Podsumowanie dekady
Top 100 albumów - miejsca 51 – 100
100. The Tough Alliance – A New Chance
[2007; Sincerely Yours]Bezczelność ordynarnego miejscami debiutu „The New School” jest ciężka do przebicia, na szczęście jego następca to album dalece mniej polityczny, a bardziej muzyczny. Od pierwszych taktów „Something Special” staje się oczywiste, że dwuletnią przerwę Tough Alliance wykorzystali do zbudowania solidnej wiedzy o harmoniach i procesie produkcji oraz do... poszerzenia płytoteki. „A New Chance” to przedszkole balearic revivalu – trudną o prostszą, przyjemniejszą, bardziej przebojową propozycję z tej przegródki. Obrodziło im w słodkie, popowe melodie – słuchanie płyty przypomina konsumpcję mieszanki cukierków, którą można zjeść i nadal mieć na później. I jeszcze każda z tych czekoladek jest kapitalna. Grunt, że wszystko stopuje kilka sekund przed momentem, w którym glukometr zacząłby pikać. (Kuba Ambrożewski)
99. Studio – West Coast
[2007; Information]Dzięki internetowi do Szwecji zawędrował afrobeat, a wraz z nim krautrock, dub i inne formy muzyczne oparte na repetycji, które Rasmus Hägg i Dan Lissvik zsyntezowali na „West Coast”. Jasne, cała dekada stała pod znakiem łączenia wszystkiego ze wszystkim, stąd nie ingredienty decydowały o wyjątkowości Studio, lecz element dodany. Trzeba pamiętać, że nad Göteborgiem dopiero wschodziło słońce i uporczywe próby nadania kompozycjom pocztówkowego charakteru, jakie podejmowali tubylcy, nie trąciły jeszcze koniunkturalizmem w stylu JJ, lecz wydawały się równie ujmujące, co starty bobslejowej reprezentacji Jamajki na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich. A że Hägg i Lissvik swój balearyczny rodowód poparli studyjną, nomen omen, wirtuozerią, to bez większych problemów znaleźli się wśród najważniejszych Szwedów dekady. (Łukasz Błaszczyk)
98. Lightning Bolt – Wonderful Rainbow
[2003; Load]A jeśli powiem, że „Wonderful Rainbow” jest według mnie jedną z najlepszych popowych płyt dekady, to czy ktoś pomyśli, że to żart lub przekora? Kiedy ja ani nie żartuję, ani się nie zgrywam. Te dziesięć kawałków spiętych ironicznym tytułem, wraz z „The Doldrums” i „Strawberry Jam”, stanowi świętą trójcę wizjonerskiego podejścia do popu i tyle w temacie. Dwóch piekelnie uzdolnionych kolesi, którzy prawdopodobnie nie mieli ciśnienia na nic poza rozpierduchą, odkryło zasadę-świętego Graala tej dekady: jeśli stworzysz dobry utwór, to potem choćbyś go obsikał, on pozostanie dobry. A może nawet i coś na tym zyska. Chemia dziejąca się przez te kilkadziesiąt minut pomiędzy Gibsonem a Chippendalem w niczym nie ustępuje tej, jaka stała się udziałem MF DOOMa i Madliba przy nagrywaniu „Madvillainy”. Takie coś wystarczy, żeby nagrać ikonę. (Artur Kiela)
97. Antony & The Johnsons – I Am A Bird Now
[2005; Secretly Canadian]Pozycja „I Am A Bird Now”, znajdującego się w ogonie naszego zestawienia dla wielu może być zaskoczeniem. Gdy bowiem ogłaszano skład pamiętnego festiwalu „Malta” w 2006 roku, niemal wszyscy „jechali na Antony’ego”, lekceważąc niejakich Animal Collective. Spośród wielu mocno hype’owanych na Zachodzie płyt, chyba żadna nie spotkała się w Polsce z takim odbiorem – momentalną kanonizacją. Hermafrodytyczny image i głos upadłego anioła sprawiły, że Hegarty idealnie wkomponował się w czasy, gdy filmy Pedro Almodovara, będące w latach dziewięćdziesiątych zajawką kilku freaków, zaczęły zdobywać masową publiczność, a ze znaczeniem tajemniczych haseł „gender” i „queer” zaznajomiły się chyba nawet czytelniczki „Pani domu”. Po sukcesie obsypanej nagrodami drugiej płyty każdy chciał z nim nagrywać, rozmawiać, występować, a człowiek o anielskim głosie i gołębim sercu rzadko odmawiał, stąd być może obserwowane obecnie zmęczenie tą postacią. Jednak nawet jeśli dziś wstydzicie się łez wylewanych podczas przesłuchiwania „Hope There’s Someone”, nawet jeśli drażni was sensacyjna atmosfera, jaką wokół Antony’ego zbudowały media i manieryczność najbardziej charakterystycznego głosu lat zerowych, możecie być pewni, że „I Am A Bird Now” i tak Was kiedyś odnajdzie, by w jakimś ciemnym zaułku skopać tyłek, wytrącić z równowagi i sprowadzić do parteru. Płyty ponadczasowe po prostu tak mają. (Piotr Szwed)
95. Sally Shapiro – Disco Romance
[2006; Diskokaine]Muzykę tworzy się dla ludzi, tak mi się przynajmniej zawsze wydawało. Sally Shapiro zdaje się mieć inne cele, konsekwentnie podważając zasadność koncertowania i stroniąc od wywiadów. Idę o zakład, że niezbyt interesuje ją, jaką opinię ma w oczach słuchaczy na całym świecie – nie wiem nawet, czy ogarnia, że słucha jej wiele osób poza Szwecją i USA. „Disco Romance”, wyśmienita reinterpretacja italo disco i zręczny skok w bok muzyki popularnej, zawiera faktycznie jakąś dozę muzyki nie do końca ludzkiej: chłodnej, wycyzelowanej, wykalkulowanej. Śpiewanej w pewnym sensie głosem beznamiętnym, a z drugiej strony poruszającym. Kim jest muzyczny podmiot opowieści Szwedki? Do kogo adresuje swoje teksty? O kim śpiewa? (O czym śpiewasz, gdy nie słyszy nikt, hehe). Nie umiem odpowiedzieć na te pytania, ale wyobrażam sobie go jako lodową figurę mężczyzny, patrzącą na Sally bladym i nieobecnym wzrokiem. Czasami bardzo chciałbym tą figurą być. (Kamil J. Bałuk)
94. Muchy – Terroromans
[2007; Polskie Radio]Jedna gra, jeden dzień. W powietrzu metale ciężkie, dobrze znane nadmiary. Zakochuję się w tramwajach, zakochuję się na mieście. To miasto ważnych spraw i krótkich miłości. Zatańczymy, jak owady przy zakurzonej żarówce. Najlepiej na obcasach i po dużej wódce. I tak jak teraz, nie ma to znaczenia, że sypiamy byle gdzie. W reklamach mętne zaklęcia, podręczniki do sztuczek o życiu. Galanteria, pasmanteria. To, co z bliska niewyraźne ma – z daleka raz widziane – nowy smak. Nauczymy się od nowa chodzić spać i wypowiadać słowa na „M”. Wyglądasz tak nierozsądnie. To nieistotne. Wszystko układa się w jedną czytelną myśl. Właściwie miejsce i czas to dużo więcej niż gra. Więc nowocześnie terroryzuj, romantycznie hipnotyzuj mnie. Czy już wiesz, czy chcesz, czy rozumiesz i potrafisz opowiedzieć się? Mów ciszej, a najlepiej nie mów nic. (wybrała Kasia Wolanin)
93. Guillemots – Through The Windowpane
[2006; Polydor]Na dwa tygodnie przed Igrzyskami w Vancouver przeczytałem niedorzeczny artykuł o Justynie Kowalczyk, która podobno za szybko osiągnęła wysoką formę. Trudno dogodzić dziennikarzom. Ale może trochę racji w tym jest (lecz nie spodziewałbym się – Wy czytając ten tekst już zweryfikujecie nasze medalowe nadzieje). Weźmy takich Guillemots. Patrząc na niewiarygodnie wyśrubowany poziom niektórych kompozycji na „Through The Windowpane” (legendarne „Trains To Brazil”, klasyczne „Sao Paulo”, prześliczny tytułowy), można było przypuszczać, że długo tak nie pociągną. Nie chodzi tylko o nudziarskie „Red”, ale o prawie połowę debiutanckiego materiału – niekiedy tak naciąganego... Zmieńmy jednak punkt widzenia: płyta jest wciąż do połowy pełna. (Jakub Radkowski)
92. Herbert – Bodily Functions
[2001; !K7]Nie wychodząc poza szeroko rozumiane poletko elektroniczne, Matthew Herbert wszedł na pole minowe współczesnej muzyki – nowy jazz. Bogowie jednak wiedzieli, że wszystko, co Herbert robi, robi w służbie czucia się dobrze. Bo on zawsze chciał, abyś miał dobry humor – czy to kiedy komponował pełne gracji „Scale”, czy kiedy z Roisin Murphy współtworzył fenomenalne „Ruby Blue”. Wreszcie, najwcześniej – kiedy z Dani Siciliano skopał tyłki wszystkim cieniasom chcącym łączyć jazz z elektroniką. Na luzie, bez zbędnej pretensjonalności stworzył płytę na tyle dobrą, żeby pomimo pierwszego wrażenia, nie nadawała się do grania w kawiarniach. Długa, niesłychanie intymna rzecz, melodyjna i cholernie inteligentna – wzorowe dziecko swojej dekady. (Artur Kiela)
91. M83 – Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts
[2003; Mute]Syntezatorowa maestria.
Francuska odpowiedź na „Loveless”.
Epicka wyprawa do królestwa shoegaze’u.
Esencja piękna wydobytego z trzasków i przesterów.
Wspaniała reinterpretacja islandzkich, intymnych klimatów.
Muzyka zanurzona w śnie, tajemnicy, marzeniach, futurystycznych historiach.
Tam, gdzie rosną poziomki i pomysły na fascynujące, elektroniczne konstrukcje utworów.
I można by tak więcej, dłużej, rozwleklej. Tylko po co, skoro w sumie wszystko można było opisać w najprostszych zdaniach?
(Kasia Wolanin)
90. Paavoharju – Yhä hämärää
[2005; Fonal]Szwedzi mogą dumni eksponować swoje dobre i bardzo dobre dokonania z dziedziny czy to retro-, czy dream-, czy balearic popu, ale jeśli mówimy o (przepraszam za sentymentalne określenie) magiczności muzyki, to muszą oni bezdyskusyjnie zgiąć dumne karki i pokłonić się w pas Finom, którzy w tej dekadzie w dali światu nieocenione „Yhä hämärää”. Ambientowe pejzaże, post-rockowe pogłosy, folkowe wokalizy – wszystko to teoretycznie znaliśmy, ale Paavoharju sprawili, że utwory zbudowane w oparciu o wspomniane muzyczne tradycje zabrzmiały jak wyznanie miłości wysłane przez przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji lub głos przybyłych z mitycznej przeszłości duchów. W 2005 roku zarejestrowano na ziemi coś wcześniej ani później niespotykanego i chociaż niezwykle przyjemnie się to zjawisko z perspektywy czasu komentuje, bada i analizuje, smakując znów kawałek po kawałku, to i tak największymi szczęściarzami są ci, którzy j e s z c z e „Yhä hämärää” nie słyszeli. (Piotr Szwed)
89. Something Like Elvis – Cigarette Smoke Phantom
[2002; Post_Post]Świetnie się stało, że ta płyta znalazła się wśród najlepszych, to jedna z ostatnich okazji do wspomnienia jednego z większych polskich błysków talentu w minionym dziesięcioleciu. Muzyka, która zrodziła się z dosłownie kilku inspiracji (Dead Can Dance, NoMeansNo etc.) w głowach braci Kapsów, funkcjonujących gdzieś w małym Szubinie, to dzieło specjalne i wysokiej jakości. „Phantom”, piosenka zawiadująca tym chłodnym i niepokojącym albumem, została użyta w filmie „Dotknij mnie”. Oba obrazy ilustrują się nawzajem dosyć dobrze, z tą tylko różnicą, że „Dotknij mnie”, przyzwoita impresja filmowa, w porównaniu do „Cigarette Smoke Phantom” jest czymś kompletnie bez klasy. Muzycy chyba zostali przytłoczeni znakomitością tej płyty, bo ani ich poprzednie krążki, ani to, co robili w innych projektach „po” SLE nie szokowało już tak, jak „Cigarette Smoke Phantom”. Jest jeszcze jeden znakomity highlight: „Egzistantional Limerick”, zwiewna i lekka akordeonowa pieśń, śpiewana przez ulicznego mędrca, która urywa się nagle i znika w jednej sekundzie. Na jej powrót czekamy od ośmiu lat. (Kamil J. Bałuk)
88. The Twilight Singers – Twilight As Played By The Twilight Singers
[2000; Sony]No tak, weź bądź mądry i pisz o „Twilight...” jako o jednej z płyt dekady, a nie o najlepszym towarzyszu młodości. No doprawdy, brakowałoby jeszcze żebym miał pisać o „The Meadowlands”. Nie, nie możesz urządzać zwyczajowej prywaty, zalecenia brzmią wyraźnie – pisz sensownie, nikogo nie obchodzi co dany album zmienił w Twoim życiu. No to powiem Wam coś. DUPA. „Twilight As Played by the Twilight Singers” nie jest żadną tam płytą dekady. Najlepiej jej nie słuchajcie i w ogóle dajcie sobie spokój z tym gościem. On jest przereklamowany. Ciągle to bejbe i bejbe, no już może bez przesady. Ten album nie jest doskonale wyprodukowany, żadna z piosenek na niej zawartych nie jest emocjonalną torpedą. Odwalcie się od Grega Dulliego.
Taki tekst byłby dobrym podsumowaniem wszystkich recenzji pisanych o płytach Dulliego w minionej dekadzie. To nic złego, nie ma się czego wstydzić. Wartość emocjonalna „Twilite Kid”, „King Only”, „Annie Mae”, „Verti-Marte” czy „Into The Street” jest nie do przeskoczenia dla każdego, kto ma jakieś tam uczucia. A szczęśliwcy, którzy mieli zaszczyt usłyszenia „Love” w wersji demo są jak tajne bractwo kumatych, prawda? (Artur Kiela)
87. Q-Tip – The Renaissance
[2008; Motown]Powracając po blisko dekadzie Q-Tip naprawdę miał coś do udowodnienia. W epoce, w której hip-hop ugruntował swoją pozycję „nowego popu”, a wytwórnie prześcigały się w wynajdowaniu kolejnych gwiazd gatunku, jego prawdziwy klasyk – któremu te same wytwórnie odrzuciły dwa kolejne albumy, jako niewystarczająco przystępne – musiał czuć niemały wkurw. Odłożywszy na bok wizjonerskie zapędy, które utopiły jego „Kamaal The Abstract”, Q przefiltrował pomysły i odsączył coś co nazywamy esencją, namacalną duszą sztuki – pełne zharmonizowanie poszczególnych elementów materii. Efekt – „The Renaissance” – to muzyka pozbawiona fasady; tutaj nic się nie kryje, mielizny nie przesłania efektowna forma. Mam wrażenie, że nie da się tego albumu dekonstruować, on od pierwszej minuty jest obnażony i nie może być bardziej przystępny. Myśl, która rodzi się podczas obcowania z dziełem tak czystym jest zaskakująco prozaiczna: może warto było skasować Q-Tipowi dwa albumy, żeby zmusić go do stworzenia trzeciego właśnie takim? (Paweł Sajewicz)
86. Akufen – My Way
[2002; Force Inc.]Marc Leclair wraz z Girl Talk oraz Avalanches okupuje podium tej listy w zakresie ilości użytych sampli, choć trójka ta różni się znacznie metodami ich wykorzystania. Wiele setek różnorodnych strzępków radiowych audycji oplata taneczne groove’y abstrakcyjną i nieprzewidywalną tkanką, czyniąc z muzyki Akufena najbarwniejszą odmianę microhouse’u. To, co urzeka na „My Way” najbardziej, to łatwość, z jaką Kanadyjczyk operuje nastrojem przy pomocy drobnych zmian elementów samplowej mozaiki, niczym delikatnymi pociągnięciami pędzla wprowadzając różne odcienie w malowanych przez siebie pejzażach. Fakt, iż powstają one w wyniku skrajnej deformacji szumu informacyjnego pozwala widzieć w tej płycie formę homeopatycznego remedium na migreny i inne dolegliwości związane z nieprzystosowaniem organizmu do chaosu cyfrowej ery. Lek posiada atest Krajowego Ośrodka Higieny Muzycznej – Screenagers.pl. (Mateusz Krawczyk)
85. M83 – Saturdays=Youth
[2008; Virgin]Magia tego albumu zasadza się na bardzo plastycznym sentymencie za czasami młodzieńczej częściej bez- niż troski (tak świetnie uwypuklonej na okładkach albumu i kolejnych singli) oraz na perfekcyjnym wręcz wyważeniu w bilansie wspomnień proporcji słodyczy (epickie „We Own The Sky”, oniryczne „Up!”) i goryczy (przede wszystkim „Graveyard Girl”, ale i „Kim & Jessie”). A skoro dla lidera M83 – niebezpiecznie ciotowatego wnioskując po prawym prostym – Anthony’ego Gonzaleza sobota była leniwym świętem palenia trawy (TS: wolność od vs. wolność do) to popadając w dickowską przesadę można autora „Saturdays=Youth” porównać do demonicznego handlarza fantazmatami szczęśliwości, Palmera Eldritcha. Oba dzieła są w swojej klasie wybitne. (Maciej Lisiecki)
84. The Strokes – Is This It
[2001; Rough Trade]Nie ma co się zżymać – po „Is This It” rzeczywiście wiele się zmieniło. Od The Libertines i „Up The Bracket” począwszy, na Kumce Olik i „Jedynce” (sic!) skończywszy, debiutancki album The Strokes ustanowił szablon modnie zdizajnowanego, „elegantly wasted”, rock’n’rollowego krążka dla 00’s. Mało tego – jak się dzisiaj zastanowić, to jego atrakcyjności w swojej klasie nikt w ciągu tych dziewięciu lat nie dorównał. Idiotyczne wydają się ówczesne postękiwania krytyki. Spinać się na ostentacyjną, modelową wręcz blazę Casablancasa to jak krytykować Kylie, że eksponuje swoje pośladki. Strokes, przy całym swoim długu wobec Velvet Underground, Blondie, Toma Petty’ego czy The Buzzcocks, bardzo szybko odnaleźli swoje brzmienie, ich krążek był najeżony hitami, a nieprzeciętne sceniczne kompetencje nijak nie przystawały do krótkiego stażu w branży. Dziś słuchanie „Is This It” bez całego bagażu kontekstu epoki równa się czystemu hedonizmowi – to kolejny album w linii gitarowo-popowych klasyków w stylu „It’s A Shame About Ray”, „You Can’t Hide Your Love Forever” czy „Singles Going Steady”. Szukacie dokumentu epoki? Nie ten adres, kochani. (Kuba Ambrożewski)
83. Röyksopp – Melody AM
[2001; Wall Of Sound]Prezentując swój mariaż popowych brzmień z niezależnymi aranżacjami na początku dekady Röyksopp prezentowali coś, co wtedy jawiło się jako świeży pomysł w zabawie elektroniką. Sukces Norwegów opierał się jednak przede wszystkim na niesamowitym potencjale przebojowym utworów zamieszczonych na „Melody AM”. Single z tego albumu w swojej różnorodności sprawiają, że trudno wskazać najlepszy z nich. Ogromna liczba sprzedanych egzemplarzy tej płyty sprawiła, że Röyksopp pobili rekord kasowego sukcesu spośród grup wywodzących się zza koła polarnego. Być może istniała jakaś korelacja z konsumpcją napojów wyskokowych przez słuchaczy przy degustacji „Melody AM”, która sprawiała niepowstrzymaną chęć zakupu tego krążka – potwierdzam, że jeden z osobiście mi znanych mieszkańców stolicy uległ takiej pokusie. (Witek Wierzchowski)
82. OutKast – Stankonia
[2000; Arista]Obraz Ameryki przełomu tysiącleci, jaki na „Stankonii” odmalowali OutKast, swoim naturalizmem i ogólną posępnością przypominał ten z „There’s A Riot Goin’ On”. Co więcej, Andre i Big Boi, podobnie jak Sly Stone, wplatali codzienne rozterki czarnego everymana (rozród, broń palna, higiena osobista, problemy z teściową) w szerszy kontekst społeczno-polityczny (aż trudno uwierzyć, że „B.O.B.” czy „Gasoline Dreams” powstały jeszcze w czasie prezydentury Clintona). Oczywiście pod względem dziejowej doniosłości dzieło OutKast nie mogło się równać z dziełem Sly & The Family Stone, tym bardziej że „złoty wiek” duetu przypadł na lata dziewięćdziesiąte. Niemniej jednak Andre i Big Boi pozostawali mistrzami „luzactwa i spokojności”, a ich popowa wrażliwość wciąż trwała skorelowana z przerostem ambicji i tym przemożnym pragnieniem, by na jednej płycie zawrzeć CAŁE muzyczne dziedzictwo Afroamerykanów. To wystarczyło, by nadać „Stankonii” wymiar epicki. (Łukasz Błaszczyk)
81. Franz Ferdinand – Franz Ferdinand
[2004; Domino]Spora część z nas uważa już zapewne Franz Ferdinand za indie-suchar dekady, a i tak w jakiś magiczny sposób znaleźli się oni w doborowej stawce. Trzeba im oddać, że znakomicie wpasowali się w moment, w którym przebojowe i popowe indie zaczęło gościć po pierwsze w polskich klubach, po drugie w polskich umysłach. Połączenie gitar i tak nachalnie tanecznego popu zaprocentowało rzeszą fanów. Jak na komercyjną i masową indie zabawkę (oksymoron zamierzony) bezczelnie dobrze wypadali na żywo. Mimo wszystko, od razu było wiadomo, że nie przeskoczą swojej pierwszej płyty nigdy i proporcjonalnie do wzrostu ich popularności będzie spadała jakość ich kolejnych wydawnictw. Tak też było i nie należy mieć za złe. I jeszcze jedno: jest pewien geniusz w rozpoczęciu „Take Me Out”, chociaż słuchacie pewnie tej piosenki z takim automatyzmem, że go nie dostrzegacie. So if you’re lonely / You know I’m here, waiting for you, czyli zagajenie nawiązujące do rzekomego wcześniejszego wyznania I’m lonely, którego wcale nie było. Znowu suchar, ale jakże pasujący do ślicznej buźki Alexa Kapranosa, 38-letniego (!!!) lidera Franz Ferdinand, który uwiódł jakieś 100 tysięcy ton Polek. (Kamil J. Bałuk)
80. The Shins – Chutes Too Narrow
[2003; Sub Pop]A dla Ciebie? Które to było lato, kiedy katowałeś „Chutes Too Narrow”? 2003, 2004, 2005? Później? Co roku? Śpiew Mercera ma taką właściwość, że zapamiętasz przy nim każdą chwilę, pod warunkiem, że była dobra. The Shins konserwuje wspomnienia i kiedykolwiek do płyty wracasz – znowu tam jesteś. Rzadki dar, trzeba przyznać. Ale wszystko sprowadziłoby zespół do zwykłej, nastoletniej zajawki, gdyby nie kompozycje. To dopiero coś! „Kissing The Lipless”, „Mine’s Not A High Horse”, „So Says I”, „Saint Simon” – to wszystko piosenki zakrojone na setki przesłuchań i rzeczywiście się do tego nadają. Hymny do czucia-się-dobrze, apoteoza zwyczajności i szczęścia płynącego z bycia młodym. Jeśli dwie piosenki z wcześniejszego longplaya „zrobiły” całe „Garden State”, to „Chutes Too Narrow” byłoby w stanie „zrobić” kilka filmów więcej. No, to jak będzie – jak miała na imię? (Artur Kiela)
79. Yeasayer – All Hour Cymbals
[2007; We Are Free]Przepis na płyty tego typu wygląda następująco: wrzucić do gara wszystko co siedzi w głowie, wymieszać i pozwolić słuchaczowi wydobyć esencję na własną rękę. „All Hour Cymbals” to multum inspiracji grupy: to Eno i Byrne, Black Sabbath i Beach Boys, Animal Colletcive i The Arcade Fire, TV On The Radio i Midlake. Debiut Yeasayer to gigantyczny kolaż, to wlanie zwartości całego barku do shakera i podanie drinków w kieliszkach z papryką, miodem i cukrem trzcinowym, to podróż przez muzykę etniczną kilku kontynentów i kultur, to wreszcie genialny „2080”. „All Hour Cymbals” to także wzór jak mieszając sprzeczności nie przesadzić z eklektyzmem i zbudować zwartą, lecz różnorodną formę albumu. (Witek Wierzchowski)
78. The Go! Team – Thunder, Lightning, Strike
[2004; Memphis Industries]Ach, lata zerowe – czas, kiedy infantylność w muzyce stała się cool. Architecture In Helsinki brzmieli jak wielka wycieczka szkolna na kolejce szynowej, Black Kids sympatyzowali z sercowymi problemami przeciętnego piętnastolatka, I’m From Barcelona imitowali chór na szkolnej akademii, Los Campesinos! udawali, że są zespołem gimnazjalistów zafascynowanych indie-rockiem, a Tiny Masters Of Today naprawdę byli tym zespołem. Źródeł tego kindie-popowego (sic!) fenomenu poszukać należy w dwóch wydawnictwach: debiutanckim krążku Junior Senior (to ten z „Move Your Feet”) i „Thunder, Lightning, Strike” właśnie. Pierwszy album The Go! Team najłatwiej opisać jako brawurową mieszankę hip-hopu spod znaku De La Soul i indie-rocka Sonic Youth. Tyle, że zespół wnosił od siebie więcej niż trochę, co najlepiej widać na poziomie feelingu – beztroskiego, młodzieńczego i jednoczącego we wspólnej zabawie (nieprzypadkowo tytuły utworów zawierają takie wyrazy, jak „junior”, „together” czy „friendship”). Kids, they wanna have fun... (Kuba Ambrożewski)
77. Belle & Sebastian – The Life Pursuit
[2006, Rough Trade]Patriotycznym obowiązkiem każdego die-harda wytwórni Postcard i gitarowego MUZYKOWANIA artystów z nią związanych wydaje się być podkreślanie na każdym kroku, kto wymyślił cały ten indie-pop. Najważniejsi współcześni spadkobiercy twee-popowej estetyki, a przy okazji pupile angielskiej prasy przypomnieli sobie na „The Life Pursuit” (rychło w czas) o swoich powinnościach wobec miłośników naiwnych, prostych piosenek o miłości, kompletowaniu drużyny na piłkę i zmarzniętych lisach, nagrywając przy okazji swój najbardziej zróżnicowany, zaskakujący bogactwem aranżacji i świeżością inspiracji krążek. Uprzednia eliminacja z playlisty kilku smętnych kalek zerotreściowego nudziarstwa, którego seryjną produkcją przez długie lata trudnił się Stuart Murdoch (szkocki Piotr Kupicha, przy okazji) wiedzie ku jednoznacznym wnioskom: „The Life Pursuit” to najdoskonalszy w dotychczasowym dorobku Belle & Sebastian zestaw singli – rozprmienionych i podszytych dziecięcą naiwnością z jednej strony, z drugiej ujmujący dojrzałością w doborze środków ekspresji, eklektyzmem oraz trafnością obserwacji codzienności odzwierciedloną w tekstach. I to wszystko bez pięknej Isobel, która woli szlajać się z Laneganem. Ach, kobiety. (Bartosz Iwański)
76. The Roots – Game Theory
[2006; Def Jam]Nikt nie powie ci, że jest źle, tak jak Murzyn. 40 lat temu, Swamp Dog z właściwym sobie poczuciem humoru ironizował: „God Bless America (For What?)”, a Last Poets wrzeszczeli: „This Is Madness” komentując stan amerykańskiego społeczeństwa w latach 70. Nasze pokolenie ma The Roots, którzy na „Game Theory” osiągają prawdopodobne apogeum czarnego fatalizmu. Wszystko jest źle: media złe, miasto złe, miłość zła. To oczywiście przedsionek demagogii, ying dla obwieszonego łancuchami, pozerskiego yang wanksta-rapu. A jednak kupujemy apokaliptyczną muzykę ?uestlove’a i jego kumpli, przeświadczeni, że The Roots sprzedają nam mesjanizm skrojony na potrzeby czasów. W „Sieci” Sidneya Lumeta, opętany prezenter wiadomości najpierw krzyczy na wizji „I’m as mad as hell and I’m not gonna’ take this anymore”, a potem skutecznie przekonuje miliony widzów, by ci w geście obywatelskiego sprzeciwu wstrzymali szkodliwą dla amerykańskiej gospodarki, rządową transakcję z naftowymi szejkami. I o to mniej więcej chodzi. Mniej więcej. (Paweł Sajewicz)
75. Girl Talk – Feed The Animals
[2008; Illegal Art]Przyznam, że przez moment przyszła mi do głowy na poły żartobliwa myśl, by umieścić „Feed The Animals” na szczycie listy moich ulubionych albumów. Hej, w jednym miejscu znalazły się wszystkie single, które kocham! Ta blisko godzinna, ekstatyczna płyta to coś więcej niż diabelsko zgrabny technicznie i przebojowy miks; „Feed The Animals” to de facto sugestywny mash-up czterdziestu lat popkultury i esencjonalnej nowomilenijnej wrażliwości. Plądrofonia Girl Talka, owszem, zaciągnęła spory dług u tradycji didżejskiej (od Steinskiego po 2 Many DJ’s), ale ona funkcjonuje przede wszystkim w kategoriach tu i teraz. Wyobraźnia Gregga Gillisa mogła przybrać taki kształt tylko i wyłącznie w dziesięcioleciu, w którym pojęcie „guilty pleasure” brzmi archaicznie, w dekadzie, która pozbyła się nośników na rzecz mp3 i dopuściła do głosu nadpobudliwych amatorów, w epoce, która dzięki osłabieniu dystansu kulturowego, geograficznego, technologicznego i ekonomicznego potrafiła odrobinę zdystansować się do samej siebie. „Feed The Animals” to manifest czasów za nic mających prawa autorskie, dyktaturę wytwórni i formatów, w którym chodzi o anarchistyczną radość z powszechnie dostępnej muzyki. I co jest intrygujące w „Feed The Animals”, to fakt, że ten pozorny twór instant: album-wirtualny, sampleriada kilkusekundowych fragmentów, kakofonia motywów, zręby rapowanych linijek, ścieżek basów, rockowych solówek, oldskulowych bitów, szkielety refrenów przebojów pop i r’n’b etc., paradoksalnie funkcjonuje na płaszczyźnie monstrualnej atencji – słuchasz uważnie, nie mogąc wyjść z podziwu nad kunsztem i nieoczywistością tych połączeń. (Marta Słomka)
74. Animal Collective – Sung Tongs
[2004; Fat Cat]Dla animalowych purystów to ostatnia naprawdę odkrywcza płyta AC. Rzeczywiście, tym albumem Panda i Avey – z pomocą Joanny Newsom i Devendry Banharta – zdefiniowali „freak folk”, jeden z najmodniejszych terminów minionego dziesięciolecia. Paradoksalnie, to naprawdę trudny i mało przystępny krążek. Te utwory wwiercają się w głowę, hipnotyzują, masz wrażenie jakbyś słyszał „Spirit Of Eden” zagrane przez dzieci, ale nie są to rzeczy podane na tacy, wchodzące jak w masło, piosenki ze „Strawberry Jam” czy „Merriweather Post Pavilion” (wyjątek: „Who Could Win A Rabbit?”). Zespół wyszedł tym albumem z niszy, ale duchowo chyba ciągle w niej siedział. Rok później nagrali zaledwie dobre „Feels”, a to, co działo się od 2007 roku, wie już każdy. (Jakub Radkowski)
73. Boards Of Canada – Geogaddi
[2002; Warp]„Geogaddi” to psychodeliczna pogoń za widmami przeszłości. Łącząc rozedrgane brzmienia analogowych syntezatorów, skażone szumami sample ze starych audycji radiowych i pajęczyny cierpiących na tiki nerwowe bitów, Boards Of Canada stworzyli na tym albumie duszny klimat niepokojąco dwuznacznej nostalgii. Beztroska niewinność przeplata się z tu z sączącym się dyskretnie poczuciem zagrożenia: „Geogaddi” to siatka dziecinnych wspomnień dziurawiona przez zimnowojenne lęki przed globalną zagładą. Ambientoidalna sampladelia szkockiego duetu antycypowała o kilka lat rozgorzałą w muzycznej blogosferze dyskusję o hauntologii i w mistrzowski sposób kontynuowała wątki eksperymentalnej elektroniki, z których znany był Warp. (Maciej Maćkowski)
72. Afro Kolektyw – Czarno widzę
[2006; Blend]Afro, Afro dżeks wyszedł do publiczności i wyjął zza pazuchy nowy album. Jakże inny od poprzedniego. Wyparowała gdzieś radosna atmosfera szczeniackiej zabawy i rozczulająca nieporadność wykonawczo-produkcyjna, będące dominującymi cechami „Płyty pilśniowej”. Pozostały niezawodnie miażdżące panczlajny oraz autoironia, podparte zapadającymi w pamięć od pierwszego słuchania refrenami „Trenera Szewczyka” czy „Gramy dalej”, obficie podlane dęciakowymi hookami. Wszystko to, udekorowane udanymi gościnnymi występami, płynie sobie swobodnie nie pozostawiając wątpliwości, że chłopaki, jak mało który zespół w tym kraju, wiedzą co robią. Zdecydowanie był to w historii Kolektywu krok w stronę dojrzałej, chociaż mocno gorzkiej wypowiedzi. Albowiem „Czarno widzę” to wesoło-smutne opowiastki o wchodzeniu w dorosłe, odpowiedzialne życie i rozczarowaniu tymże. O szukaniu pracy w czasach kolonizacji Wysp Brytyjskich. O rosnącym sentymencie dla durnej młodości, ale też o załamce nad „tą dzisiejszą młodzieżą”. I o kolejnych próbach znalezienia własnego miejsca. Okazało się to na tyle chwytliwe, że dla wielu słuchaczy frontman Afro Kolektywu stał się rzecznikiem i ostatnią nadzieją wszystkich „smutnych kolesi, którym nic się nie udaje” tego świata. „Coś tam wiemy o życiu, ale nie wiem czy to wystarczy”, pisze Afrojax na okładce „Czarno widzę”. Na miejsce w podsumowaniu dekady? Na luzaku. (Paweł Gajda)
71. The Sea And Cake – Oui
[2000; Thrill Jockey]Status, jakim aktualnie cieszą się The Sea And Cake, jawi się niedoścignionym marzeniem każdego ciężko pracującego człowieka. Z chwilą wydania „Oui” chciagowski kwartet zapewnił sobie tytuł najlepszej easy-listeningowej kapeli ostatniego piętnastolecia, to jasne. Tymczasem zamiast obfitującej w wygody i honory wcześniejszej emerytury, goście wciąż – z niegasnącym zapałem – bawią się w najlepszych muzycznych pejzażystów naszych czasów. „Oui” jest w wypadku The Sea And Cake synonimem słowa apogeum. Nawet niżej podpisanemu, szalikowcowi debiutu ciężko podważyć tę, funkcjonującą już niemal jako uzus tezę. Każda zalotnie wyszeptana przez Prekopa fraza, każdy wyrażony poprzez pozornie niedbałe zerwanie rytmicznego porządku przejaw geniuszu McEntire’a, wreszcie każda z wysmakowanych jazzowo-soulowych progresji zanurzonych w mgiełce chillujących elektronicznych aranżacji jest z osobna ledwie barwnym punktem naniesionym na płótno. Kompletne dzieło to urzekająca impresja odrealnionej kanikuły, leniwego letniego popołudnia. Jednego z tych, kiedy jedynym zmartwieniem pozostaje wybór komponentów drinka. Zaraz, zaraz, jaka bryza, jakie plaże. W Chicago? Elvis wspominał coś o zimnym i szarym mieście. Ktoś mógłby to wyjaśnić? (Bartosz Iwański)
70. Tim Hecker – Harmony In Ultraviolet
[2006; Kranky]Powiedzieć, że w tym konkretnym genre lata zerowe to dziesięciolecie Tima Heckera to przesada, natomiast trudno nie zauważyć, że przez cała dekadę i kilka kolejnych płyt nie zaliczył żadnej wtopy. Mało tego, takie „Haunt Me..”, „Radio Amor” czy ubiegłoroczny „An Imaginary Country” dorobiły się pokaźnej grupki zwolenników. Na listę ostatecznie trafia pozycja z roku 2006. Dlaczego padło akurat na „Harmony in Ultraviolet”? Może przez wydawcę (Kranky), który w naturalny poszerzył grono odbiorców, może przez inne „podejście” do słuchacza – choć nie chcę ferować wyroków, czy to najprzystępniejsza (bo wybieranie na siłę *najlepszej* to pretekst do bójki) solówka Heckera, to trudno odmówić choćby takiemu „Chimeras” popowej niemal chwytliwości. A takich momentów jest tu więcej, wyłaniających się z nieco zdehumanizowanych, melancholijnych pejzaży (modne słowo), dla których punktem wyjściowym nadal jest ambient, ale solidnie podparty elementami glitchu i shoegaze’u. Piękna płyta, tak jak i pozostałe wyżej wymienione. (Dariusz Hanusiak)
69. Supersilent – 6
[2003; Rune Grammofon]Norweski – wówczas kwartet, dziś niestety już tylko tercet – wypracował sobie jedną z najciekawszych metod twórczych, wyprowadzając jazzowe tradycje na nowe tory. Choć słowo „wypracował” nie jest tu do końca adekwatne. Supersilent od ponad dziesięciu lat konsekwentnie nagrywają jedynie improwizacje konstruowane na bazie niemal telepatycznego zrozumienia, jednocześnie przyprawiając o ból głowy próbujących opisać ich muzykę w kategoriach gatunków. „6” jest jedną z najbardziej stonowanych i przez to najprzystępniejszych produkcji Supersilent, co jednak wcale nie oznacza kompromisów. Wspólnymi mianownikami ich nagrań – niezależnie od tego, czy jest to noise’owa nawałnica, czy ambientowe pasaże – są abstrakcja i granicząca z kakofonią fuzja brzmień czerpanych z nieskończonej palety kontrolowanej przez machinerię Deathproda. (Mateusz Krawczyk)
68. Four Tet – Rounds
[2003; Domino]Kieran Hebden stworzył najlepszą płytę dla tych, którzy próbowali, ale nie byli w stanie pokochać „Endless Summer”. Na „Rounds” mamy do czynienia z bardziej konwencjonalną, elektroniczną obróbką brzmienia akustycznej gitary. Mniej zakłóceń i eksperymentu, za to więcej wyraźnych bitów, melancholijnych melodii i dzwoneczków („Slow Jam”, „My Angel Rocks Back And Forth”) – to był przepis na najlepszą dotychczas płytę Four Tet. Udaną zapowiedzią było zresztą poprzednie „Pause”, które mogłoby trafić do naszego zestawienia, gdyby nie to, że było materiałem mniej równym. Tak czy inaczej, krzywdzące byłoby spojrzenie na „Rounds” tylko w kontekście ubogiego krewnego najważniejszej płyty Fennesza. Poza nieco podobnymi środkami wyrazu (nastawienie na brzmienie akustycznych instrumentów) i dbałość o detale, które w wyniku sprawnie opracowanych konfiguracji tworzą jedną całość, metody były inne. Fennesz głównie modyfikował i przepuszczał przez gąszcz efektów wygrywane przez siebie partie na gitarze. Four Tet to z kolei jeden z najciekawszych artystów z półki clicks’n’cuts. (Piotr Wojdat)
67. Fugazi – The Argument
[2001; Dischord]Fugazi dają spore pole do popisu w zakresie górnolotnego lania wody. Zakończyli działalność – bo tak należy patrzeć na stan permanentnego jej zawieszenia – na progu nowego wieku albumem, stanowiącym niezwykle przystępną wypadkową całego dorobku jednej z najważniejszych grup punkowych. Perfekcyjny symbol końca jakiejś tam epoki. Do tego, niezależnie od historycznych odniesień, „The Argument” znakomicie portretuje niegdysiejszych buntowników -naście lat później jako osoby z KLASĄ, z powodzeniem funkcjonujące w ramach powszechnie obowiązującego systemu (melodie!), ale wciąż na własnych zasadach (wierność filozofii DIY), opanowanych i nie epatujących agresją dla wyrzucenia z siebie nadmiarów energii, ale z iskrą w oku wyraźnie wskazującą, że potrafiliby w razie potrzeby mocno przywalić. Koniec Fugazi nie oznaczał dla jego członków zejścia z dawno obranej drogi – konsekwentnie kontynuują ją w innych projektach związanych z waszyngtońską oficyną. Zatem punk’s not dead, choć może wygląda już nieco inaczej niż życzyliby sobie tego konserwatyści nurtu. (Mateusz Krawczyk)
66. Luomo – Vocalcity
[2000; Force Tracks]Sasu Ripatti aka Luomo obracał się przed wydaniem tego albumu w eksperymentalnych kręgach współodpowiedzialnych za dokonanie redukcjonistycznej redefinicji house’u. House w wydaniu micro – bo o nim mowa – odchudzony został do postaci klikającego szkieletu wypełnionego tkanką mikrosampli i programowo brzydził się głębszą odmianą tego gatunku, wytykając jej zbędną ornamentację, sentymentalizm i przesadną emocjonalność. Nowatorstwo „Vocalcity” polegało na sprowadzeniu do wspólnego mianownika odległych światów micro- i deep-house’u: z pierwszego Ripatti zaczerpnął elementy dźwiękowej pikselizacji, a z drugiego elegancką zmysłowość. W efekcie dostaliśmy porcję tanecznych nokturnów, idealnie i gustownie balansujących między minimalizmem i maksymalizmem, i łączących formalną innowacyjność z parkietową funkcjonalnością. (Maciej Maćkowski)
65. Dizzee Rascal – Boy In Da Corner
[2003; XL]Jeśli te najważniejsze płyty mają mówić o świecie i prywatnej historii w sposób, który brutalnie zgwałci nasze dotychczasowe postrzeganie, jeżeli mają demolować przyzwyczajenia estetyczne i podgryzać uśpioną moralność, to stawiam „Boy In Da Corner” przeciwko całej dekadzie. Dizzee Rascal wraz ze sceną grime’ową dokumentował i interpretował wyspiarską codzienność w jej specyficznym momencie: Blairowskiej Cool Brytanii uwikłanej w późny kapitalizm, wojnę w Iraku, terroryzm i coraz bardziej kłujący w oczy dysonans pomiędzy wymuskanymi hasłami Partii Pracy a rzeczywistością, w której wciąż świetnie miały się pojęcia klas i różnic społecznych: począwszy od dostępu do szkolnictwa, przez służbę zdrowia, na zwykłych warunkach życiowych skończywszy (Paqo, imigrant arabski, jako brutalny symbol nowego wykluczonego). Rascal na tle tej wielkiej historii nasmarował swoją małą narrację osiemnastoletniego szczeniaka przerażonego przyspieszonym dorastaniem, zawieszonego w konstelacji paranoi i chodnikowej brawury, wplątanego za sprawą pochodzenia w scenerię policyjnych syren i łatwego dostępu do broni, nieletnich dziewuch z niechcianymi ciążami i osiedli definiujących tożsamość. Grime nie istnieje bez kontekstu kilkunastoletniej tradycji rave’u, UK garage i jungle, pirackich stacji radiowych, przewrotów na peryferiach, sceny jednoczonej inspirującą fuzją narkotyków, technologii i pochodzenia. W „Boy In Da Corner” chodzi raczej o rodowód regionalny niż formalny, bardziej o wspólnotę akcentu niż starą jak świat recepturę MC plus bit. Dizzee Rascal od pierwszej sekundy „Sittin’ Here”, dokonując sonicznej inwazji szkieletowym bitem i kaskadą agresywnej, zjawiskowej technicznie i błyskotliwej lirycznie nawijki, stał się najbardziej radykalną ikoną generacji, która na całe dziesięciolecie odmieniła muzykę brytyjską. Generacji, która brzmiała, jakby nie miała nic do stracenia. (Marta Słomka)
64. Kanye West – The College Dropout
[2004; Roc-A-Fella]Trzeba mieć w sobie „troszkę” pewności siebie, jeśli debiutuje się podwójnym albumem, który trwa prawie 77 minut. Prawdopodobnie zdążycie w tym czasie przesłuchać pierwsze krążki dwóch dowolnych bardzo ważnych wykonawców. Tak, Kanye West jest megalomanem i bucem – pamiętamy Taylor Swift, Open’era 2006, okładkę „Rolling Stone’a”... Zanim jednak wszyscy to odkryliśmy, on zdążył wydać „The College Dropout” – krążek, który nie tylko zdefiniował na dobre styl Westa jako jednego z najbardziej wpływowych producentów dekady, ale stał się blueprintem dla każdego luźnego, jamującego, melodyjnego krążka hip-hopowego, jaki przyszedł po nim. Kanye nie okrzepł tu jeszcze jako raper i nie ma w zanadrzu drugiego „H to the Izzo”, natomiast niewiele usłyszycie albumów z tej działki, które płynęłyby przed siebie bardziej naturalnie i równie lekko. Jeśli jest lato i macie samochód oraz dobre towarzystwo, ta płyta to wszystko, czego potrzebujecie. (Kuba Ambrożewski)
63. The Car Is On Fire – Lake & Flames
[2006; EMI]Kiedy The Car Is On Fire śpiewają te wszystkie teksty o tym, że nie chcą umierać, szczęście jest ulotne, a świat jest pełen nienawiści, to... hmmm... niezupełnie są Wayne’ami Coyne’ami, a raczej bandą czterech przerażonych jak gówno młodzików. Przerażonych czym? Dorosłością, skomplikowaniem relacji międzyludzkich i bezskutecznym poszukiwaniem sensu istnienia. „Lake & Flames” uchwyciło tę chorobliwie ambitną czwórkę z Warszawy w ostatnim momencie życia, w którym mieli prawo być tak egzaltowani, pretensjonalni i rozgorączkowani jak pamiętniki utalentowanego licealisty. Druga płyta TCIOF to album tętniący emocjami autorów, chaotyczny w całym swym uporządkowaniu i przez to jedyny w swoim rodzaju. Polskie „Emergency & I”? No nie wiem. Mam wrażenie, że za dziesięć lat z trudem przełkniemy ślinę przy wspomnieniu tych wersów – nie ze wzruszenia, a z poczucia lekkiego wstydu prawdopodobnie, że tak zdzieraliśmy przy nich gardła. Lecz w 2006 roku nic nie było bardziej „tu i teraz” od „Lake & Flames”. (Kuba Ambrożewski)
62. Circulatory System – Circulatory System
[2001; Elephant Six]Mamy tu do czynienia z albumem, do opisu którego należałoby zaprzęgnąć zupełnie nowy język. Debiutu Circulatory System nie da się odnieść do innych płyt, które tylko brzmią podobnie – a „stajnia” Elephant Six wypuściła wcześniej garść takich projektów. Jeden z najbardziej introwertycznych albumów w dziejach onieśmiela zupełnie autonomicznym światem, kompletnym i spójnym organizmem pełnym tkanek, spośród których każda jest skończona. „Circulatory System” tworzy swój własny – imię wróżbą – system, rozkwitający w miejscach, gdzie pojawiają się słowa klucze: time, yesterday, universe, joy, inside, cloud, forever. Zamglone kołysanki o nieskończoności, pełne upartych powtórzeń i wstrząsających harmonii zwyczajnie obezwładniają. Słuchacz, który staje wobec potęgi tej płyty może tylko zatopić się w piętrzących się przed nim melodiach, dać się unieść metaforom, by ostatecznie zdać sobie sprawę z kilku rzeczy, które narracja albumu czyni naturalną konkluzją, a które i dla tego tekstu stanowiłyby dobrą kropkę nad „i”. Ale nie wypada mi ich przywoływać, bo ta notka nie jest tamtą płytą i patos zeżarłby ją do cna. W każdym razie słuchajcie, a znajdziecie. (Artur Kiela)
61. Amon Tobin – Supermodified
[2000; Ninja Tune]Amon Adonai Santos de Araujo Tobin – bo tak brzmi jego pełne imię i nazwisko – na przełomie dekad był niczym Ronaldo Luis Nazario De Lima muzyki elektronicznej. Prawie wybitne „Bricolage” i „Permutation”, które doskonale łączyły pozornie odległe pierwiastki nu jazzu i drum’n’bassu, były jednak tylko solidną rozgrzewką przed futurystyczną wizją miejskiej dżungli na „Supermodified”. Czegoś im jeszcze brakowało. Płyta z 2000 roku okazała się dla Amon Tobina tym, czym dla popularnego brazylijskiego piłkarza Mistrzostwa Świata w Korei i Japonii. Jak dobrze pamiętamy, Ronaldo zgarnął wtedy całą pulę, łącznie z koroną króla strzelców, co trudno było sobie wyobrazić w kontekście jego wcześniejszych sukcesów i nagłego wyhamowania kariery przez liczne kontuzje. „Supermodified” to idealnie skrojona ścieżka dźwiękowa, której tropikalny charakter przez cały czas trwania buzuje napięciem, a zarazem oplata słuchacza gęstą pajęczyną zawiesistej muzycznej mgły. W efekcie Brazylijczyk wykazał się stuprocentową skutecznością, zamieniając każdy strzał na bramkę. (Piotr Wojdat)
60. Kapela Ze Wsi Warszawa – Wiosna ludu
[2002; Orange World]Nie ma nic gorszego niż nieszczery folk, ale też nic nie daje tak ogromnej satysfakcji jak folk prawdziwy. Choć kompozycyjnie bardzo nowoczesna, pozostała „Wiosna” czysta i absolutnie szczera, bez wtrętów międzykulturowych, które tak potrafią zburzyć nastrój i wizerunek. Nigdy nie zrozumiem, skąd w lepszych lub gorszych zespołach folkowych bierze się takie parcie na „dialog” z zespołami z innych części świata. Przecież granie muzyki, nazwijmy to, ludowej, w dzisiejszych czasach jest niejako wyrazem buntu przeciwko mieszaniu wszystkiego ze wszystkim. Po co więc na końcu „Wiosny ludu” te orientalne remiksy? Ale przemilczmy, ostatecznie to tylko bonus. Tymczasem część zasadnicza albumu serwuje takie wrażenia, że nie wiadomo od czego zacząć. Każda minuta tej płyty zwyczajnie wgniata w fotel, bo co się dzieje! Erotyka, rozpasanie i wszystkiego konsekwencje, „duszka z fartuszka”, Mickiewicz (choć zdaje się, że znane z niego wersy nie zostały wzięte od niego, tylko prosto „z korzenia”), ale też taniec chasydzki, a wszystko wśród echa, które było po prostu genialnym zabiegiem artystycznym i wyrzuciło te smutne opowieści w rejony nieosiągalne dla innych brygad tego typu, grających wszędzie indziej na świecie. A może tak mi się wydaje, bo to jest „mój” folk? Tym lepiej. A, gdyby ktoś nie wiedział – „Pada deszczyk” to być może największy polski utwór minionej dekady. (Artur Kiela)
59. Bloc Party – Silent Alarm
[2005; Wichita]Zaczęli wyśmienicie – debiutem, wobec którego nie można było pozostać obojętnym. Dziś obchodzą mało kogo. Nie chcę wskazywać palcem winnych, ale od kiedy producencki ster dzierży Jacknife Lee ekipa Kele Okereke błądzi – vide wydawane na chybił trafił single – „w poszukiwaniu electro”. Wprawdzie kredyt zaufania, jakim obdarzyliśmy Bloc Party przy okazji pierwszego zauroczenia – tercet „Banquet”, „Like Eating Glass” i „This Modern Love” – dawno się już wyczerpał, ale chorych na tęsknotę za czasami chwały (sprinsgteenowskie glory days) nie brakuje. W tym kontekście refren ostatniego studyjnego nagrania grupy wydaje się być pisany nie tyle z myślą o, co wręcz dla fanów do wykorzystania przy dalszym dopingu. Give me one more chance to love you! Wszyscy razem! One more chance... (Maciej Lisiecki)
58. Air France – No Way Down
[2008; Sincerely Yours]Piszę tę notkę będąc chwilowo w Warszawie; za oknem plucha, roztopy, sople spadają na przechodniów, a żółty śnieg (jak w piosence Zappy) powoli zmienia się w szare kałuże. Słowem: życie to nie Baleary, co najwyżej „Warszawa” Bowiego. *** Zbyt wiele powiedziano o słonecznym kontekście nagrań Air France i artystów im podobnych, bym miał teraz powtarzać, że pięknie jest pomarzyć o rivierze w wietrzny, zimowy dzień. Szczerze mówiąc wcale nie kręci mnie ten eskapizm w utworach balearic; dostrzegam tu inną wartość. Borges napisał w nowelce „Ulrike”: Moje opowiadanie będzie odpowiadało rzeczywistości, a w każdym razie mojemu wspomnieniu rzeczywistości, co w końcu jest tym samym; Werner Herzog kręcąc „Bad Lieutenant: Port Of Call, New Orleans” zarzekał się, że nigdy nie widział oryginalnej wersji Abla Ferrary; szwedzcy artyści śpiewają o egzotycznych wyspach, znając je tylko z kolorowych pocztówek. Z grubsza chodzi tu o to samo: sztuka nie jest podróbką prawdy (art = artificial), ale jej twórczym remake’iem. Gdybym miał kiedyś nagrać album o Warszawie, pewnie śpiewałbym o rosnących w niej palmach. (Paweł Sajewicz)
57. Bjork – Vespertine
[2001; One Little Indian]Lubi zaskakiwać i jak mała dziewczynka szybko nudzi się raz sprawdzonymi zabawkami. Stąd też każdy jej album stanowił powiew świeżości, ale „Vespertine” i tak było swoistą niespodzianką, bo oto Islandka, sprawiająca dotąd wrażenie szalonej i zbuntowanej, wyraźnie dorosła, uspokoiła się i zdelikatniała. Choć płycie trudno było odmówić oryginalności, to jednak można było odnieść wrażenie, że jest tu trochę mniej Bjork w Bjork: wokalna maniera – choć wciąż niepodrabialna – nie była już tak wyraźna, a i melodie stały się bardziej oszczędne. Nie zmienia to faktu, że przy wsparciu Matthew Herberta i Matmos stworzyła wysmakowane i złożone aranżacje utkane z kryształowo chłodnych, elektronicznych dźwięków, dzięki czemu album zyskał równie wysokie uznanie ze strony list przebojów, jak i fanatyków nowych brzmień. Przy okazji tej płyty Bjork rozsiadła się również na drogich kanapach w eleganckich apartamentach, bo przecież niewielu artystów – posłużmy się tym wytartym sloganem – niezależnych może pochwalić się wydaniami swoich albumów w wersjach SA-CD. Ale chyba nie można mieć jej tego za złe? (Mateusz Krawczyk)
56. The Microphones – The Glow Pt. 2
[2001; K]Dużo więcej mądrzejszych ode mnie ludzi strzępiło sobie język próbując dowodzić geniuszu i kulturowej doniosłości „The Glow Pt. 2”, więc już na starcie czuję się poniekąd rozgrzeszony. Przebogaty w języku polskim zasób słownictwa użytecznego w pisaniu o muzyce The Microphones mógłby skłonić mnie do napomknięcia o najdoskonalszej introspektywnej poezji dekady, naprzemiennie szeptanej i dramatycznie wykrzywianej kruchym, łamiącym się głosem Elveruma, ginących w mrokach nocy niczym strzelające z ogniska iskry uderzeniach w nylonowe struny gitary czy bezprzykładnej, mimo ogromnych często opozycji nastrojów (choćby sąsiedztwo „I Felt Your Shape” i „Samurai Sword”) spójności tego materiału. Problem polega na tym – i nie odbierajcie tego jako próby wymawiania się od odpowiedzialności – że nie widzę w tym najmniejszego sensu. Kolejne językowe rozprawy nad „The Glow Pt. 2” są ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje świat. Każda sekunda obcowania z tą płytą utwierdza mnie bowiem w przekonaniu, że ten album nie może być dziełem człowieka. A nawet jeśli, to najwięcej do powiedzenia o tym fonicznym zapisie eremickiej kontemplacji miałoby jego pierwotne audytorium, dające się zidentyfikować jedynie po skrzących, odbijających blask nocnej watry ślepiach. Czyli jesteśmy w punkcie wyjścia. (Bartosz Iwański)
55. Unwound – Leaves Turn Inside You
[2001; Matador]Rok 2001 był momentem niezwykłym. Czasami mam wrażenie, że jest to niemożliwe, aby w jednej chwili na światło dzienne wyszło tyle fantastycznych albumów. Elverum pod szyldem The Microphones wydał „The Glow Pt. 2”,Converge stworzyli swoje opus magnum „Jane Doe”, Radiohead poszli za ciosem prezentując światu „Amnesiaka”, Basinski rozpoczął serie „The Disintegration Loops”, w Polsce Lenny Valentino i Ścianka właściwie zgarnęli całą pulę na wiele, wiele lat. Do tego dodajmy „A Sun That Never Sets” Neurosis, „Loop-Finding-Jazz-Records” Jelinka, „Fever” Minogue, „Endless Summer” Fennesza, „Discovery” Daft Punk... Uff, gorąco. Prawdziwym nokautem były natomiast dwie płyty: „The Argument” Fugazi oraz „Leaves Turn Inside You” Unwound. Nie wiem, czy te dwa zespoły się zmówiły, ale jednocześnie nagrały albumy niebezpieczne ocierające się o rejony „dziesiątkowe”, które na dodatek były utrzymane w podobnym klimacie. Propozycja „wyciszonego”, niemalże kontemplacyjnego noise-post-hardcore’u rozkładała na łopatki. Unwound na domiar stworzyli wydawnictwo dwupłytowe, wypełnione po brzegi wyśmienitymi, do bólu eklektycznymi i poruszającymi kompozycjami. Jedynie szkoda, że ostatni krążek w dorobku Amerykanów nigdy tak naprawdę nie spotkał z odpowiednim przyjęciem na szerszą skalę. (Krzysiek Kwiatkowski)
54. The Arcade Fire – Funeral
[2004; Merge]W przeciwieństwie do chyba większości z członków redakcji nie czuję potrzeby jakiejś specjalnej rewizji własnego stosunku do krążka Arcade Fire. Z racji tego chociażby, że już na samym początku daleka byłam od ekstazy związanej z „Funeral”. Płyta kanadyjskiej grupy jest bez wątpienia jednym z tych wydawnictw, z którymi czas nie obszedł się zbyt łaskawie. Zamiast wzrostu historycznego znaczenia albumu, aktualnie mamy raczej do czynienia z jego delikatną dewaluacją. Co więc ciągle trzyma nas przy Arcade Fire? Na pewno to, że w tamtej dekadzie nie powstało absolutnie nic, co w swojej ekspresji, wymiarze emocjonalnym, specyficznym przepychu w brzmieniu choćby w niewielkim stopniu dorównywało „Funeral”. Chcąc, nie chcąc, zapewne jeszcze na długo w naszej pamięci pozostaną wszystkie cztery „Neighborhood” oraz niepowtarzalne „Rebellion (Lies)”. Możemy nie znosić fałszującej maniery Wina Butlera czy przerostu formy nad treścią i treści nad formą, które charakteryzują „Funeral”, ale najnormalniej w świecie nie fair byłoby nie oddać Kanadyjczykom, co im za ten album należne. Co niniejszym w tym miejscu pokornie czynimy. (Kasia Wolanin)
53. The Streets – Original Pirate Material
[2002; Locked On]Każdy chyba wie, o jaką płytę tu chodzi, ale moment, bo są momenty! Moment pierwszy: kiedy w 2002 roku płyta Mike’a Skinnera wpłynęła na suchego przestwór oceanu zwanego rynkiem muzycznym, postrzegano ją z jednej strony jako ciekawostkę („Ach, Brytole, wszystko muszą kopiować od USA”), z drugiej jako wręcz „brytyjską odpowiedź na”. Dziwna to była odpowiedź i jako takie dziwadełko z początku ją lekceważono, ot, sezonowa rzecz. Moment drugi: The Streets wydają kolejne albumy, na Open’erze grają wtedy, co mistrz Kanye West i koncertowo zjadają go na śniadanie. Moment trzeci: koleżanka w statusie na gg ma „sittin’ on da sełfa, łoczing tej-wej” i jakby od razu wiem, z czego to cytat. Moment czwarty: Skinner publikuje na Twitterze coraz więcej notek, pisze choćby o swoich poczynaniach na siłowni, moje ulubione: „I don’t think twitter realizes just how fit I am. please dont say ‘but you know it’ because that wouldn’t be funny”. Moment piąty: Pitchforkmedia przyznaje „Original Pirate Material” dziesiąte miejsce dekady, wyśmiewając tym samym swoją własną recenzję sprzed siedmiu lat. Moment szósty: modlę się za The Streets w naszym rankingu, a „Original Pirate Material” ląduje na zasłużonym miejscu, tuż przed naszym numerem jeden za 2004. Momentalnie: uff. (Kamil J. Bałuk)
52. Ścianka – Pan Planeta
[2006; Ampersand]W 2001 roku na rynku pojawiła się mała płytka Ścianki – „Sława EP” – na której znalazł się szyderczy cover „Smoke On The Water” Deep Purple. Pytani o przyczynę jego zamieszczenia na EP-ce, muzycy zespołu odpowiadali: Chcieliśmy pokazać, że rock się skompromitował. Pięć lat później, porzucając nostalgię „The Iris Sleeps Under The Snow”, Ścianka nie tylko nagrała jedną z najlepszych rockowych płyt tej dekady, ale też udowodniła, że dopóki nie skompromitował się artysta, nie skompromitowała się estetyka, w której ów artysta się porusza. „Pana Planetę” trudno porównywać do łopatologicznego „Smoke On The Water”, ale z pewnością oba dzieła należą do obszernej tradycji rockowej; różnica polega na tym, że Cieślak, Koczan, Kowalczyk i Lachowicz popychają swą sztukę do granic ekspresji. Sugerowanie, że Ścianka to post-rockowcy wydaje mi się zbytnim uproszczeniem. Nikt tutaj niczego nie porzuca (nawet jeśli próbuje), dokonując czynów bardziej heroicznych; Ścianka bierze ten skompromitowany rock i zmusza go do krzyku, czekając na implozję. Lub jak chcieliby przeciwnicy zawoalowania: Ścianka ostro napierdala. (Paweł Sajewicz)
51. Godspeed You! Black Emperor – Lift Yr. Skinny Fists Like Antennas To Heaven!
[2000; Constellation]Dla amerykańskiego indie-rocka albumem, który doskonale oddaje niepokój przełomu wieków jest niewątpliwie „The Moon & Antarctica” Modest Mouse. Muzyka eksperymentalna czy post-rockowa ma jednak innego faworyta. Jest nim zespół o złowrogiej nazwie: Godspeed You! Black Emperor. O tym, że świat ludzkich wartości chyli się ku upadkowi przekazywali już zresztą na poprzednich wydawnictwach. „Lift Yr. Skinny Fists Like Antennas To Heaven” to para-słuchowisko, gdzie przy pomocy rozdzierających partii skrzypiec, przestrzennego brzmienia gitar, przytłaczających swoją wymową sampli oraz ambientowych, statycznych przestrzeni udało się utkać prawdziwe arcydzieło. Niesamowite w tej płycie jest również to, że większość muzycznych elementów, z których składa się ten dwupłytowy koncept album, w większości przypadków złożyłyby się w nadęte, pretensjonalne rockowe suity. Na „Lift Yr. Skinny Fists...” nie ma jednak żadnego puszenia się i przybierania sztucznej, cierpiętniczej pozy. Jak mało gdzie, to tutaj jest miejsce na szczerość. Być może nawet zbyt daleko idącą, bo tym ogromem emocji można się niekiedy niebezpiecznie zachłysnąć i wpaść w pułapkę zwątpienia. Pesymistyczne spojrzenie na świat, który już nie po raz pierwszy znalazł się w wyraźnym rozkroku, potęgują grafiki znajdujące się we wkładce, które wydają się przemawiać własnym głosem: uważajcie na świat Zachodu, który zaprzedał duszę pieniądzu i błazeńsko paraduje w drogich garniturach. (Piotr Wojdat)
PUBLIKACJE POWIĄZANE
Where you'll be, I'll go
Where you'll be, I'll know
Where you'll be, I'll find you...
Komentarze
[2 marca 2010]
[1 marca 2010]