The Triffids

Zdjęcie The Triffids

Historia The Triffids mogłaby posłużyć za kanwę scenariusza opowiadającego dzieje kultowej, lecz nigdy nie spełnionej grupy z lat osiemdziesiątych. Choć podobnych przypadków było znacznie więcej, casus zespołu z australijskiego Perth jest szczególny, bo niewielu artystów tak silnie dotknął syndrom nieustannego balansowania na krawędzi komercyjnego przełamania. A przecież grupie nie brakowało ani charyzmatycznego frontmana z silnym głosem i przykuwającą uwagę prezencją, ani całkiem charakterystycznego brzmienia wyróżniającego ją w zalewie college-rockowych ciekawostek, ani przebojowego materiału, bo dziś słuchając „Wide Open Road”, „Hell Of A Summer” czy „Trick Of The Light” ma się intuicyjne poczucie obcowania z mini-klasykami swojej ery. Ba, objechali większość dużych europejskich festiwali, podpisali kontrakt z wytwórnią U2, dwukrotnie znaleźli się na okładce „New Musical Express”, i co? I nic.

Wszystko zaczęło się w 1976 roku, kiedy czternastoletni David McComb i jego kolega Alsy McDonald, tak jak tysiące im podobnych nastolatków w każdym innym zakątku cywilizowanego świata, trafnie odczytali przesłanie punkrocka, chwytając za instrumenty. Po kilkukrotnej zmianie nazwy, ostatecznie zdecydowali się na szyld The Triffids, inspirowany powieścią Johna Wyndhama z 1951 roku (McComb był osobą wysoce podatną na wpływy literatury i pożerał książki w imponującym tempie). Wprawdzie nigdy nie można było nazwać ich muzyki punkową, jednak Triffids szybko wcielili w życie inną ideę epoki - D.I.Y., w latach 1978-81 rejestrując w domowych warunkach i różnych konfiguracjach składu sześć własnoręcznie produkowanych kaset. Trzon formacji na wysokości pierwszych singli (1981-82) stanowili bracia David i Rob McComb (gitara i okazjonalnie inne) oraz Alsy McDonald (perkusja i okazjonalnie wokal). Przez line-up przewinęło się kilka innych nazwisk, dopiero wejście do studia w celu nagrania długogrającego debiutu ustabilizowało wyjściowe zestawienie The Triffids, uzupełniając je o basistę Martyna Caseya (niekiedy ukrywającego się pod pseudonimem Daubney Carshott) i grającą na klawiszach Jill Birt. We wrześniu 1983 roku piątka muzyków była gotowa do podbicia Australii z albumem „Treeless Plain”...

Zdjęcie Treeless Plain

O ile pierwsze single The Triffids – odnoszące się do beztroskiej popowości lat sześćdziesiątych „Stand Up”, „Reverie” i „Spanish Blue” – były zwyczajnie naiwniutkie, to już na wysokości EP-ki „Bad Timing” zespół dał poważnego szusa w kierunku poważnego grania, streszczając w krótkiej, nieco talkingheadsowskiej piosence swoje zamiary odnośnie długogrającego debiutu. Ten ukazał się niespełna rok później i wykorzystując lukę powstałą po rozpadzie Birthday Party, wraz z The Go-Betweens zaprezentował The Triffids jako wiodącą siłę młodej australijskiej sceny post-punkowej. Po prawdzie, ci pierwsi byli już wówczas w Anglii, podczas gdy drudzy pracowali w Sydney, sprawując pełną kontrolę nad produkcją płyty. Wyszedł album o szorstkim, chropowatym, ujawniającym brak doświadczenia brzmieniu, łączący eksplorację posępnego new wave z dramatycznymi aranżacjami smyczkowymi i żałobnie zaciągającymi organami. Na „Treeless Plain” trafiają się słoneczne momenty, chociażby polegający na podskakującym basie retro-pop „Plaything” czy niepasujący do reszty, zaśpiewany przez perkusistę Alsy’ego McDonalda banalnie ładny koniec płyty „Nothing Can Take Your Place”, ale niepokorna natura Davida McComba nie dała się ostatecznie poskromić. Czy to liryczne pejzaże odwołujące się do rodzinnych stron („Red Pony”) czy psychodeliczne opowieści o kobietach („My Baby Thinks She’s A Train”), lider The Triffids serwuje wysoko emocjonalne interpretacje, podczas gdy jego koledzy kontynuują ćwiczenia z zakresu The Velvet Underground czy Talking Heads. Duch zespołu Davida Byrne’a wisi nad „Hell Of A Summer”, bezdyskusyjnym highlightem tego może nienajbardziej przemyślanego, ale obiecującego debiutu.

Zdjęcie Raining Pleasure

Luźny i nieprzewidywalny tok wydawniczy The Triffids zaowocował w początkach 1984 jednym z ich najlepszych singli – dziś powiedzielibyśmy, że indie-popowym „Beautiful Waste” – a potem przystąpieniem do pracy nad mini-albumem „Raining Pleasure”. Ukończony materiał zamyka się w niecałych 21 minutach, lecz żadnego z siedmiu kawałków nie można nazwać do końca reprezentatywnym. Zaczyna się od melodyjnego gospel „Jesus Calling”, bez obaw jednak, Triffids nie wyewoluowali w stronę rocka chrześcijańskiego, choć religijność, a dokładniej zmagania z nią bywały często przez McComba zgłębiane. Ponura pieśń „Embedded” budzi skojarzenie z debiutem, „Everybody Has To Eat” i „The Ballad Of Jack Frost” lokują się pomiędzy Cavem a Waitsem, dziwacznym eksperymentem jest „Property Is Condemned” z lekko funkującą sekcją rytmiczną, natomiast „St. James Infirmary” – interpretacja starego jak świat bluesa – potwierdza talent Davida do adaptowania cudzych utworów na własne potrzeby. Szczerość każe jednak przyznać, że żaden z dotychczas omówionych numerów nie jest klasykiem w skali zespołu. „Raining Pleasure” byłoby więc pomijalne, gdyby nie to, że nie jest. Tytułowa kompozycja wiedziona deszczową wiolonczelą, zrezygnowanym akompaniamentem akustyka i ujmującym głosem Jill Birt (przypomina Nico) jest genialną ilustracją wszechogarniającej jesiennej depresji, spadających kropli i zaparowanych okien. Lirycznie to też jeden z majstersztyków Triffids – metaforyczne ujęcie uczucia tęsknoty poprzez deszcz (in your arms it’s a raining pleasure) i suszę (hasn’t rained for fifteen years), spuentowane zagęszczającą się atmosferą w outro utworu z niepewnym, powtarzanym jak bezemocjonalna mantra I believe it’s raining pleasure.

Zdjęcie Lawson Square Infirmary [EP]

Ta sześcioutworowa EP-ka nagrana w asyście przyjaciela zespołu i okazjonalnego songwriterskiego partnera Davida McComba, Jamesa Patersona, powinna być obiektem zainteresowania jedynie fanów zespołu. Piosenki z „Lawson Square Infirmary” nie należą bowiem do kompozycyjnych majstersztyków w katalogu The Triffids. Niemniej jednak wydawnictwo pozostaje unikatem w dyskografii grupy. Nagrane w większości w pojedynczych podejściach utwory zaskakują prostotą, przynosząc coś na kształt lo-fi country. Aranżacyjnie, jest to muzyka skrajnie nieskomplikowana – wprawdzie okazjonalnie pojawiają się skrzypce czy mandolina, jednak generalnie dominuje niedbały rytm perkusji, amatorskie plumkanie Patersona na pianinie i wsiowo pobrzmiewające gitary (w tym te charakterystyczne dla korzennych stylów, obsługiwane przez Grahama Lee, niedługo później stałego członka formacji). Można wyróżnić niepokojące „Mercy”, które przy innej produkcji (czy śliślej biorąc w ogóle jakiejkolwiek produkcji) odnalazłoby się na debiucie i „Figurine” wpadające w ucho dzięki figlarnemu motywowi gitary. Jednak z której strony by nie spojrzeć – ciekawostka.

Zdjęcie Field Of Glass [EP]

Omawiać The Triffids i nie wspomnieć o „Field Of Glass” to mniej więcej tak, jakby, bo ja wiem, przy New Order pominąć „Temptation”. Zarejestrowana w listopadzie 1984 sesja odbyła się w studiu BBC w Londynie, a zespół wykonał podczas niej raptem trzy utwory. Dwa pierwsze: „Bright Lights, Big City” i „Monkey On My Back” to podyktowane w gorączkowym tempie post-doorsowskie walczyki, pokrewne wczesnym próbom Echo & The Bunnymen. Ich surowa energia jest charakterystyczna dla koncertowego brzmienia Triffids. Obaj bracia McCombowie zatracają się w gitarowym zgiełku, do tego dokłada się bębniarz McDonald w stylu, który anglojęzyczni nazwaliby over-the-top. Dziejowości tej EP-ce nadaje jednak dopiero tytułowy utwór numer trzy: jeden z największych epików lat osiemdziesiątych, dziewięciominutowy walec zdolny konkurować z „The Mercy Seat” Cave’a. Żałobne intro tworzy grunt dla mrocznego monologu Davida skierowanego jasne, że do kobiety. Numer rozpędza się w megadramatyczny sposób, by wreszcie zostawić samego wokalistę na prawie trzy minuty. Trwa walka z jakimiś demonami, wkrada się atmosfera grozy, na 6:40 wszystko ponownie eksploduje niesamowitą wściekłością. W finale klamra się zamyka. Miazga.

Zdjęcie Born Sandy Devotional

No foreign pair of dark sunglasses will ever shield you from the light that pierces your eyelids, the screaming of the gulls, feeding off the bodies of the fish, thrashing up the bay till it was red, turning the sky a cold dark colour as they circled overhead - scenograficzna oprawa „Born Sandy Devotional” wizualizuje się w poetyckim ujęciu Davida McComba od pierwszych sekund albumu, szkicując scenę w filmowy sposób. Melodramatyzm „The Seabirds” rozciąga się na dziewięć kolejnych utworów, podczas których lider The Triffids kreśli mroczną, psychologiczną historię człowieka na skraju emocjonalnego wycieńczenia, pełną wewnętrznych monologów i walki z ciągiem brudnych, złych myśli. Począwszy od histerycznego miotania się we mgle („The Seabirds”) po niemal egzorcystyczne przepędzanie demonów („Stolen Property”), „Born Sandy Devotional” prowadzi przez studium porozstaniowego skażenia podstawowych funkcji życiowych. W batalii McCombowi pomaga zespół u szczytu swojej formy, wraz z nowym nabytkiem w postaci pedal-steel-gitarzysty Grahama Lee, nadającego albumowi posmaku suchej i wypalonej zachodnioaustralijskiej pustyni. Post-punkowe szanty „Lonely Stretch”, niepokojące zaburzenie narracji w postaci śpiewanego przez Jill Birt „Tarrilup Bridge”, doorsowskie „Personal Things” z zapadającym w pamięć some secrets of love you take to your bed and there’s some that you take to your grave, epickie ballady: przestrzenny pop „Wide Open Road” i kulminacyjna eksplozja „Stolen Property”, kameralne post-scriptum „Tender Is The Night” – tak, poza „Chicken Killer” każdy numer to kandydat do listy najświetniejszych dokonań zespołu. „Jeśli nie nagraliśmy killera do tej pory, powinniśmy wycofać się z tej branży”, pisał po wyjściu ze studia McComb w liście do wspomnianego wyżej Patersona. Oczywiście, że właśnie nagrali cholernego killera.

Zdjęcie In The Pines

Jak przeskoczyć, ominąć, obejść dzieło życia? To proste. Spakować walizki, opuścić Londyn, wysiąść w samym środku australijskiego zadupia, wynająć stodołę na kilka dni, postawić ośmiościeżkowy magnetofon na stole, wyciągnąć instrumenty i zacząć grać. The Triffids na swoją pierwszą wysokobudżetową próbę musieli poczekać kolejnych kilka miesięcy. W kwietniu 1986 odreagowywali napięcie związane z powstawaniem „Born Sandy Devotional” podczas wakacji w prowincjonalnym, górniczym miasteczku na południu ojczyzny, rejestrując zestaw trzynastu raczej niezobowiązujących piosenek, które równie dobrze mogłyby posłużyć jako materiał demo będący kartą przetargową w negocjacjach z nowym wydawcą. Paradoksalnie pokazuje to skalę talentu The Triffids, bo wiele z tych zalążków kompozycji prezentuje się świetnie. Minutowe miniaturki „25 To 5” lub „Only One Life” sprzedają celne, krótkie sentencje w obrębie chwytliwych melodii. Flamencopodobne „Born Sandy Devotional”, okrutnie wyciszone po 80 sekundach, pozostawia olbrzymi niedosyt. Sympatycznie wypada pastisz „Sweet Jane” VU w postaci „Love And Affection”. Sam początek albumu to też seria celnych strzałów: w „Suntrapper” podskórnie wyczuwamy atmosferę dusznego, upalnego poranka, „In The Pines” to jedna z najlepszych i najsilniej autorskich interpretacji klasycznej kompozycji Leadbelly’ego, zaś surowość „Kathy Knows” przypomina, znów, Nicka Cave’a. Zespół był jednak jak najdalszy od tematycznej zwięzłości „BSD”, stąd obecność np. knajpianej country-przyśpiewki „Once A Day” (na wokalu Graham Lee) czy utrzymanej w tradycji miłosnych pieśni Presleya „Better Off This Way”. A remake „One Soul Less On Your Fiery List” usłyszymy pod innym tytułem na następnym albumie zespołu. Ogólnie rodzynek w dyskografii, choć niewarty lekceważenia. Jak na płytę, której budżet zamknął się w niecałych 1200 dolarów, to wręcz super.

Ocena: 9

Calenture

1987

Zdjęcie Calenture

Archiwa sugerują, że o nagraniu wypolerowanego, sell-out materiału David McComb myślał już kilka lat przed sesjami do „Calenture”. Dopiero jednak zrealizowany potencjał „Born Sandy Devotional” zaowocował transferem zespołu w barwy wytwórni Island. Błysk bijący z czwartego krążka The Triffids to złote monety pochodzące ze sprzedaży krociowych ilości albumów Boba Marleya i U2. W przeciwieństwie do stosunkowo uniwersalnego pod tym względem poprzednika, „Calenture” nosi wiele znamion okresu, w którym powstawała. Wielki, stadionowy sound przywodzi na myśl ówczesne rozwiązania Waterboys czy Simple Minds – mam na myśli zarówno muskularność bębnów (bywa, że programowanych), jak i całe spektrum luksusowych keyboardów i nowinek z wypasionych studiów, do jakich zespół uzyskał dostęp po dołączeniu do obozu Island. Całość składa się na brzmienie definiujące standardy pop-rockowego albumu A.D. 1987, równocześnie według norm The Triffids zaskakująco jasne, kolorowe i popowe. Także same piosenki ukazują zespół w bardziej wszechstronnym, optymistycznym świetle. Nie tworzą tak koherentnej narracji, jak na „Born Sandy Devotional” i to jedyna uwaga. „Bury Me Deep In Love” – tak mocno przeprodukowane, że chyba musiał to być celowy krok artystyczny – otwiera album z nieopisywalnym rozmachem i niemal religijną podniosłością (niedługo potem utwór został wykorzystany w australijskim mydlanym tasiemcu „Neighbours” w scenie ślubu). Ogromne bębny „Kelly’s Blues” kreują przestrzeń dla popisu wokalnej ekspresji McComba, a „Trick Of The Light” to bodaj najładniejsza kompozycja, jaka wyszła spod jego pióra. Klasą dla siebie Triffids są w sekwencji kończącej album. „Jerdacuttup Man” umieszcza klasycznie cave’owską balladę w kontekście monologu... mumii z British Museum. I choć pomysł wydaje się śmieszno-straszny, wierzcie, sposób w jaki McComb intonuje I had no luck in business and no luck in love jest piorunujący. A kończące album „Save What You Can” (wcześniej zostajemy przeprowadzeni na drugą stronę instrumentalnym, tytułowym pomostem) to po prostu wzruszająca, mądra pieśń, którą wszystkie stacje radiowe powinny grać w Nowy Rok, tak dla pokrzepienia.

Zdjęcie The Black Swan

Dobre! Słabe... Takie sobie. Dobre! Słabe... Takie so... W ten sposób słucha się ostatniej studyjnej płyty w dyskografii The Triffids. Wysokości wyznaczone przez poprzednie próby zespołu nie są tu nawet atakowane, ale dwie rzeczy rażą silniej niż brak poddziesiątkowych tracków. Pierwsza to wspomniane nierówności. Druga to bliżej nieokreślony kierunek albumu, bezład stylistyczny potęgowany kontrastami produkcyjnymi (tym razem z Australijczykami współpracował opromieniony sukcesami z The Smiths Stephen Street). Pół świetnej płyty konstytuują kompozycje odwołujące się do wcześniejszych osiągnięć Triffids – „Too Hot To Move, Too Hot To Think” wizualizuje gęstniejące na naszych oczach powietrze w spalone słońcem, letnie popołudnie, popowy „Goodbye Little Boy” to zabójca o twarzy nastolatki, niewiele ustępujący „Trick Of The Light”, „New Year’s Greetings” zawiera poetycką refleksję w epickiej formie, a „Fairytale Love” kończy płytę godzącą wszystkich kołysanką. Jeszcze drapieżny „One Mechanic Town” uznamy za solidny wypełniacz, ale co z resztą? Syntetyczny, inspirowany rapem i nowoczesnym popem sound „The Spinning Top Song” i „Falling Over You” zapewne był odkrywczy w 1989, ale dziś wypada paskudnie, podkreślając przeciętność kompozycji (podobne pomyłki zespół zaliczył m.in. kowerując w tamtym czasie „Good Morning Good Morning” i „Into The Groove”). „Bottle Of Love” i „Butterflies Into Worms” udanie rewitalizują swingująco-knajpiane brzmienia. Niestety, nie przekazują niczego ciekawego poza tym. Wreszcie wpływy kontynentalnego folku w „Blackeyed Susan” i „The Clown Prince” prowadzą donikąd, nudząc. Wszystko to nie ma prawa złożyć się w logiczną całość. I jeszcze anegdota. Ponoć Street podczas nagrywania „The Black Swan” był tak podekscytowany materiałem, że ogłosił, iż efekt przebije każdy z albumów The Smiths, nad którymi pracował. Sam zespół ujawnia, że musiał zazwyczaj zdrowo prowadzącego się producenta w tym celu mocno spić. Dobre? Słabe? Eee, takie sobie... zakończenie kariery świetnej skądinąd kapeli.

Kuba Ambrożewski (10 sierpnia 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Paweł Jastak
[13 lutego 2010]
szkoda, że Kuba nie pokusiłeś się o recenzję solowego albumu Davida.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także