Primavera Sound 2011
Dzień 3: sobota, 28 maja 2011
Cuzo + Damo Suzuki (Pitchfork stage)
Zanim trafiłam na Johna Cale’a, nie wypadało nie sprawdzić, jak wypada na żywo istny chodzący pomnik krautrocka pod postacią wokalisty Can. I w sumie dobrze zrobiłam, bo inaczej kusiłoby mnie jechać pół Polski, żeby się rozczarować. Obecnie artysta wraz z zespołem Cuzo gra niezobowiązujący, melodyjny, psychodeliczny rock, który przy dłuższym słuchaniu jest naprawdę nużący. Ku przestrodze. (ak)
John Cale & Band + BCN216 perform PARIS 1919 (Auditori)
To była świetna okazja, by posłuchać w Auditori niespecjalnie docenianego w Polsce sporego osiągnięcia (barokowego?) popu, jakim jest „Paris 1919”. John Cale niespecjalnie wchodził w interakcje z publicznością, skupił się wyłącznie na odgrywaniu z mini-orkiestrą kolejnych utworów. Gdyby to był inny materiał, pewnie powiewałoby nudą, ale eleganckie i powściągliwe zachowanie świetnie korelowało z zawartością krążka i samym splendorem związanym z graniem w sali koncertowej. (ak)
Warpaint (Llevant stage)
Urocze dziewczyny z gitarami, które nieoczekiwanie w zeszłym roku, kreując się na nowe The Slits, popełniły kilka naprawdę niezłych piosenek, w Barcelonie nie dały czadu. I znów daleki, długi spacer na scenę Llevant okazał się trochę bezsensowny, choć miło było usłyszeć kapitalne „The Undertow” na żywo. (kw)
Fleet Foxes (San Miguel stage)
Leżąc na trawce w okolicach sceny głównej przyglądałam się temu flegmatycznemu gigowi jednej z najbardziej przereklamowanych, moim zdaniem, kapel ostatnich lat. Debiut Fleet Foxes był dla mnie tylko ładny, „Helplessness Blues” zaś poraziło mnie swoją przeciętnością i zachowawczością. Nie spodziewałam się, że folkowy zespół przygotuje jakiś niewiarygodny show niczym The Flaming Lips lub nawet Of Montreal dwa dni wcześniej, ale gdyby ktoś podał mi poduszkę, prawdopodobnie bym usnęła na tej trawie. Nie zakładałam, że będzie tutaj aż tak nudno. (kw)
Wiadomo, że tutaj nie ma co mówić o głębokich, mistycznych przeżyciach. Fleet Foxes to czołówka najbardziej przewidywalnych zespołów świata. Ale bijące od nich ciepło i optymizm idealnie nadają się na rodzinny piknik podczas festiwalu muzycznego. Do tego można też z nimi pośpiewać hity lub pomruczeć, nawet jeśli się ich wcześniej nie znało, bo mają bardzo proste i łatwe do zapamiętania piosenki. A wszystko to wykonane solidnie i z pełnym zaangażowaniem. Życzę każdemu miasteczku w Polsce, by na jego „Dniach” grał taki zespół. (ak)
Gonjasufi (Pitchfork stage)
To dopiero zaskoczenie – tak ekscentryczny raper ze swoim zespołem na scenie Pitchfork? Ale nie czas na złośliwości – to, co robi faktycznie nie należy do lekkostrawnych, co podczas występów na żywo daje dość chaotyczny efekt. Do tego nie do końca świadomy swoich działań perkusista… Można było poczuć pewnego rodzaju dzikość na scenie, muzycy nie do końca ogarniali co się dzieje, ale wszystko to pasowało do muzyki. (ak)
Einstürzende Neubauten (Ray Ban stage)
Tutaj miał miejsce jeden z dramatów rozpiski Primavery – po pół godziny Ende Neu rozpoczynało się niejakie Gang Gang Dance na sąsiedniej scenie Pitchfork. Mnie wybór wydawał się dość prosty, bo Neubautenów już widziałam w niezwykle przytulnym stołecznym klubie Progresja, a GGD nie widziałam nigdy i nie zapowiada się na ich wizytę w Polsce. Ponieważ jestem sporym fanem tych pierwszych postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zonk. EN jeździ obecnie z przekrojowym materiałem z okazji świętowania 30-lecia działalności (w sumie już 31...), do tego reedycja „Silence Is Sexy”. To, co widziałam, to już było za wiele, nie wiem jak udało mi się złamać i pójść w końcu na GGD. Nie powiem też, co czułam spoglądając na setlistę tego koncertu. Oczywiście prócz warstwy muzycznej warto wspomnieć o rewelacyjnej, jak zwykle, konferansjerce Blixy Bargelda, który prócz nagrywania duetów z Alva Noto z równym powodzeniem mógłby się zająć stand up comedy. Na otarcie łez za 10 euro można było nabyć nagrywany z budki akustyka bootleg… (ak)
Gang Gang Dance (Pitchfork stage)
Tutaj zdecydowanie nie można było spać. Gang Gang Dance marnują się jednak w festiwalowych realiach, gdzie kolidowali znacząco z PJ Harvey i byli pozbawieni klubowego zaplecza. Mimo to koncert był naprawdę rewelacyjny. GGD udowodnili dobitnie, dlaczego są aktualnie jednym z najważniejszych wykonawców szeroko pojętej muzyki niezależnej. Nawet jeśli ich nastawienie względem publiczności było nadmiernie introwertyczne, obecność ludzi machających workiem na śmieci i ćwiczących tai chi na scenie niezrozumiała, a utwory zaaranżowane zbyt rozwlekle, to wciąż mógł być koncert z cyklu tych zjawiskowych. Nie zagrali „MindKilla”, więc tym bardziej czuję się rozgrzeszona, że nie byłam do końca, ale Polly nie czekała, aż GGD skończą swój występ. (kw)
Przyznam, że podczas ich koncertu prześladowała mnie dość smutna refleksja – że GGD nigdy nie będą legendą muzyki eksperymentalnej na miarę Einstürzende Neubauten, z których musiałam wyjść, by ich zobaczyć. Przynajmniej dopóki nie zejdą z tej ZŁEJ DROGI, którą obecnie kroczą. Bo jak zespół z takim potencjałem może nagrać tak wygładzoną i nijaką rzecz jak Eye Contact. Ja tego nie pojmuje. Co więcej, mieli szansę wybronić się na koncercie, ale niestety ukazali spore braki charyzmy i warsztatu – próbowali ratować się tancerzami i wychodzeniem do publiczności, ale te sztuczki działały tylko przez chwilę. Tym państwu na razie dziękujemy. (ak)
PJ Harvey (San Miguel stage)
Przyłączam się do opinii tych, którzy uważają, że John Parish nie jest dobrym partnerem dla PJ Harvey. Jednak nie jestem do końca przekonana, czy to bardziej wiek i stan emocjonalno-duchowy, czy też ten Parish pozbawili znacząco Brytyjkę ostrości i buńczucznej charyzmy. Polly przepięknie wyglądała w białej sukni ślubnej z drugorzędnego komisu i z piórami we włosach, z wyczuciem i elegancją śpiewała materiał z nowej, rewelacyjnej, publicystyczno-poetyckiej płyty, włączając do koncertu także nośny b-side „The Big Guns Call Me Back Again” oraz pojedyncze kompozycje z większości starszych albumów. Tutaj delikatne, melancholijne „C’mon Billy” czy „Down By The Water” zostały oderwane od niegdyś firmowej ekspresji Harvey i straciły swój ciężar, nabierając nieznośnej lekkości. W tym wydaniu jedynie „Anglene” zyskało na wartości. Momentami ciężko było poznać te utwory, ciężko było poznać też Polly Jean, schowaną za zasłoną statecznej kobiecości i wiotkiej delikatności, którą utkał dla niej Parish (zapewne za przyzwoleniem samej wokalistki). Uwielbiam nową płytę PJ, więc ten koncert musiał mi się podobać. Szkoda tylko, że po jednej z najbardziej charakternych i krnąbrnych wokalistek świata, dzisiaj pozostało jedynie wspomnienie i te kilka długogrających krążków z początków jej kariery. (kw)
Percepcja tego koncertu zależna jest od jednej rzeczy – czy kupujemy to, co obecnie proponuje Polly Jean jako artystka, czy też nie. Przyznam, że ja osobiście lubię tylko i wyłącznie surowe, gitarowe oblicze Harvey z „To Bring You My Love”, więc siłą rzeczy utwory z tej płyty były dla mnie highlightami. Niestety, mimo moich naprawdę dobrych chęci, spora część repertuaru wydawała się zbyt jednorodna i nijaka, by zainteresować na dłużej. (ak)
Swans (Ray-Ban stage)
Szanuję Michaela Girę jako muzyka i człowieka oddanego muzyce w wielu jej aspektach, choć fanką jego macierzystej formacji Swans nie jestem i zapewne nigdy nie będę. Trzeba mu przyznać, że jest niezwykłą wręcz postacią i genialnym muzykiem. Gig Swans, wybrany przeze mnie jako poczekalnia na koncert Animal Collective, zaskoczył mnie ogromnie. Hałas, zadziorność, moc tego występu robiły wrażenie. Gira był wręcz rewelacyjny w roli gnuśnego frontmana rzężącej, energicznej kapeli. Nic dziwnego, że sporo osób okrzyknęło Swans najlepszym koncertem festiwalu. Nie mam zamiaru się z nikim w tej materii kłócić. (kw)
O polskim koncercie Swans pisałam dość obszernie i z dużym entuzjazmem, więc raczej nie oczekiwałam pobicia wrażeń z tamtego, wszakże klubowego koncertu, na festiwalu w otoczeniu reklam pewnego producenta okularów przeciwsłonecznych. Jednak mimo konfliktu w zespole (wieść gminna niesie, że właśnie dlatego nie doszło do zaplanowanego na maj występu w Gdańsku), w Barcelonie zdawali się być w życiowej formie. Nigdy czegoś takiego nie widziałam – to była istna walka o każdą minutę, wręcz sekundę koncertu. Niezwykłe zaangażowanie i emocjonalność, których nie da się udawać. Zdaje się, że konflikt dodatkowo napędził członków zespołu i ich muzyka zyskała dzięki temu jeszcze bardziej mistyczny wymiar, choć wątpię, żebym miała jeszcze kiedykolwiek okazję zobaczyć coś równie gniewnego i przytłaczającego. Wierzyłam, że Swans nie dadzą złego koncertu, ale to, co zrobili na Primaverze przeszło wszelkie moje oczekiwania – potrafili oderwać publiczność od piknikowej, wręcz hedonistycznej atmosfery i odkryć w każdym najczarniejsze czeluście ludzkiej duszy. Takich rzeczy się nie robi. (ak)
Odd Future (Pitchfork stage)
20 minut przed wejściem na główną scenę San Miguel, na sąsiednim Pitchforku zaczął grać kolektyw, który mimo nie tak długiej historii zgromadził może z dwa razy większą publiczność niż Gang Gang Dance. Potęga hype’u, powiedzą niektórzy. Jednak po ponad kwadransie z niepohamowaną witalnością, wrzeszczeniem „SWAAAAG” czy skandowaniem „WOLF GANG WOLF GANG” nawet osoba niemająca wcześniej styczności z fenomenem OFWGKTA stwierdziłaby, że coś się dzieje. (ak)
Animal Collective (San Miguel stage)
A to był mój najgorszy koncert festiwalu. Zdawałam sobie sprawę z tego, że chcąc usłyszeć na żywo kawałki z „MPP”, powinnam wybrać się na koncert Animali dwa lata temu. Zespół ma zwyczaj grywać głównie nowy materiał na długo przed tym, nim ukaże się na oficjalnym nośniku. Tak samo było w Barcelonie. Zamiast znanego i lubianego, było głównie nieznane. Nie chodzi o to, że Animal Collective zaprezentowali kiepski materiał, w ogóle ciężko go oceniać, bo miałam wrażenie, że jest to jeszcze w dużej mierze improwizacja pomysłów, które ostateczny kształt przyjmą dopiero w najbliższej, nieokreślonej jeszcze przyszłości. O ból głowy przyprawiły mnie tandetne, jaskrawe wizualizacje, wyświetlane na telebimach zamiast tradycyjnego obrazu muzyków. Dla tej większości, która nie stała w pierwszych dwóch rzędach pod sceną, byłoby to pewnie sympatyczniejsze rozwiązanie. Bez żalu i większego poczucia winy w połowie występu Animali ulotniłam się z Parc del Forum, żegnając się tym samym z tegorocznym festiwalem. Wracałam do Polski z Primavery spełniona i szczęśliwa, bo widziałam Pulp i nawet rozczarowujące Animal Collective nie było w stanie zepsuć mi tego festiwalu. (kw)
Jeśli zna się ich tylko z dokonań studyjnych, to tak jakby znać połowę z tego co robią. Koncerty kolektywu to miejsce na wyswobodzenie ich kreatywności z ram, jakie narzuca koncepcja kilkunastoutworowego albumu. Osobiście uważam, że to właśnie jeden z elementów, który stanowi o ich pozycji na współczesnej scenie muzycznej.
Ale koniec patetycznych ogólników – z konkretów to powrócił Deakin, zagrano ogromną ilość nowego materiału, a aranżacje starych utworów robiły miażdżące wrażenie swoim rozbudowaniem („jammers gonna jam”), a zarazem niezwykle tanecznym potencjałem. Wśród wykonywanych kompozycji znalazło się uwielbiane przez fanów, szczególnie na koncertach, „We Tigers”. Świetnie też wypadły takie „hity” jak „Did You See The Words”, „Summertime Clothes” czy „Brothersport”. Jednak największe emocję wzbudziły nowe utwory, które zespół testuje podczas tej trasy koncertowej, jak to ma w zwyczaju od wielu lat. Są na pewno bardziej złożone i mniej kantylenowe niż to, co prezentowali na dwóch ostatnich, jakby nie patrzeć, dość przystępnych albumach. Barwa, faktura i rytm to klucze do dzisiejszych Animali jeszcze bardziej niż przedtem. Jak to oni, są nie do pomylenia z innym zespołem, wymyślają się natomiast kolejny raz na nowo. Ile tak można? Jakoś nie widzę, by zanosiło się na kres artystycznej hossy, jaką fundują nam od dłuższego czasu. Jedyne, co może martwić (ale głównie portfele członków kolektywu), to odejście od szerszego grona odbiorców, bo co prawda ludzie zgromadzeni pod sceną bawili się pysznie, aczkolwiek „piknikowa” część publiczności wydawała się przytłoczona tym, co im zaserwował prawdopodobnie najważniejszy zespół, jaki obecnie prosperuje. (ak)
Kode9 (Pitchfork stage)
To już koniec Primavery w Parc del Forum. Jest koło 6. rano, część ludzi już nie wytrzymuje tempa, ale sporo wciąż chce się bawić, mimo że opada z sił. Ku zaskoczeniu publiczności Kode9 gra sam, bez Spaceape’a, który podobno nie dotarł ze względu na chorobę. Jednak nie można narzekać słysząc ekstatyczne „Wut” Girl Unit czy hicior „9 samurai”, wplecione między funky house czy juke. Zawiedzeni mogli się czuć fani dubstepu, ale sądząc po reakcjach publiczności, nie wydaje mi się, by ktokolwiek miał coś przeciwko, by set trwał jeszcze, jeszcze i jeszcze. (ak)
Komentarze
[10 czerwca 2011]
[10 czerwca 2011]
[10 czerwca 2011]