Relacja z Reading 2007
Część II
Na scenie Carling działo się podczas całego festiwalu naprawdę sporo fajnych rzeczy. Niektóre z koncertów wybierałem z premedytacją, ze względu na zainteresowanie konkretnymi artystami, na inne trafiałem przez przypadek, ale chyba na żadnym tak na dobrą sprawę się nie zawiodłem. Może dlatego, że oczekiwania miałem dużo niższe, a może ze względu na sprzyjającą aurę tej sceny. Niesamowite wrażenie na żywo zrobili tutaj The Little Ones. Zespół, który ma na koncie ledwie kilka EP-ek i singli, zagrał bardzo pogodny, nastrojowy koncert, który został ciepło przyjęty przez zgromadzonych fanów. Musiał on sprawić ogromną frajdę także samym muzykom, ponieważ przez cały czas szeroko się uśmiechali, budząc ogromną sympatię. A przy takich kawałkach jak „Let Them Ring The Bells” czy „Lovers Who Uncover” radosny nastrój momentalnie się udzielał. Był to jeden z tych występów, podczas którego przypadkowi ludzie wchodzili do namiotu i pytali, kto aktualnie występuje, a potem już zostawali, aby do końca uczestniczyć w tym wydarzeniu. Mile zaskoczyła mnie także Charlotte Hatherley, ale to pewnie dlatego, że mam słabość do kobiet z gitarami. Bardzo dobrze na żywo wypadły jej kawałki z ostatniej płyty „The Deep Blue”, zwłaszcza te najbardziej melodyjne, jak „I Want You To Know”. Doskonale łączyły one w sobie elementy rocka z przebojowym potencjałem popu. Muszę przyznać, że po tym występie zacząłem wreszcie doceniać jej solową twórczość.
Skoro już napisałem, że niektóre występy oglądałem zupełnie „w ciemno”, to wypadałoby podać jakiś przykład. Zespołem, o którym nie słyszałem wcześniej absolutnie nic, był Blood Red Shoes. Nie zależało mi na nich do tego stopnia, że początek koncertu spędziłem zaledwie w okolicy namiotu Carling, siedząc na trawie i zajadając się hamburgerem za 25 złotych. Kiedy jednak trzeci z kolei kawałek po raz kolejny wpadł mi w ucho, postanowiłem ruszyć tyłek i sprawdzić, co się dzieje na scenie. Grupa z Brighton pogodziła w swojej muzyce wiele różnych styli, od indie-rocka z elementami elektroniki, poprzez nosie, aż po disco i funky, serwując miłą dla ucha, choć momentami dość hałaśliwą mieszankę tanecznych rytmów. Od razu nasunęły mi się skojarzenia z Forward Russia!, choć Blood Red Shoes mimo wszystko nie byli aż tak agresywni. Mieli za to uroczą wokalistkę, która zapewniała im dodatkowe punktu za wrażenia estetyczne. W odróżnieniu od nich Silversun Pickups podeszli do występu bardziej poważnie. Ich koncert był bardziej ekspresyjny oraz patetyczny i generalnie grał na innych emocjach odbiorców. Epigoni Smashing Pumpkins brzmieli na żywo naprawdę świetnie i technicznie pokazali ogromną klasę. Był to kolejny występ na małej scenie, który przyciągał pod namiot przechodzących akurat w pobliżu festiwalowiczów. Zwłaszcza, że na Main Stage była w tym czasie przerwa przed Arcade Fire. Wydaje mi się, że grupie Silversun Pickups, która w Anglii debiutowała ze swoim albumem „Carnavas” dopiero w maju tego roku, udało się przekonać do siebie całkiem spore grono fanów rocka.
Bardzo byłem ciekaw jak na żywo zaprezentują się The Horrors. Oryginalni wizerunkowo i dość specyficzni muzycznie londyńczycy, którzy narobili sporo szumu w mediach. Niestety ich set ze względu na jakieś przesunięcia w haromonogramie występów (o czym oczywiście nie dowiedziałem się z wyprzedzeniem) rozpoczął się wcześniej niż zaplanowano i z tego powodu dotarłem dopiero na samą końcówkę ich występu. Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Scenografia i otoczka koncertu była co prawda adekwatna do nazwy zespołu – czarne stroje, praktycznie brak jakiegokolwiek oświetlenia, ale już sam zespół nie robił tak demonicznego wrażenia, jak można by się spodziewać. Muzycznie też było dużo lepiej niż oczekiwałem – brzmienie było celowo przybrudzone, ale wykonawczo co najmniej poprawne. Po tym co zdążyłem zobaczyć, odniosłem wrażenie, że hype The Horrors nie jest aż tak przestrzelony, jak niektórzy próbują nam wmówić.
Pierwszy dzień festiwalu na scenie NME kończył Ash. Fani nie zawiedli zespołu i licznie zjawili się na ich koncercie. Stojąc w tłumie, po raz pierwszy na tym festiwalu nie miałem wrażenia, że jestem najstarszą osobą w tym towarzystwie. Sporo było wokół dwudziesto- i trzydziestoparolatków, którzy na muzyce Ash prawdopodobnie się wychowywali i doskonale pamiętają stare przeboje z okresu „1977”. Początek był jeszcze trochę zachowawczy, zarówno ze strony grupy jak i publiczności. Ale kiedy po „Lose Control” wybrzmiały pierwsze dźwięki „Burn Baby Burn”, rozpoczęło się szaleństwo. I trwało ono nieprzerwanie przez kolejne hity, wśród których najlepiej wypadły „You Can’t Have It All”, „A Life Less Ordinary” i „End Of The World”. Kulminacja nastąpiła przy „Kung Fu” – fani zespołu wpadli niemalże w amok i wykrzesali z siebie ostatnie siły, żeby wyszaleć się przy tym kawałku, przy okazji zdzierając gardła w refrenie. A na zakończenie jeszcze „Oh Yeah”, „Girl From Mars” i wyciszenie w postaci „Twilight Of The Innocents”. Sporo ludzi zaczęło opuszczać namiot jeszcze przed końcem tej ostatniej piosenki i było to wyjątkowo frajerskie z ich strony, Ash bowiem na bis przygotowali prawdziwego zamiatacza – „Jack Names The Planets”! Dla mnie to był jeden z najlepszych momentów festiwalu i idealne zakończenie tego dnia.
Możecie nie lubić Eagles Of Death Metal, może wam przeszkadzać ich nachalna, wieśniacka estetyka i falset Jesse’ego Hughesa, ale jednego liderowi zespołu odmówić nie możecie – niesamowitej umiejętności zjednywania sobie tłumów. Ten człowiek ma ogromną charyzmę i co gorsza potrafi zrobić z niej użytek. To jest tajna broń Orłów, bo przecież repertuarowo poza kilkoma killerami (wśród których wyróżniają się dwa o podobnych tytułach – „I Only Want You” i „I Want You So Hard”) grupa nie ma za wiele do zaoferowania, zwłaszcza na głównej scenie w pełnym słońcu. Tymczasem utwory przeplatane były peanami na cześć festiwalowej publiczności (oczywiście najlepszej, dla jakiej przyszło im do tej pory grać), angielskiej muzyki, angielskich kobiet i Anglii w ogóle. A kiedy już zaczynało brakować pomysłów, Jesse z właściwym sobie urokiem rzucał teksty w stylu: „I say all these things because it’s true and because I really, really want you to like me”. Do tego dochodziło zachowanie sceniczne, pełne póz i gestów, coś jakby Elvis Presley i Chuck Berry spotkali się na dyskotece pod koniec lat siedemdziesiątych. Wszystko to powodowało, że muzyka została właściwie zepchnięta na drugi plan. Może i dobrze. Przy okazji – w oficjalnej książeczce festiwalowej (za którą każą sobie płacić ponad 50 złotych!) znalazłem ciekawostkę dotyczącą polskich korzeni nazwy zespołu. Podobno jeden z przyjaciół Josha Homme’a próbował go kiedyś przekonać do death metalu, puszczając mu płytę zespołu Vader. Próby spełzły co prawda na niczym, ale Josh był pod takim wrażeniem muzyki polskiej kapeli, że określił ją mianem „Eagles Of Death Metal”.
Przed Eagles na głównej scenie wystąpiła grupa The Dead 60s, która w tym roku powróciła z nowym albumem – następcą wydanego w 2005 roku debiutu self-titled. Materiał zaprezentowany podczas tego koncertu zdradził powrót zespołu do jego wcześniejszych, bardziej rockowych korzeni. Nowe utwory, w tym między innymi singiel „Stand Up”, nie potrafiły jednak przekonać co do słuszności obranej drogi. Zwłaszcza, że stare, taneczne, przywołujące inspiracje post-punkiem lat osiemdziesiątych kawałki, takie jak „Loaded Gun” czy „Riot Radio” prezentowały zdecydowanie ciekawsze oblicze grupy. Dużo lepiej od The Dead 60s zaprezentowali się na dużej scenie muzycy The Shins. Niestety również i ten zespół nie podołał w pełni wyzwaniu grania w środku dnia w pełnym słońcu dla wymęczonej powoli pogodą publiczności. Estetyczna scenografia, starannie dobrane stroje i wyraźne, czyste brzmienie jako dodatek do świetnej, nastrojowej muzyki Amerykanów wystarczyły, aby móc się trochę pobujać. Zabrakło jednak tej aury, którą gwarantuje występ w półmroku na mniejszej scenie. The Shins nie są zespołem stadionowym i właściwie tylko dlatego tego dnia ich występ nie był tak udany, jak mógłby być. Gdyby nie ten szczegół (na który zespół, umówmy się, nie miał większego wpływu), występ ocierałby się o doskonałość. A tak z przyjemnością będę wracał pamięcią do urokliwych wykonań „Caring Is Creepy”, „Phantom Limb” czy „Australia”, ale ze świadomością, że to jednak nie było maksimum możliwości grupy na żywo.
W tym roku najbardziej zawiedli ci najwięksi, po których niemal wszyscy spodziewali spektaklu na najwyższym poziomie. Najmocniej zabolała mnie słaba dyspozycja grupy Interpol, która na dużej scenie przy naturalnym oświetleniu straciła cały swój urok i magię. Paul Banks i spółka nie mieli w ogóle pomysłu na to, w jaki sposób zahipnotyzować w charakterystyczny dla siebie sposób odbiorców. Kiedy przypomnę sobie ich występ na Roskilde w 2003 roku to tak, jakbym oczyma wyobraźni widział zupełnie inną grupę. Fakt, wtedy nie trzeba było dużo wysiłku, żeby zrobić na wrażenie, dziś oczekiwania są dużo większe, ale to w żaden sposób nie usprawiedliwia nudnego i monotonnego występu, jaki zafundowali nowojorczycy. Kolejne kawałki nużyły do tego stopnia, że raz po raz zdarzało mi się ziewać. Ożywiłem się dopiero przy „Obstacle 1”, co dodatkowo utwierdziło mnie w przekonaniu, że w zestawieniu ze starymi kompozycjami te nowe wypadają blado i mizernie. Niestety to właśnie one dominowały podczas tego koncertu...
Nie spisali się także chłopcy z Bloc Party. Ich set sprowadził się do odegrania standardowego zestawu piosenek, bez żadnych fajerwerków i niespodzianek, za to z wyraźną niedyspozycją głosową Kelego. Do potańczenia i poskakania wystarczyło, do przesadnie dobrej oceny już nie. Ciężko powiedzieć, czy to wina samego zespołu, czy faktu, że w tym sezonie koncertowym miałem okazję zobaczyć ich na żywo dwukrotnie. Być może prawda leży gdzieś po środku, co oczywiście nie zmienia faktu, że występ na Open’erze zapisał się w mojej pamięci jako bardziej udany. Niech będzie to dobrą wróżbą na przyszłość dla organizatorów polskiego festiwalu.
Przy okazji koncertu Dinosaur Jr. po raz pierwszy w życiu miałem okazję zobaczyć, że za scenografię mogą w całości posłużyć wyłącznie ustawione za zespołem wzmacniacze i kolumny. Robiło to wrażenie nie tylko na oczach, ale przede wszystkim na uszach, bowiem owy sprzęt generował naprawdę solidną dawkę decybeli. Całe szczęście, że hałas nie był jedynym mocnym punktem amerykańskiej kapeli tego popołudnia. Do koncertowej formy zespołu nie można się przyczepić. Trio w oryginalnym składzie brzmiało dokładnie tak, jak na starych płytach, dzięki czemu momentami można było odpłynąć i wyobrazić sobie, że czas cofnął się o dwadzieścia lat. I tylko peleryna białych już włosów Mascisa, przez którą ani na moment nie przebił się choćby skrawek twarzy, przypominała, że na dobre zadomowiliśmy się już w XXI wieku, a ja jestem na występie prawdziwych „dinozaurów”. W tłumie wyraźnie można było wyodrębnić dwie grupy fanów zespołu – długowłose pokolenie „You’re Living All Over Me” i wystylizowane indie-pokolenie „Beyond”. Czasami wyglądało to dość komicznie, w zależności bowiem od repertuaru do głosu dochodzili jedni albo drudzy. Mnie nie robiło różnicy, który kawałek Dinozaur aktualnie wykonywał. Może z racji swojego wieku stanowiłem swoisty pomost pomiędzy nasto- i trzydziestolatkami. Równie dobrze bawiłem się przy „Almost Ready” i „Back To Your Hears”, jak i przy „Freak Scene” i „Little Fury Things” oraz całkiem niezłym coverze „Just Like Heaven”, a cały koncert oceniam jako jeden z najlepszych momentów całego festiwalu. Głównie jednak przez sentyment…
Sparta i Dinosaur Jr. na NME/Radio 1 Stage pasowali do towarzystwa jak pięść do oka. Pod tym namiotem przez cały festiwal rządziły zespoły albo promowane przez te dwa media, albo muzycznie bardzo tej estetyce bliskie. Oczywiście czepiam się tylko nazewnictwa i sąsiedztwa, ponieważ mam świadomość, że scena ta jest drugą co do wielkości na festiwalu i organizatorzy siłą rzeczy musieli tam ulokować zespoły, które potencjalnie mogły zgromadzić tłumy fanów. Oprócz nich dużym zaskoczeniem była dla mnie obecność tutaj takich wykonawców jak Devendra Banhart, Brand New i Cold War Kids. Singiel tych ostatnich co prawda latał swego czasu po MTV2, ale chyba większego wrażenia na brytyjskich nastolatkach nie zrobił, gdyż tłok pod sceną na tym występie nie panował. A mogą tylko żałować, ponieważ zespół naprawdę dał z siebie dużo i bardzo zaangażował się w stworzenie klimatu jak najbliższemu temu z płyty „Robbers & Cowards” (jednej z najlepszych, moim zdaniem, w tym lub poprzednim roku, w zależności od tego kto jak bardzo przywiązany jest do dat premier na poszczególnych kontynentach). Delikatne partie gitar, pianino i bardzo emocjonalny wokal Nathana Willetta pozwalały na chwilę odetchnąć od wszechobecnego hałasu i przenieść się myślami w jakieś spokojniejsze i chłodniejsze miejsce. Choć ich występ bardzo przypadł mi do gustu to i tak mam nadzieję, że będę miał jeszcze kiedyś okazję zobaczyć ich w jakimś mniejszym klubie, przy lepszym nagłośnieniu i bardziej sprzyjającej aurze. Zaskoczyła mnie za to frekwencja na Brand New, zespole, któremu przecież także daleko do tego, co na scenie NME dominowało przez większość czasu, a do tego kojarzonemu z tak zwanym nurtem emo (niewiele jednak mającego wspólnego z prawdziwym emo spod znaku choćby Sunny Day Real Estate), do którego większość angielskiej młodzieży ma awersję. Autorzy jednego z najlepiej ocenianych przez słuchaczy albumów zeszłego roku (dane na podstawie RYM) również postawili przede wszystkim na klimat występu i skupili się na stworzeniu dźwiękowej przestrzeni, której elementami składowymi były rozbudowane kompozycje nie tylko z ostatniej, ale także z wcześniejszych płyt. Miła odmiana dla ucha, aczkolwiek niespecjalnie zmieniła moje sceptyczne nastawienie do twórczości nowojorczyków.
Jeśli chodzi o The Arcade Fire, to co prawda ich koncert nie rozłożył mnie na łopatki, ale uderzam się w tym miejscu w pierś i przyznaję, że trochę sam jestem sobie winien. Nie chciało mi się bowiem podejść bliżej sceny i obserwowałem całość z „bezpiecznej” odległości. Ciężko mi jednak oprzeć się wrażeniu, że występ, który widziałem dwa lata wcześniej w namiocie NME na festiwalu Leeds pod wieloma względami wypadł lepiej. Przede wszystkim na mniejszej scenie łatwiej dało się ogarnąć wszystkie teatralne elementy spektaklu, muzyka nie ulatywała tak łatwo w przestrzeni, a przy ograniczonym dostępie dziennego światła nabierał on metafizycznego klimatu. Na dużej scenie trudniej było ten nastrój powtórzyć, a i element zaskoczenia, który poprzednio odegrał bardzo emocjonalną rolę, był zdecydowanie mniejszy. Na szczęście koncerty Arcade Fire to także kapitalna muzyka i choćby ze względu na nią muszę przyznać grupie wysoką ocenę. Miałem wrażenie, że kilkanaście osób wchodzących w skład formacji na scenie stworzyło dźwiękową przestrzeń jeszcze bardziej rozległą niż na płytach. A zakończenie, na które złożyły się zagrane kolejno „Rebellion (Lies)”, „Neighborhood #3 (Power Out)” i „Wake Up”, to jeden z najbardziej zapadających w pamięć momentów całego festiwalu.