość. Połamane bity – raz ocierające się o 2-step, raz pulsujące hip-hopem, raz dające obuchem po głowie footworkową kanonadą – to nie jedyny bohater tego albumu. Machinedrum jest też mistrzem melodii, co nie raz udowadniał także w duecie Sepalcure. Travis Stewart – tak, to był zdecydowanie jego rok. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 3. Gang Gang Dance – Eye Contact

3. Gang Gang Dance – Eye Contact

„Nie jestem znawcą Gang Gang Dance i niestety nie przynależę do ich wieloletniego fanklubu” – przyznaję się, pociągając mocno nosem. Ciężko powiedzieć dlaczego, ale poprzednie wydawnictwa nie mogły kupić mnie w całości, na pewno nie w stanie krystalicznie trzeźwym, choć bardzo się starałem z tą trzeźwością. Trochę więc dyletancko temat traktując, mam wrażenie, że jest to jedna z nielicznych grup dzisiaj, która z albumu na album systematycznie wskakuje na wyższy poziom. Raczej wątpliwe jest też na ogół korzystne wpompowanie się z silnie psychotycznego manewrowania w eksperymentalnych klimatach z silnym posmakiem podróży world music, do kryterium względnej przystępności. Zrobić można, jasne, ale już trudniej zaszczepić się bez znaczącej utraty rytualnie egzotycznej dzikości, która jest w tym przypadku znakiem firmowym. A tu proszę – „upiosenkowienie” form, przy jednoczesnym poszerzeniu palety detali, okazało się strzałem w dziesiątkę.

Epicki start w postaci pierwszej zapowiedzi i zarazem openera albumu zarzucał jeszcze naturalny pomost z „Saint Dymphna” czy dawniejszymi, rozkwitającymi długodystansowcami na miarę „Egowar”. Ale dostaliśmy album diametralnie inny, kipiący energią niewstydzącą się wkraczania na popowe terytoria, i gargantuicznie pękającym w szwach własnej obfitości. „Eye Contact” estetycznym sznytem współgra z kapitalną okładką, a kompozycje mają różnorakie smaki – pierwsze sekundy „Romance Layers” sprawiają wrażenie jakby, nie przymierzając zbytnio, Bundick chiał tu dorzucić swoje trzy grosze, dream-popowa mgiełka wokół „Sacer” kusi wizją plemiennej kolaboracji z Cocteau Twins; dalej, balearyczność tropikalnej sielanki, która na pewnej wysokości relaksacyjnie przecina „Chinese High”, czy erupcyjny refren „Adult Goth”, do którego mam podejrzenia, że to jednak on siał zamęt na klipie „Elevation” nieco niedorzecznie przyrównywanej w tym miejscu grupy. A singlowa „Mindkilla” przecież zbierała z tego wszystkiego pianę, zresztą co tu dużo gadać o zawartości – trzecie miejsce na liście albumów, to przecież nie wynik samej sympatii.

Gang Gang Dance z narkotycznych oparów pierwotnych repetytorów zrobili świadomy krok w eklektyzm łączący trendy teraźniejszości, w dodatku na tyle udanie, że niepostrzeżenie wyznaczyli te na przyszłość. Czy również dla siebie? Można mieć wątpliwości, jeśli ktoś podobnie jak ja czuje, że w tym miejscu zespół dopracował formułę idealną, do tego naprawdę wysoko stawiając przy tym wizerunku poprzeczkę. Łukasz Błaszczyk w serwisowej recenzji pisał o procesie przepoczwarzania się zespołu. Nie wiem, czy można obiektywnie podłapać to kryterium, bo zakładałoby one, że zespół nabiera, opcjonalnie nabrał, pełnię świadomości, a przecież głosy faworyzujące poprzednie wydawnictwa trzeba uznać za równoległe. I będąc konsekwentnym, to naprawdę nie musi być ulubiony album GGD. Ale – włącz głośno „Eye Contact” i bądź tu mądrym przy tej wybuchowej mieszance. (Karol Paczkowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 2. Destroyer – Kaputt

2. Destroyer – Kaputt

Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz, Dan Bejar niepewnym ruchem odstawia świeżo opróżniony kieliszek i z poczuciem obrzydzenia i zażenowania naraz rozgląda się po pokoju. Po nocy, której powolne odchodzenie właśnie sobie uświadomił, zostały już tylko nadgryzione czerwienią szminki niedopałki cygaret, walające się po podłodze flaszki i porażająca pustka. Bajkowy widok z okna przestał być zdrojem inspiracji, zmieniając się w kłujące w oczy wynaturzenie swojego pierwotnego obrazu. Niemy telewizor krzyczy millenaryzmem, choroby, wojny, rozpacz. Brodacz ma świadomość swego zgorzknienia, czuje nawet, że jest trochę skończony, choć podskórnie zdaje sobie sprawę, że ten niepokojący kryzys ducha to tylko chwilowa fanaberia jego doskonałości. Bo ten papieros tuż po i ten szampan tuż przed przestaną wiele znaczyć, gdy wijąc się w satynowej pościeli dostrzeże sens życia w dystynkcji Bryana Ferry’ego, czułych słówkach George’a Michaela i łzach New Order. Wśród płyt, w których namiętnie zasłuchuje się z piętnem czterdziestki wypisanym na twarzy, w ogóle przeważają rzeczy smutne. I słusznie, niech smucą się inni, a inhalacje oparów cudzych utrapień pozwolą jutro i na dyskotekową zabawę smutnych ludzi na jachcie, i na popołudniowe, refleksyjne muzykowanie na ganku daczy. Dan Bejar rano będzie mógł spojrzeć sobie w twarz. A Ameryka i miłość jakoś sobie poradzą. (Bartosz Iwański)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 1. Violens – Nine Songs 2011

1. Violens – Nine Songs 2011

Przez cały wiek XX ludzie bali się technologii. Bali się, gdy zegar milenium odliczał godziny dzielące świat od kryzysu Y2K; gdy topił się rdzeń reaktora jądrowej elektrowni Bóg-wie-gdzie-na-Ukrainie; gdy na ekranach kin sztuczna inteligencja Stanleya Kubricka próbowała wykończyć załogę Discovery One; gdy rakiety V1 i V2 wypalały kolejne dziury na mapie Londynu. Jasne, wcześniej też się bano – pierwszy chłop małorolny, który na niebie zobaczył samolot, biegł czym prędzej do przydrożnej kaplicy, padał na twarz i zmawiał modlitwy; (w mojej rodzinie funkcjonuje anegdota o krewnych, którzy przyjechali po wojnie na „ziemie odzyskane”: wuj Michał mówi do ciotki Karoliny: Zgaś światło, Wiśka, a ciotka podstawia stołek pod żyrandol, wchodzi na ten stołek, staje na palcach i próbuje zdmuchnąć żarówkę...) – bano się, bano, tyle że technologia tak naprawdę zaatakowała dopiero naszych dziadków, rodziców i co poniektórych z nas. Stała się paranoją XX wieku, toczącą ludzkość chorobą permanentnej neurozy. W 1977 r. na ekrany amerykańskich kin wszedł film „Demon Seed”, opowiadający o zniewoleniu i zapłodnieniu kobiety przez komputer. Na gruncie literatury w tym samym temacie wypowiedzieli się postmoderniści: Pynchon w „Tęczy grawitacji” i DeLillo w „Białym szumie” (i w całej swojej twórczości). Ostatnio usłyszałem tezę: Pisarze, ci to mają przerąbane. Sprawa wygląda tak, że cała problematyka ludzkiego życia została już opisana, w „Iliadzie”, w „Odysei”, a współczesna powieść syci się wyłącznie przemianą technologiczną.

A muzyka? Uwaga, uogólniam: trudno wyobrazić sobie ważny album ostatnich lat, który nie zajmowałby stanowiska wobec samplingu, sztucznie generowanych brzmień czy powolnej dezintegracji nośnika. Poprzednia dekada była pierwszą, która przyjęła ten tematyczny bagaż z dobrodziejstwem inwentarza, obecna – zmusiła nas do „dramatycznych” wyborów: malkontenctwa lub entuzjazmu (za *ludowym* przysłowiem: na dwoje babka wróżyła). Niektórzy mylnie sugerują, że chodzi tu o spór konserwatyzmu z liberalizmem, rockizmu z otwartą głową. A to przecież jest spór wątpiących z neofitami, technologii z obawami przed nią. (Oczywiście neofici-entuzjaści mają rację: strach rodzi opresję. Bukowski: Każdy się boi pedałów i tego, że sam może zostać pedałem. Na dłuższą metę jest to męczące – może wszyscy powinniśmy zostać pedałami i odetchnąć?).

Jak zatem interpretować zwycięstwo Violens w naszym podsumowaniu? Na zasadzie budzącej litość ramotki? Resentymentu ludzi „starych” duchem? Bo przecież hej!, mamy rok 2012, nikt już nie będzie umierał za obecność gitar w przestrzeni publicznej... W gruncie rzeczy pierwsze miejsce dla „Nine Songs 2011” wyraża moje – nie chcę mówić za innych redaktorów – obawy i wątpliwości co do technologicznego aspektu współczesnego popu (=muzyki popularnej). To są obawy i wątpliwości, które dotyczą ogniskowania uwagi słuchaczy wokół zabiegów produkcyjnych, eksperymentowania z brzmieniem i tym podobnych. Tyle że Violens nie napisali rock-opery o chłopcu, który odmawia werbalnej komunikacji w proteście przeciw fabrykantom el-muzyki (hehe)... W tej sprawie oni w ogóle nie zabierają głosu. Zamiast krytykować opozycyjne zjawiska, co zwykle jest zajęciem jałowym, Elbrecht i reszta przeprowadzili songwriterską akcję afirmatywną – nagrali jedyny tegoroczny album, którego składowe mógłby równie dobrze powstać w roku ’67 (zarejestrowane przez Love), ’77 (przez Television) czy ’87 (U2). Tak, że nie ma na „Nine Songs” ideologicznych manifestów – jako, że zbiór jest przypadkowy, trudno w zasadzie mówić o regularnym longplayu – jest za to doskonałość onirycznych harmonii wokalnych, wspinających się w refrenie „Top Of The Mountain” ku metaforycznemu szczytowi skali; są dysonansowe wjazdy gitar, które w „Be Still” przełamują anielski falset Elbrechta; jest tęskna melancholia w melodii „Spirit”.

Sporo mówiło się o roli hypnagogicznej mgiełki w ich muzyce, ale mnie się wydaje, że to są sprawy trzecio- albo i czwartorzędne; że te ich utwory zagrane na grzebieniu wciąż brzmiałyby doskonale, nic nie tracąc z uroku. Nie przypadkiem też pochodzą od zespołu, który – jakkolwiek trudno go posądzać o stylistyczną konsekwencję i „czysty” rodowód – przynależy do tradycji rockowej. No bo gdzie indziej szukać podstaw piosenkowych form, jeśli nie w zestawieniu głos – gitara – perkusja – bas? Oczywiście jest jeszcze kontekst: fakt, że Violens funkcjonują jako produkt stricte-internetowy, blueprint dla wszystkich alt-rockowych zespołów, które przyjdą po nich. Jakiś czas temu pisałem dla „Res Publiki”, że powszechność muzyki, łatwy dostęp do niej, odebrały nam nadzieję na prawdziwy niezal. A przecież już kolektyw Lansing-Dreiden formułą swojej działalności dowiódł, że nie mam racji. Teraz Violens, pojętni uczniowie L-D, wykorzystują technologię (internet), by – paradoksalnie – swoją twórczość pokryć patyną ekskluzywności. No ale to są wszystko cechy pozamuzyczne, tym bardziej, że na gruncie dźwięku udało im się (a może wcale tego nie próbowali?) odrzucić narrację opartą o technologiczną przemianę.

Oprócz opresji, strach rodzi fascynację. Bohaterowie Pynchona drżą na myśl o rakietach i jednocześnie uganiają się za nimi po bombardowanym Londynie; DeLillo obsesyjnie powtarza w swoich powieściach wątki mediów, telewizji, życia w epoce (post)informacyjnej, ale po dziś dzień nie odważył się kupić komputera (pisze tylko na maszynie).

Nie jestem przeciwnikiem postępu, ale tylko dzięki takim „Nine Songs” wciąż jeszcze zachowuję resztki zdrowej bojaźni. W tych dziwnych czasach technologicznej paranoi. (Paweł Sajewicz)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (17 stycznia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: hm
[19 stycznia 2012]
jacaszka brak. ktos mi to wytłuaczy???
Gość: kniaź
[19 stycznia 2012]
Pewnie, że fajnie byłoby poznać ten materiał.
Gość: krzysiek
[19 stycznia 2012]
No jasne, podziel się.
Gość: iks
[19 stycznia 2012]
Dajesz Kuba, dajesz
kuba a
[18 stycznia 2012]
[OT: Udało mi się właśnie cudem dokopać do korespondencji z Elbrechtem z kwietnia 2008, gdzie odpowiada na kilka pytań związanych z Violens. Zbyt mało to aktualne na osobny materiał, zresztą część wypowiedzi została wykorzystana w ówczesnym artykule dla miesięcznika PULP, ale jeśli ktoś jest zainteresowany, to mogę się podzielić w tych tutaj komentarzach.]
Gość: n
[18 stycznia 2012]
a gdzie np martyn? całkiem niezła płyta a u was nawet recki nie było.
Gość: jurgen ze spychowa
[18 stycznia 2012]
Jak najbardziej "V", a szczególnie kawałek Already Over. Jakby trzymać się Interpolu to takie ich Specialist.
kuba a
[18 stycznia 2012]
Heh, coś w tym jest, acz moim ulubionym wydawnictwem Violens (najlepszym moim zdaniem pod względem poziomu) jest króciutka EP-ka "V" z 2008. Trochę casus niektórych, wczesnych fanów Interpolu.
Gość: szwed
[18 stycznia 2012]
Violens musiało tutaj wygrać, gdyby Kuba Ambrożewski był szychą rozdającą karty w światowym showbizie, wówczas podejrzewałbym autorów "Nine Songs" o tworzenie muzyki w oparciu o jego recenzje:)
Gość: Slonick
[18 stycznia 2012]
Brak PJ Harvey. Poważnie??? Hmm, ale jest za to Katy B na 21 :)
I żeby nie było lubię Katy B - On The Mission to fajny singiel.
Portal o muzyce alternatywnej? EEEEE, nie sądzę.

Muzyka dream pop, elektronika, hipsteria to dzisiejsza alternatywa dla was? Hmmm, nie idźcie tą drogą ;)

Z własnego podwórka boli brak np. Mikrokolektywu. Kto był na ich koncercie na Offie ten będzie wiedział czemu. Kto nie ten trąba :P
To pisałem ja "prawdziwy Polak" :D
Gość: pszemcio
[18 stycznia 2012]
>>war on drugs dobre z pierwsze cztery kawałki, potem się rozmywa

heh, dla mnie właśnie to co najlepsze zaczyna się od Your love is calling, właśnie dlatego że się tak zajebiście rozmywa
Gość: kniaź
[17 stycznia 2012]
@ pszemcio

war on drugs dobre z pierwsze cztery kawałki, potem się rozmywa

bon iver szkoda. że nie napisał lepszych kompozycji ; )
Gość: kniaź
[17 stycznia 2012]
Avey Tare - Down There z listy Mateusza Krawczyka wyszedł w 2010.
Gość: pszemcio
[17 stycznia 2012]
war on drugs i bon iver - szkoda
Gość: myryy
[17 stycznia 2012]
tekst pod jedynka wpyte!
kuba a
[17 stycznia 2012]
Chyba za bardzo się wkręciłeś. Chodzi tylko o to, że system jest bardziej złożony.
Gość: lebek7
[17 stycznia 2012]
Lista ciekawa, napewno ciekawsza niż TOP 10 na Porcysie, mam jednak dwa zastrzeżenia, po pierwsze z całym szacunkiem dla Violens, nie wiem czy Nine Songs można określić jako pełnoprawny album, wszyscy wiemy, że ukazywało się to w częściach. potem to pozbierano, więc może jednak to kompilacja a nie album - jak dla mnie sprawa mocno dyskusyjna. Druga kwestia, które mnie zaskoczyła in minus to nieobecność Kurta Vile, nie bardzo widzę logikę w pominięciu go, skoro płytka dostała "8" jako jedna z niewielu w tym roku, a nie ma jej nawet w 50-tce(!). Co do reszty wszystkie ważniejsze rzeczy z tego roku zostały uwzględnione.
Gość: JJ
[17 stycznia 2012]
"czymś więcej"? czyli czym?
chyba na tym sens list tego typu polega, że sumuje się głosy i podlicza w jakis tam sposób przyznawane punkty.
No chyba, że robicie to w sposób : "ok, dajmy Radiohead na 5tym, dlaczego?, no bo tak, tyle kultowych płyt przecież wydali.\"
Albo są jakies klarowne zasady albo wróżenie z fusów.

To \"coś więcej\" to powinniście właśnie w recenzjach próbować zawrzeć, bo dość często wyglądają one po prostu jak próby popisania się recenzentów, co wygląda na jakieś zawody, z których wychodzą dziwne, przeintelektualizowane wypociny, a to co najważniejsze, czyli muzyka, zostaje tylko tłem.

Nie starajcie się gonić porcysa, który z okazji okrągłej rocznicy tworzy listę SWOICH najlepszych recenzji :)))
Gość: pagaj nzlg
[17 stycznia 2012]
@JJ

Jak to zaledwie wczoraj pisał Kuba: "(...) procedura tworzenia lista końcowych na Screenagers jest czymś więcej niż zliczeniem rankingów indywidualnych. Zdaje się, że kiedyś o tym wspominaliśmy. Nie jestem też pewien, czy wszyscy głosujący dosłali swoje listy osobiste."
Gość: JJ
[17 stycznia 2012]
Jak to się dzieje, że taki Radiohead, którego w ogóle nie ma w połowie waszych list indywidualnych a w 2giej połowie pojawia się najwyżej na 6 pozycji, ogółem zajmuje 5 miejsce ? :/
kuba a
[17 stycznia 2012]
Już się wszystko otwiera.
Gość: kris
[17 stycznia 2012]
listy indywidualne się nie otwierają
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także