Najlepsze albumy roku 2010

Miejsca 10 – 1

Obrazek pozycja 10. Onra – Long Distance

10. Onra – Long Distance

Odkrycie boogie funku dało wielu beatmakerom zupełnie nowego kopa i Onra nie jest tu wyjątkiem. „Chinoiseries” wywindowało Francuza na wysoką pozycję wśród instrumentalnych hiphopowców, także dzięki źródłom wykorzystanych sampli – powiedzcie szczerze, ilu z Was zna wietnamską muzykę? No właśnie. Ale wielu z nas zna Dam-Funka, który dla „Long Distance” jest naturalnym punktem odniesienia. Kolejnym krokiem będzie przywołanie tradycji lat 80. i mamy nakreślone – mniej więcej, rzecz jasna – granice, w których Onra porusza się na swoim drugim albumie. Moda na eightisowy vintage jest jedną z najbardziej męczących muzycznych tendencji, do tego zdaje się trwać w nieskończoność, ale Francuz uniknął banału, wychodząc daleko poza syntezatorowy sznyt. Paweł Sajewicz w swojej recenzji przywołał chillwave i rzeczywiście – na „Long Distance” sposób uchwycenia dusznej atmosfery jest dość podobny do patentów z tego nurtu. Onra z racji hiphopowego charakteru działalności rezygnuje z całkowitego rozmycia brzmienia, ale wrażenie pozostaje. Słyszałem narzekania, że bity z „Long Distance” są czasami oparte na zbyt oczywistych samplach i pętlach, ale nie oszukujmy się – to sztuka takie pętle znaleźć, obrobić i przystroić do własnej wizji. Jednak najjaśniejszymi punktami albumu są kawałki wokalne – „High Hopes” z Reggiem B to w ogóle jeden z moich ulubionych numerów tego roku. Onrze brakuje pomysłowości i talentu Dam-Funka, ale ma niesamowite wyczucie konwencji, po których porusza się ze smakiem. Bo to, że jest wyśmienitym archeologiem samplingu, wiedzieliśmy już dawno. (Paweł Klimczak)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 9. Deerhunter – Halcyon Digest

9. Deerhunter – Halcyon Digest

„Halcyon Digest” jest wynikiem kolejnego wylewu osławionego „strumienia świadomości” Bradforda Coxa. Doprawdy ciężko uwierzyć, że ten sam człowiek zamyka się w sypialni i wyrzuca cały egzystencjalny smutek, który leży mu na sercu, a następnie w coming outach zdradza obsesję wiktoriańską architekturą z okolic Detroit i ostentacyjnie dissuje hipsterski półświatek. „Halcyon Digest” odbija wszystkie wewnętrzne sprzeczności lidera mdłym światłem; gęsta, schizofreniczna atmosfera krążka jest nieustannie przebijana prostymi, przystępnymi jak nigdy dotąd melodiami. Tam gdzie u innych artystów podobne zabiegi prawdopodobnie skończyłyby się co najwyżej rzuceniem nudą zamykającą przygodę z płytą, tu siedzimy na wpół zahipnotyzowani, chłonąc każde wybrzmienie roztapiającego się w półhałasie akordu. Jestem autentycznie bezradny słuchając eterycznego „Helicopter” o samobójstwie męskiej rosyjskiej prostytutki (!), czy „Desire Lines”, które próbuje udźwignąć weltschmerzowy casus i jest tak samo blisko oczyszczającej naiwności, jak i backstage’owego, ironicznego uśmiechu Coyne’a. Ale i tak mam wrażenie, że najlepsze jeszcze przed nim. (Sebastian Niemczyk) 

Recenzja płyty >> 

Obrazek pozycja 8. James Blake – Klavierwerke [EP]

8. James Blake – Klavierwerke [EP]

Można toczyć spory o wyższości „Klavierwerke EP” nad „CMYK EP”, lecz prawdopodobnie z góry będą one skazane na jałowość, rzecz dotyczy bowiem indywidualnych preferencji: miłości do r’n’b lub zatracenia się w klasycznym brzmieniu pianina. Na dotychczasowych wydawnictwach młody producent z Bristolu wypracował klarowną wizję swojej twórczości: wycofanej, introwertycznej, mantrycznej, stojącej w subtelnej opozycji do drugiego nurtu dominującego w postdubstepowej rzeczywistości – masywnych i epickich singli spod znaku londyńskiej wytwórni Night Slugs czy brzmienia purple. Wyjątkowo świadomie poruszając się po mapie historii muzyki popularnej i tradycji brytyjskiej sceny tanecznej, Blake wyprowadził z tych sonicznych doświadczeń swój szalenie unikalny i błyskawicznie rozpoznawalny styl. Na wyzutym z melodii „Klavierwerke” James Blake, korzystając z radykalnie poszatkowanych sampli swojego głosu, skrawków dźwięków, skąpo dozowanych uderzeń w klawisze, dubowych zniekształceń i w końcu szalenie genialnej gry ciszą, zagłębia się w swój autystyczny, pełen obsesji wewnętrzny świat. To płyta ucząca cierpliwości, skupienia na drobnych, pozornie nieistotnych szczegółach, wymagająca od słuchacza maksymalnej uwagi, lecz nieobiecująca w zamian nic poza nerwowo porozrzucanymi tropami budującymi tę nietuzinkową wrażliwość autora. (Marta Słomka)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 7. Four Tet – There Is Love In You

7. Four Tet – There Is Love In You

Ładne, ale na tym koniec. Chyba nie tylko ja tak myślałem po pierwszych przesłuchaniach w styczniu minionego roku. Mamy znowu styczeń, a „There Is Love In You” dość zaskakująco pojawia się wysoko w naszym rankingu. Nowy album Hebdena, co do którego chyba nikt nie robił sobie większych nadziei, w sposób delikatny wpełzł gdzieś pod skórę, okazując się najciekawszym dokonaniem Kierana od czasów „Rounds”. Przesadą byłoby stwierdzenie, że Four Tet odnajduje tutaj siebie na nowo, ale na pewno dokonuje kilku korekt stylistycznych, dzięki którym ten materiał emanuje świeżością i energią („Love Cry”), melodycznym czarem („Angel Echoes”, „She Just Likes To Fight”) oraz sympatyczną niesfornością („Sing”). Miejsce pierwsze w kategorii „Powrót do formy”. (Paweł Gajda)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 6. Violens – Amoral

6. Violens – Amoral

Kto pamięta ekscentryczny finał ostatniego albumu Lansing-Dreiden, mógłby sądzić, że Violens – kolejna inkarnacja muzycznego skrzydła L-D – wybierze twórczość jeszcze bardziej ekscesywną. Oczywiście tutaj – zgodnie z zasadami Sztuki – czeka niespodzianka: „Amoral” jest bowiem konwencjonalnym zbiorem piosenek rozstrzelonych po mapie gitarowego popu lat 80. Pod żadnym z dwunastu indeksów nie kryją się powermetalowe wjazdy, więcej tu Replacements niż Yes i Asii, a członkowie zespołu są znani z imienia i nazwiska (pseudonimu?). Jednak z macierzystym projektem Violens łączy nie tylko melodyczna wrażliwość lidera obu grup – Jorge Elbrechta. „Amoral” w równym stopniu co „The Dividing Island” jest przedłużeniem konceptu kolektywu artystycznego, dla którego popularna piosenka jest tylko jedną z możliwych form ekspresji. Zważcie bowiem, że Lansing-Dreiden to nie jest zespół, ale firma multimedialna, której działalność obejmuje rysunki, kolaże, rzeźby i wideo-art, jak również produkcje muzyczne i „Death Notice” – darmowy magazyn zawierający opowiadania i obrazy (lansing-dreiden.com). No i oczywiście cała ta zgraja rezyduje w Nowym Jorku (pewnie w lofcie z przeszklonym sufitem!). Zamiast jednak przesunąć się poza granicę dopuszczalnego zadęcia, Violens wybierają bezpośrednie inspiracje: bas „I Will Dare” The Replacements, przestrzenną gitarę wczesnego Edge’a i wokal, który doskonale godzi punkowe gówniarstwo z morrisseyowską manierą. Te zasadnicze sprzeczności leżące u podstaw „Amoral” decydują o finezyjnym efekcie końcowym, który raz to wydaje się prosty i „szczery”, kiedy indziej wysmakowany i kruchy. Nie można jednak odbierać Violens inaczej jak poprzez recepcję całości kreacji – więc zadajcie sobie trud, by posłuchać ich remiksów, obejrzeć klipy („Never Let You Go” jako wstrząsająco pomysłowa summa ambicji Lansing-Dreiden), by w końcu poczuć się tak nowojorsko, jak oni muszą czuć się na co dzień. Gwarantuję, że w ten sposób dostarczycie do organizmu zalecaną dzienną porcję artyzmu. (Paweł Sajewicz)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 5. Erykah Badu – New Amerykah Part Two: Return Of The Ankh

5. Erykah Badu – New Amerykah Part Two: Return Of The Ankh

Nigdy nie potrafiłem z absolutną pewnością i spokojem sumienia zhierarchizować dyskografii Eryki Badu. Z dwóch powodów: żadnego albumu z jej dorobku nie nazwałbym „najsłabszym”, bo byłby to termin rażąco niestosowny, a poza tym moje próby porównania i wzajemnego wartościowania poszczególnych jej albumów kończyły się zwykle na niczym, gdyż nie potrafiłem wyłonić żadnego zwycięzcy. Dlatego nie mogę stwierdzić, że „New Amerykah Part Two (Return Of The Ankh)” to najlepsza płyta Badu – wydaje mi się za to najbardziej świadomym i dojrzałym wydawnictwem w jej karierze.

Naturalnie, Erykah zawsze była jedną z najbardziej metaświadomych postaci współczesnej muzyki i, jak sama skromnie przyznaje, nie miała żadnych wątpliwości co do rozwoju swojej kariery, którego plan opracowała dokładnie już dawno temu, jeszcze zanim w wieku szesnastu lat jako Apples kopała ludziom tyłki w walkach na rymy. Wykazała się przy tym poczuciem humoru (szczególnie, że Erykah raczej miażdżyła oponentów) i większą inwencją niż Chris Martin, gdy nadawał imię swojej córce.

I chociaż w „Window Seat” padają słowa I don’t wanna time-travel no more, to przecież druga część „New Amerykah” pełni też funkcję wehikułu czasu, bo Erykah z lekkością porusza się nie tylko po różnych płaszczyznach stylistycznych – poszczególne utwory można przypisać konkretnym odcinkom na muzycznym tajmlajnie. Jednak, mimo bodaj najszerszego spośród albumów Badu spektrum gatunkowego, „Return Of The Ankh” słucha się niezwykle lekko. I chociaż Erykah bawi się trochę ze słuchaczem w muzyczne podróże w czasie i przestrzeni, to nie powoduje to nigdy spadku jakości kompozycji, a ponadto cały materiał emanuje zupełnym luzem i pozytywną energią (co jest przecież całkowicie zamierzonym i istotnym dla artystki czynnikiem).

No i wreszcie po całej tej zabawie następuje dramatyczny, trzyetapowy powrót do teraźniejszości i Erykah faktycznie rezygnuje już z time-travelingu. Wygląda więc na to, że znów z absolutną świadomością wszystko sobie zaplanowała i zrealizowała: całą tę kompletną mozaikę najdrobniejszych, funkcjonujących w ramach spójnego systemu detali. I ponieważ zrozumiałe mogą być wątpliwości, czy Erykah Badu faktycznie jest boginią, to element jej garderoby w poniższym klipie stanowi niezbity dowód na to, że jest przynajmniej superbohaterem. (Mateusz Błaszczyk)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 4. Janelle Monáe – The ArchAndroid

4. Janelle Monáe – The ArchAndroid

Jeśliby się głębiej zastanowić, sukces tej dziewczyny jest dość zadziwiający. 25-latka porwała się na epicką, futurystyczną koncepcję, w dodatku wielokrotnie już eksploatowaną w popkulturze. Zaprezentowała się jako klasowa wokalistka soulowa, ale bardziej w typie klasycznej divy niż rześkiej, wyzwolonej kobiety, która dobrze śpiewa, ale przede wszystkim świetnie wymachuje różnymi częściami swojego ciała. Co zdaje się najistotniejszym środkiem wyrazu dla większości czarnoskórych wokalistek soul i r’n’b. A skoro o tym mowa. W dwóch wideoklipach do „The ArchAndroid” Janelle nie pokazuje absolutnie nic. Na „Cold War” widzimy tylko jej nieco beznamiętną twarz, na „Tightrope” dziwny układ taneczny zwielokrotnionych wizerunków Marleny Dietrich w czarno-białych jazzówkach. Sęk w tym, że ta dziewczyna sprzedaje nam na swojej płycie własne kulturalne fascynacje – rzeczy, które poznała, i którymi zachwycała się przez całe życie w stylu „jakby jutra miało nie być”. Dlatego na tym krążku jest praktycznie wszystko. Znajdziemy tutaj nie tylko klasyków muzycznej popkultury, ale też odwołania do poważki, literatury, filmu czy telewizji, o czym już obszernie pisał Łukasz Błaszczyk w swojej recenzji. Ponieważ „The ArchAndroid” trwa jakieś 70 minut, trzeba mieć sporo samozaparcia, by nie tylko pochylić się nad tą płytą, ale i starać się ją zrozumieć, wejść w świat Janelle i jej kreacji oraz na chwilę w nim pozostać. Odbiór muzyki i refleksja nad nią nie jest biegiem na 110 metrów przez płotki, więc zajebiście, że od czasu do czasu pojawiają się takie rzeczy jak „The ArchAndroid”: zdecydowanie za długie, misternie przekombinowane, przesadnie bogate w wątki, motywy i offtopiki. To trochę jakby sens istnienia dzieł sztuki, czyż nie? (Kasia Wolanin)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 3. Flying Lotus – Cosmogramma

3. Flying Lotus – Cosmogramma

To był wyjątkowo ciekawy rok w muzyce elektronicznej. Mieliśmy udane powroty (Four Tet), oryginalne zjawiska (James Blake czy Mount Kimbie), ale też i bolesne upadki (Squarepusher). O nikim nie mówiło się chyba jednak tak dużo i równie często, co o Stevenie Ellisonie. Oczywiście głównym powodem tego stanu rzeczy była premiera płyty „Cosmogramma” – albumu, który okazał się świetnym i momentami zaskakującym rozwinięciem pomysłów z „Los Angeles” sprzed dwóch lat. Flying Lotus zaczął też kształtować trendy, założył wytwórnię Brainfeeder, dla której w tym roku swoje płyty (bardzo udane!) nagrali Teebs i The Gaslamp Killer (EP-ka „Death Gate”). W latach 90. niezaprzeczalnym guru instrumentalnego hip-hopu był DJ Shadow, teraz sytuacja jest zupełnie inna. Flying Lotus to już nie tylko gwiazda wytwórni Warp – to przede wszystkim współczesna ikona poszukującej elektroniki. I to właśnie do niego będziemy w najbliższym czasie z uporem porównywać jego konkurentów. (Piotr Wojdat)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 2. Ariel Pink’s Haunted Graffiti – Before Today

2. Ariel Pink’s Haunted Graffiti – Before Today

Ariel Pink wydaje mi się twórcą lekko przereklamowanym, co jednocześnie nie przeszkadza mi uważać go za artystę niedocenionego. Jego koncert w Kamieniołomach nie podobał mi się do tego stopnia, że wyszedłem z niego przed końcem, a mimo to, gdyby zagrał tak blisko raz jeszcze, kupiłbym bilet bez wahania. Cóż, chyba po prostu wypada przyznać, że niezbyt lubię gościa. Lecz gdy ktoś nazwie „Before Today” płytą roku, to chętnie przytaknę. Jest wiele prowokującego do myślenia, niepokojącego i zmuszającego do ciągłej weryfikacji poglądów w tym Kalifornijczyku. Tajemniczo wpływowy – do niedawna nikt nie mówił o tym głośno, ale co rusz to słychać. Obrosły legendą geniusza swojej własnej sypialni – proces pisania piosenek jest w przypadku Pinka tym bardziej zagadkowy, że na koncertach otacza się zgrają utalentowanych instrumentalistów, samemu ograniczając się do mikrofonu. Wreszcie naczelny „kultowy artysta” ery, która zniosła pojęcie kultowego artysty – fani obrazili się, kiedy podpisał kontrakt z 4AD i nagrał zestaw gładkich i uporządkowanych, jak na siebie, piosenek. Rzeczywiście, na parę chwil kabel łączący mojego laptopa z wieżą wysunął się na dwa lub trzy milimetry, obcinając kilka z kluczowych częstotliwości, co pozwoliło „Before Today” zabrzmieć na miarę oczekiwań purystów Rosenbergowego talentu.

I chyba tylko tym – może kilkudziesięciu w Polsce, kilkuset na świecie – „pozytywnie zakręconym” snobom (sorry! to słowo samo się ciśnie na usta) wyznającym Ariela Pinka przeszkadza jednogłośny zachwyt nad „Before Today”. Że jest najbardziej uporządkowanym, najmniej postrzelonym zestawem jego piosenek, pozwala zaklasyfikować tę płytę jako jego schyłkową. Zgoda, nic bardziej nie zniechęca najzagorzalszych wyjadaczy niż uniwersalny poklask przesadnie żarliwych neofitów – w tym przypadku rozpięty od Piotra Metza po latami deprecjonujący artystę Pitchfork (piątkowe oceny wcześniejszych albumów). Tyle, że jakąkolwiek dyskusję na temat tej płyty w kontekście jej poprzedniczek zaczynałbym od postawienia grubej kreski: „Before Today” NIE JEST nowym albumem Ariela Pinka, jest pierwszym albumem ZESPOŁU Ariel Pink’s Haunted Graffiti, powstałym przy współudziale kilkunastu muzyków w regularnych, profesjonalnych studiach nagraniowych. Damn, był z nimi nawet producent. Najprościej byłoby w tej sytuacji udawać, że poprzednie płyty to zamknięty rozdział, a „Before Today” otwiera zupełnie nową kartę, gdzie uduchowionego, nawiedzonego szarlatana sypialni zastąpił lekko niezrównoważony frontman grupy kompetentnych instrumentalistów, dla których granie zawodowego psycho-popu to bułka z masłem.

Pink na „Before Today” przypomina bowiem zwariowanego geniusza, którego ktoś przebrał w smoking i kazał dostarczać masowej rozrywki – słuchając tych piosenek parę razy boimy się, że za chwilę odwali mu i wszystko zepsuje, ale spokojnie, on nigdy nie przekracza granicy. Ekscentryzmy w rodzaju beefheartowskiego intro, obłąkanych wrzasków „L’Estat” czy monotonnej psychodelii „Revolution’s A Lie” nadają idealny sens tym bankietowo-koktajlowym szlagierom w rodzaju „Can’t Hear My Eyes” czy „Beverly Kills” (w którym to swoją drogą Rosenberg nieświadomie przywołał melodię najlepszego polskiego singla 2010 nagranego w 1984). O tym, że „Round & Round” umiłowaliśmy ponad resztę piosenek z minionych dwunastu miesięcy, wiecie już od wczoraj. Sęk w tym, że to nawet nie musi być najlepszy moment tej płyty – po piętach depczą mu widmo przebojów Hall & Oates w postaci „Friday Night”, wspomniana fleetwood-macowska perła „Can’t Hear My Eyes” i rewelacyjny cover sixtiesowego obskura „Bright Lit, Blue Skies”.

Jeszcze dwanaście miesięcy temu mogliśmy tylko – parafrazując Marka Jóźwika przed biegiem Usaina Bolta – wołać: „Jak nie dziś, to kiedy? Jeśli nie kto, to Pink!”. I w tym kontekście myśl, że nie tylko nagrał album będący w ścisłym topie roku, ale jeszcze zainspirował większość z pozostałych mu towarzyszących, na czele z tym poniżej, ma prawo zakręcić łezkę w niejednym oku. (Kuba Ambrożewski)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 1. Toro Y Moi – Causers Of This

1. Toro Y Moi – Causers Of This

Bądźmy szczerzy: kiedy recenzując przeszło rok temu ostatnie jak dotąd wydawnictwo Animal Collective pozwoliłem sobie spuentować tekst „przepowiednią” dni chwały Chaza Bundicka na Screenagers, większość zainteresowanych miała już za sobą całkiem sporo odsłuchów wrzuconego do sieci kilkanaście dni wcześniej debiutanckiego krążka Toro Y Moi. Czym pachnie flirt z produkcjami nieprzeciętnie uzdolnionego młodziana z Południowej Karoliny, wiedzieliśmy tak naprawdę dużo wcześniej. Jeśli pamiętne „wakacje z Bundickiem” latem 2009 roku były owocem jakiegokolwiek hype’u, to raczej oddolnego – działaniem zupełnie spontanicznym, pełnym żarliwości i dającym grupce fanatyków poczucie uczestnictwa w czymś naprawdę, z perspektywy muzycznej pasji, istotnym. Najbardziej nawet entuzjastyczne recenzje, które pojawiły się później w różnych zakątkach Internetu, były w większym stopniu ukoronowaniem zajawki niż próbą jej wprowadzenia, ukonstytuowania nowego ładu. Ci, którzy oczami wyobraźni już wtedy widzieli w Bundicku potencjał na podbicie końcoworocznych list, mają dziś powody do satysfakcji.

Mniej lub bardziej symptomatycznym zbiegiem okoliczności tegoroczne podsumowanie to trzeci już – po listach dekady i rekapitulacji roku 2009 – z rzędu ranking, w którym palma pierwszeństwa przypada dziełu utkanemu z sampli. O ile jednak nieokiełznani neurastenicy z The Avalanches przypominali w swym pędzie ku wycinankowej perfekcji dzieci z kolorowym papierem i nożyczkami w dłoniach, a zaprzęgnięcie do samplerów było dla nich naturalną metodą ekspresji, tak Bundickowi bliżej raczej do towarzystwa z Baltimore. Chazwick jest bowiem songwriterem z krwi i kości, dla którego fundamentalne znaczenie w procesie twórczym ma treść, nie forma. Ta jest w wypadku Amerykanina ledwie niechętnie przestrzeganym konwenansem, plastyczną masą domagającą się ustawicznego przeformowywania. Tyle tylko, że kiedy z jego kompozycji zerwie się – jak w wypadku wypływającego z głośników serią orzeźwiających sonicznych fal „Causers” – ozdobny, obsypany brokatem papier, otrzymamy prawdziwy skarb: stos koronkowych, majestatycznie pnących się ku popowym niebiosom melodii. Studyjne wykonanie „You Hid”, jeden z najpiękniejszych skrawków muzyki, jaki dane było mi kiedykolwiek usłyszeć, mówi przecież wszystko. Znamienne, że wielu szalikowcom śledzącym poczynania Chaza od samego początku, udałoby się skompilować z rozsianych po żyznej, internetowej glebie pojedynczych tracków Amerykanina przynajmniej jeden album subiektywnie „lepszy” od „Causers Of This”. Utrzymany w tonacji korzennego indie rocka, rozerotyzowanego french touchu, akustycznego smęcenia, namiętnego disco, postdillowskiego instrumental hip-hopu – możliwości jest wiele. Spróbujcie teraz zamknąć Bundicka w jakimkolwiek muzycznym getcie. Niemożliwe?

Na jak niebywały paradoks zakrawa więc fakt, że to właśnie Bundick, reagujący przecież na jakiekolwiek próby etykietowania jego muzyki cokolwiek alergicznie, stał się nieumyślnie ikoną chillwave’owego genre, a samo „Causers” swego rodzaju manifestem estetyki, której definicję spłycane są nieraz złośliwie do pokracznych formułek w kształcie „plaża-melancholia-pstry klawisz-core”. A przecież nie potrzeba wcale słuchu absolutnego ani znajomości setek fachowych muzykologicznych terminów, aby uświadomić sobie, że w swoim spojrzeniu w przeszłość Bundick sięga znacznie dalej niż do wyblakłych plażowych fotografii i romantycznego kiczu sprzed trzech dekad. Rozkochany w beachboysowskiej polimetrii i w każdym calu dopieszczający swe utwory od strony kompozycyjnej, Chaz jednoznacznie zwraca się ku esencji, korzeniom muzyki pop – i w pewnym sensie składa im cześć. Przewrotnie więc, jeżeli po całym nurcie chillwave będzie musiała pozostać, poza kilkoma tuzinami znakomitych singli, jedna jedyna wybitna płyta, to będzie nią właśnie „Causers Of This”. Może i bezgraniczne uwielbienie dla tego krążka i nieco wstydliwy kult jednostki nosi z pewnej perspektywy znamiona sekciarstwa, ale kiedy pomyślę sobie, jak duże piętno odcisnęły na muzycznej wrażliwości wielu bliskich mi osób domowe nagrywki niepozornego okularnika zza Atlantyku, to nie mam wątpliwości, czy chcę przynależeć do tej sekty. I niechaj mnie Jim Jones pochłonie, jeśli popełniam błąd.(Bartosz Iwański)

Recenzja płyty >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2 3 4
niego
[7 stycznia 2011]
Znawcą elektroniki nie jestem, ale "The Dark" można ująć w jednym słowie - przyzwoitość.
Gość: turas
[7 stycznia 2011]
czemu nikt nie zauważył nowej płyty matta eliotta (third eye foundation)?
Gość: ja
[7 stycznia 2011]
o ile na porcys zwycięstwo toro wydaje się być naturalną konsekwencją formatu itd to na scr spodziewałem się większej różnorodności. czekam na indywidualne. co do kondycji krytyki to mam wątpliwości patrząc na ostatnie zaciagi na porcys i scr


kuba a
[7 stycznia 2011]
-A-, ten fragment o "snobach" odnosi się przecież do tej części fanbase'u Ariela, który jest *zdegustowany* popularnością "Before Today".

Kidej, niekoniecznie musi to być kwestia przegapienia poprzednich.
Gość: -A-
[7 stycznia 2011]
KUBO A.: "pozytywnie zakręceni" snobi. nie doczytałem. za błąd przepraszam.
Gość: kidej
[7 stycznia 2011]
W kwestii Toro Y Moi - ja goraco popieram to, co napisal Bartek, o tym, ze sprowadzanie "Causers" do chillwave'u to duze uproszczenie. To cos duzo wiecej niz tylko plaza z filmu ORWO.

Violens - swietna plyta i bylbym srogo rozczarowany jej brakiem w top 10 znajac wielka sympatie rednacza do nich, chociaz typowalem, ze bedzie wyzej.

Obecnosc Echospace to swietna sprawa.

Ariel - ta jego wszechobecnosc jest pewnie proba nadgonienia i rekompensaty tego, ze wiele osob/portali przegapilo poprzednie jego plyty. Nic nie ujmujac plycie, ktora jest strasznie przyjemna.

Top 10, jak napisalem, nie zaskakuje mnie, ale to nie zarzut, raczej bylbym zdziwiony, gdyby tych akurat plyt w akurat tym podsumowaniu, tak wysoko, zabraklo.
Gość: karola
[7 stycznia 2011]
Dołączam do głosu nierozumiejących fenomenu Toro Y Moi (w tej skali, bo gościa ogólnie lubię). Przecież nawet jak chcemy promować chillwave, to w tym nurcie wyszły już lepsze rzeczy niz \"Causers Of This\". Niektóre jeszcze w 2009, co słabo by świadczyło o 2010, jeśli to ma być jego najlepsza płyta.

Ale poza tą wtopą, to podsumowanie całkiem miodne, a w top 10 czwórka moich faworytów.
Gość: Cypher303
[7 stycznia 2011]
Nawet Echospace wysoko (czemu do cholery o epickim "Liumin" było tak cicho?!), Violens wysoko, pierwsza trójka godna podium. Propsy, świetne podsumowanie roku.
Gość: sssool
[7 stycznia 2011]
Toro Y Moi na pierwszym - bez komentarza, ktoś to już napisał (o mackach pana BD, którego gust czasami zastanawia). Ariel Pink na 2 to jakiś obowiązek tego roku - wszyscy gdzieś próbują go upchnąć w tych swoich rankingach, najlepiej jak najwyżej by nie być posądzonym o brak kompetencji. A tymczasem koleś niech sobie pielęgnuje te długie włosy w swojej Ameryce. Za duże halo jak na jeden bajer.
Gość: Marcin
[7 stycznia 2011]
Kwestia Toro Y Moi na 1 miejscu to juz nie sprawa socjologa tylko psychologa. Zresztą coraz częściej w wypowiedziach redaktorów, coraz więcej można przeczytać o upływie czasu, starzeniu się, reminiscencjach itd.
Tylko pamiętajcie - trzeba umieć starzeć się pięknie, a takie liftingi i botoksy jakie sobie fundujecie dużo nie poprawią :)
Normalna potrzeba zmiany zastępowana jest koniecznością dążenia do odmienności, a takie podsumowania roczne zawsze są dobrą okazją do rebrandingu i postrzegania serwisu.
Zresztą konflikt postrzegania pomiędzy tym co najlepsze a tym co najbardziej oryginalne czy świeże, nowe, inne zawsze będzie. Bo nowo poznana atrakcyjna koleżanka zawsze będzie nas bardziej ekscytować niż opatrzona najbardziej wartościowa żona :)

kuba a
[7 stycznia 2011]
No właśnie, w 50-tce są: Microexpressions, Furia Futrzaków, Niechęć, Mikołaj Bugajak i Mikrokolektyw. Fakt, bywało lepiej, no ale tak wyszło w głosowaniu.
Gość: alex
[7 stycznia 2011]
doczytałem, coś jest, ale trochę mało:(
Gość: alex
[7 stycznia 2011]
No ale, ale właśnie!??! Ani jednego Polaka w 50ctce!!!!???? Indigo tree, kristen...NIC???????????
Gość: alex
[7 stycznia 2011]
tak szukam do czego by się przyczepić....Ale chyba po prostu rok był słabszy...
kuba a
[7 stycznia 2011]
> Powtarzanie do znudzenia, że słuchanie albumu "Before Today" jest snobizmem

Hej, przeczytaj raz jeszcze, bo wcale tego nie napisałem.
Gość: Jan
[7 stycznia 2011]
Toro Y Moi - macki Boryska siegają daleko...
Gość: quid
[7 stycznia 2011]
Faktycznie dosyć dziwne, że \"Causers\" zdobywa szczególny poklask właśnie w Polsce, ale ja odczytałbym to jako dowód świetnego wyczucia i ogólnej kondycji polskiej niezależnej krytyki muzycznej. \"Causers\" pokazał, że formuła chillwave\'u to wcale nie musi być banalny chwyt, odwołujący się do nostalgii przez wyeksponowanie specyficznej formy, niekiedy aż do pożygania. W sumie chyba o to mniej więcej chodziło Bartkowi w ostatnim akapicie. Natomiast osobiście najbardziej w tym roku doceniam FlyLo. Świetnie, że tak wysoko Erykah, zasłużenie, mimo iż wcale nie było jakiegoś szumu wokół tej płyty w minionym roku. Propsy.
Gość: -A-
[7 stycznia 2011]
I po co te dziwaczne kontry recenzenta pod adresem płyty Ariela Pinka przy jednoczesnym wychwalaniu jej? Powtarzanie do znudzenia, że słuchanie albumu "Before Today" jest snobizmem jest jeszcze większym snobizmem. Słuchać muzyki, nie gadać tyle, pisać zwięźle.
Gość: -A-
[7 stycznia 2011]
kidej: wiesz, najwyższą ocenę dał autor recenzji a potem leciało już wśród redaktorów w dół. wiadomo, nawet jeżeli nie wiadomo lub wiadomo o co chodzi w tej płycie, jaka jest :D i stąd zaskoczenie. ale z tego właśnie powodu czekam na listy indywidualne. zobaczymy czy ktoś ma w redakcji monopol na FL czy faktycznie jest to muzyka dla każdego. oby...bo jest niezwykła
Gość: P!nk
[7 stycznia 2011]
Ale to przecież uber mega płyciwo jest, anyway byłem przekonany, że wygra Arjel.
Gość: ołkejkompjuter
[7 stycznia 2011]
nie wiem czy w jakimś rankingu zagranicznym bundick widnieje na#1 ale wg metacritic najwyższą ocene causers of this przyznał NME :8/10.Też nie kumam popularności tej płyty w Polszy
Gość: kidej
[7 stycznia 2011]
Ja bylbym raczej zdziwiony, gdyby Flying Lotusa zabraklo w top 10 (a nawet w top 3), pamietajac, jaka ocene dostal na portalu. ;)
Gość: -A-
[7 stycznia 2011]
Zależy dla kogo. Ja jestem zaskoczony (pozytywnie) odległym notowaniem Westa i mniej pozytywnie niskimi notami Gonja Sufi, Tame Impala). Ale to przecież tylko 30 płyt. Największą niespodzianką jest dla mnie 3 miejsce. Niedawno przekonałem się do Flying Lotus ale nie spodziewałem tak wysokiego notowania. Dzięki za podsumowanie. Nie wiem jak burzliwe były debaty redakcyjne ale fajnie, że na szczycie nie ma \"taniochy\". No i może jakieś suplementy jak w ubiegłym roku : )
Gość: kidej
[7 stycznia 2011]
A ja prosze o przypomnienie: na ktorej plycie Beach Boys jest polirytmia?
Gość: admin
[7 stycznia 2011]
Spoko. Krótkie tylko pytanie do finalisty:
"Rozkochany w beachboysowskiej polirytmii "

gdzie konkretnie?
Wybierz stronę: 1 2 3 4

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także