OFF Festival 2009
9 sierpnia 2009
MUARIOLANZA
Maciej Lisiecki
Tej dziwnie ochrzczonej, ambient-jazzowej – jak twierdzą sami muzycy – formacji przewodzi (chyba?) kojarzony szerzej dziennikarz muzyczny, Marcin Babko. Pisze krótko i treściwie, ale tworzy muzykę nieprzyjemnie rozlazłą i niemal masturbacyjną. Zasnąłem po dwóch kawałkach.
ERRORS
Maciej Lisiecki
Battles dla ubogich. W tym samym czasie telewizyjna jedynka pokazywała jubileuszowy koncert Budki Suflera z Sopotu. Zwyciężył patriotyzm.
MARK KOZELEK
Kuba Ambrożewski
Oj, czekało się na ten wieczór. Nieśmiało liczyłem na jeden z koncertów życia, a to był tylko jeden z najlepszych występów na tegorocznym Offie. Kozelek – wyraźnie zmęczony i lekko zagubiony w czasie i przestrzeni (intensywne tournee przerzucające go z jednego końca świata na drugi), lecz raczej w dobrym nastroju – zaczął dość niespodziewanie od dwóch coverów Modest Mouse: „Trucker’s Atlas” i „Tiny Cities Made Of Ashes”. Choć jakie to tam covery, raczej interpretacje tekstów Brocka na strzępkach oryginalnych akordów. Podobnie rzecz miała się w przypadku „All Mixed Up” The Cars. Oszczędna selekcja faworytów widowni (te, przynajmniej w moim przypadku, obejmują okres pierwszych płyt Red House Painters i pierwszy album Sun Kil Moon) nie pomogła w dawkowaniu napięcia – w pewnym momencie ten świetny występ przestał hipnotyzować, a zaczął lekko nużyć. Z innych minusów: w utrzymaniu koncentracji nie pomagała ani pani uparcie licząca monety w kasie i obsługująca ekspres do kawy (jakby koniecznie trzeba było przypominać, że jesteśmy w restauracji), ani mało wygodna podłoga w lokalu „Divertimento”, a decyzję o ewakuacji na Wire okupiłem, podobno, utratą „Mistress”. Mimo tego te półtorej godziny zapamiętam jako spotkanie z legendą, które zupełnie nie rozczarowało.
WIRE
Kuba Ambrożewski
Wiadomość o dodaniu Wire do line-upu festiwalu wywołała, zdaje się, przesadną gorączkę części fanów klasycznego post-punku. Jeśli ktoś zapamiętał kwartet jako najbardziej cyniczną, zgorzkniałą i zdystansowaną ekipę brytyjskiej sceny końca lat siedemdziesiątych, to musiał był zawiedziony widokiem zastanym podczas koncertu w MCK. Wire zaprezentowali się niczym stare panczury – tacy, co wymiotą cały repertuar bez mrugnięcia okiem, a tak naprawdę „they just wanna have fun”. No nie wiem, ale mi się z grupą Wire słowo „fun” kojarzy najmniej na świecie. Zerknijcie na youtube’owe klipy z Rockpalast 1979, a potem przypomnijcie sobie wymachującego rękami i strojącego miny Colina Newmana trzydzieści lat później. Gdy odjąć ten kontekst, było bardzo dobrze – szybko, głośno, potężnie. Usłyszeliśmy „The 15th” i ze dwa fragmenty z „Pink Flag”, co miało głównie wartość historyczną, ale nie oszukujmy się, nikt chyba nie przyjechał do Mysłowic, bo lubi „Object 47”.
Maciej Lisiecki
Któryś z mainstreamowych dziennikarzy przekornie pytał, ile zespołów powstanie po tym koncercie. Odpowiedź? Zero! Bo koncert oglądali sami artyści, dziennikarze, młodzi-zdolni writerzy i blogerzy. W skrócie, ludzie z branży. Koncert z gatunku wbijających w ziemię – skondensowana energia zniewalała, a wykonawcza żarliwość wręcz onieśmielała. Głupio mi, bo miałem ich za punkowych emerytów, a zobaczyłem muzycznych terrorystów o aparycji akademickich wykładowców. Nadludzie!
Końcowe refleksje
Kuba Ambrożewski
W skali szkolnej festiwal oceniłbym gdzieś między trzy plus i cztery mniej. Off jest wspaniałą inicjatywą pozwalającą młodym ludziom i tak dalej, ale gdzieś w tym wszystkim coraz mocniej gubi się fakt, że podczas letnich festiwali chodzi głównie o zabawę, a tej w tym roku podczas koncertów nie było zbyt wiele (co innego poza – z roli wielkiego zjazdu towarzyskiego Off wywiązuje się doskonale). Czego więc życzyć w przyszłym roku? Headlinera z prawdziwego zdarzenia i więcej muzyki, przy której można się uśmiechnąć.
Łukasz Błaszczyk
W zestawieniu z zeszłorocznym Offem, tegoroczna edycja pozostawiła uczucie lekkiego rozczarowania/niedosytu. Nigdy bym się tego nie spodziewał, ale w starciu Polska vs Reszta Świata, zdecydowanie wygrali ci pierwsi, głównie za sprawą rewelacyjnych koncertów Lecha Janerki, Miłości i TCIOF. To miło, że można sformułować taki wniosek, bez popadania w skrajny szowinizm, ale z drugiej strony mam wrażenie, że reprezentacja zagranicznych artystów była w tym roku raczej nie za mocna. Klucz ich doboru nie tylko uczynił z Offa coś na kształt wschodnioeuropejskiej, siłą rzeczy uboższej, odpowiedzi na Pitchfork Festival, ale i w związku z mocno gitarowym sznytem imprezy, zepchnął pop na margines line-upu. Bardzo mocno odczuwalny był brak kogoś pokroju Of Montreal – poza TCIOF nie bardzo było się do czego bawić. Wiem, że to nie jest Open’er, ale nie wierzę, by w kręgu zainteresowania organizatorów Offa nie figurowała garstka artystów o nieco bardziej popowej proweniencji. Poza tym rozpiska – dlaczego tacy artyści jak The Field i Miłość zostali skazani na festiwalowy niebyt? Z całym szacunkiem, ale wydaje mi się, że te dwa koncerty były o wiele istotniejsze niż występy Marii Peszek czy Frightened Rabbit, które odbyły się o całkiem ludzkiej porze. Czepiam się, wiem, ale Off wyrobił sobie markę, która zobowiązuje, więc to naturalne, że jako fan całej inicjatywy wcielam się odruchowo w rolę wymagającego rodzica. Robię to jednak niesiony na skrzydłach miłości.
Darek Hanusiak
Najkrócej jak można – rok temu było znacznie lepiej.
To, że line-up jest w 2009 roku nieporównywalnie słabszy wiadomo było od początku, ale harmonogram okazał się istną klęską. Dobra, jeszcze zrozumiem, że organizatorzy chcą zarobić i dlatego Wire i Kozelka dali poza dniami głównymi. Ale za cholerę nie wiem, dlaczego na występy „gwiazd” – choćby Field, Miłości i Spiritualized trzeba czekać co najmniej do północy. Jeśli chodzi o tych ostatnich, to już ubiegłoroczna pora koncertu Mogwaia powinna czegoś organizatorów nauczyć – taka muzyka *niespecjalnie* sprawdza się o takiej porze, a z drugiej dla takiego np. Jeremy’ego Jaya nie było alternatywy. Cały wieczór gra nie wiadomo co, a prawdziwe hity lecą na podmęczonego przeciwnika. Plan to jedno, a osobiście miałem wyjątkowo słabego nosa do wybierania koncertów, stąd relacja jest, jaka jest, a ja żałuję, że nie udało mi się iść na kilka koncertów (z tych nie nad ranem przede wszystkim na Fucked Up, Final Fantasy i Karla Blau). Intuicja zawodziła i w przeciwieństwie do poprzedniej edycji tu miłych niespodzianek było jak na lekarstwo.
Organizacja – jedzenia w strefie nie jadłem, to się nie wypowiem. Piwo jak piwo, natomiast totalną porażką okazały się bony, za które je nalewano. Nie wiem, może obsłudze to pomagało, ale dla uczestnika była to druga kolejka, w której musiał postać. Stanowiska z płytami były bardzo solidnie zaopatrzone, niestety targetem raczej nie byłem – co chciałem coś kupić, to 60 zł, czyli średnia okazja w dobie ebaya. Sanitariaty naturalnie bez zarzutu. Warunki ogólnie bardzo dobre, i to na plus. Niefajny był za to motyw z ogrodzeniem oddzielającym teren festiwalu od pobliskiej knajpy – zamiast na przestrzał jak rok temu, trzeba było to wszystko obchodzić dość konkretnym spacerkiem. Rozumiem, biznes jest biznes, ale bardziej niż „Dolinie Egiptu” (or whatever) pokazano „fuck off” uczestnikom, bo kto chciał i tak do lokalu docierał.
Ogólnie trochę jeżdżenia jak widać, ale i tak jestem bardzo zadowolony – inna sprawa, że bardziej towarzysko (Off świetnie się sprawdza jako miejsce spotkań muzycznych wariatów z całego kraju) niż muzycznie. Za rok jedziemy do Mysłowic na pewno – najwyżej jak będzie słaby line-up to się nie kupi karnetu.
Komentarze
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
bo my tak tylko na wódkę i karczek wpadliśmy.
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]
[24 sierpnia 2009]