Paul McCartney (1970-1975)
grafika: © Anna Pietkun
Hey Paul, coś Ty narobił?, będziemy mogli zapytać już 3 grudnia w krakowskiej Tauron Arenie. Jako że w sumie to możemy się pytać, ale gdzieżby sir Paul myślał nam odpowiedzieć, postanowiliśmy sami pochylić się nad tym zagadnieniem. Ustalmy więc. Co narobił do roku 1969 – wszyscy dobrze wiemy i możemy sobie swobodnie wyśpiewać. Jednak losy popularnego MAKKI po rozpadzie The Beatles nie stanowią już pieśni tak powszechnie znanej i chętnie powtarzanej. Solowa (choć – w służbie precyzji – powinniśmy może mówić post-beatlesowska) kariera McCartneya to przygoda dla słuchacza nie zawsze łatwa i gładka, jednak często fascynująca. Wiecznie rozdarty między umiłowaniem słodkiej harmonii a chęcią korzennego grzania jak za czasów hamburskich, prawdopodobnie nigdy już nie nagrał płyty od początku do końca perfekcyjnej, w pełni koherentnej (przy czyym... ale bez spoilerów). Niemniej na nieomal każdej z nich miłośnicy jakościowego popu odnajdą momenty wynagradzające najtrudniejsze kamieniste – jeśli wiecie co mamy na myśli – szlaki. Mimo tego, że poniższy przegląd pozlepiany został z ogromu wypowiedzi autorstwa całej galerii indywidualności z najrozmaitszych bajek (muzycznych, writerskich etc.), myśl ta – jakimś cudem – wybrzmiewa u praktycznie wszystkich z nich. Razem tworzą historię, reszta jest w piosenkach.
Jeszcze w ramach uściślenia: w przeglądzie skupiamy się na – by tak rzec – głównym nurcie dyskografii Paula, czyli typowo piosenkowej odsłonie jego kariery. Wybaczcie więc pominięcie płyt z muzyką partyturową, soundtracków (w tym debiutanckiego „The Family Way” czy złożonego głównie z autoprzeróbek „Give My Regards to Broad Street”) i pobocznych projektów w rodzaju elektronicznego The Fireman. (Jędrzej Szymanowski)
Więc po to rozbił The Beatles? Żeby nagrywać takie rzeczy? Tak, zdaje się, reagowali fani i krytycy w roku 1970 po usłyszeniu pierwszego solowego dzieła Paula. I w kontekście tamtych czasów nietrudno to zrozumieć. Tytuł skądinąd przeuroczego „Junk” wydaje się celnie podsumowywać zawartość. Bo też „McCartney” jest trochę taką rupieciarnią, składowiskiem niedokończonych piosenek i (o zgrozo!) instrumentali, szkiców, luźnych pomysłów.
Jednak dzisiejsza recepcja, wyrwana z tego kontekstu, pozbawiona gniewu i żalu z powodu rozpadu najpopularniejszego zespołu świata, wydaje się odrobinę inna. Jasne, ta płyta w żaden sposób nie dorównuje poziomem albumom Fab Four. Jest tu trochę średniej jakości wypełniacza. Ale też pewien luz i bezpretensjonalność tych trzynastu drobiazgów brzmi rozbrajająco, a momentami urzekająco.
„McCartney” to jeden z pierwszych przykładów muzycznego zrób-to-sam i prekursor dzisiejszego lo-fi indie. Macca nagrał go w większości samodzielnie w domu na czterośladowym magnetofonie, żmudnie grając pojedynczo partie wszystkich instrumentów. I grał co mu fantazja na palce przyniosła. Wypuścił w świat nawet 40-sekundowe „The Lovely Linda”, będące w zamierzeniu pierwszym testem domowego studia. W efekcie mamy tu szerokie spektrum, od typowych dla niego ballad („Every Night”) i piosenek dla dzieci („Teddy Boy”), przez bluesy („That Would Be Something”, „Oo You”) i jamujący „Momma Miss America”, po niby-francuskie „Junk”/„Singalong Junk”, czy zupełnie zaskakujący, ilustracyjny, inspirowany filmem dokumentalnym instrumental „Kreen-Akrore”.
Jest to także, co może się wydawać dziwne w kontekście wspomnianego luzu, album terapeutyczny. Zdołowany ogłoszonym przez Lennona odejściem, Paul zaszył się z dala od wścibskich oczu i z wielką pomocą Lindy godził się z tym, że jego kariera ulegnie wielkiej zmianie. A także odkrywał uroki życia rodzinnego. Wszystko to znajduje wyraz w jedynym utworze, który spokojnie mógłby znaleźć się na Białym Albumie lub „Abbey Road” – podniosłym „Maybe I’m Amazed” dedykowanym żonie i zaśpiewanym z soulową żarliwością. (Paweł Gajda)
Państwo pytają: jak to w końcu jest z tym „Ram”? Czy to zestaw fajnych piosenek à la Paul gra The Beatles czy raczej kapryśny i irytujący Macca w pełnej okazałości? A może pocztówka z sielankowych wakacji mimochodem pieczętująca deklarację niepodległości? Naiwna chłopomania czy McCartneyowskie pierwsze wyjście z mroku?
Muszę przyznać, że kiedy na potrzeby owego przeglądu po dłuższej abstynencji wróciłam do „Ram”, albumu, o którym zawsze myślałam w kategoriach bliskich uwielbienia, ogarnęły mnie wątpliwości. Może to rzeczywiście tylko mozaika z kilkoma highlightami i folk-rockowymi wypełniaczami. Nietrudno o takie podejście, zwłaszcza przy świadomości, że ma się do czynienia z płytą przejścia, wychodzącą od osoby (sorry, Linda) mocno ukierunkowanej, ale niejako zmuszonej do poszukiwań i ukucia artystycznej tożsamości na nowo.
Zresztą czego innego mielibyśmy oczekiwać od tego wiecznie porządnego gościa, jak nie pruderyjnych (a w latach siedemdziesiątych już na pewno nie wywrotowych) rock’n’rollowych i bluesowych pastiszy w stylu „Eat At Home” czy „3 Legs”. Z kolei zamykające album stadionowe „The Back Seat of My Car” z janglująco-szepczącymi pozdrowieniami dla Briana Wilsona to przecież tęskne spojrzenie za Sierżantem Pieprzem. Beatlesowski Mr. Peanutbutter egzekwuje przekonanie, że mojo to cecha nabyta. Oczywiście nie. Paul Ramon kreuje własne istoty; nie da się ukryć, posklejane ze skrawków przeszłości, może niezupełnie nowatorskie, a jednak świeże i odrębne. Nawet plebejskie „Heart of the Country” z nonszalancko jazzującym basem zmienia się w progresywną, choć wciąż autentyczną przyjemnostkę. I być może dzięki temu konkretnemu momentowi w karierze już nie tak naiwnie sentymentalną jak „The Long and Winding Road”, a jeszcze nie tak intensywną jak męczące z pozalokalnej perspektywy „Mull of Kintyre”.
Ale nie czarujmy się – „Ram” to przede wszystkim utwór tytułowy. Zwiewne intro utkane z klasycznego pianina i elektrycznego Wurlitzera, zgrabnie podjęte przez niepoważne ukulele, uzupełnione lekkimi jak piórko chórkami Lindy, gitarką, pogwizdywaniem i dęciakowym ad-libem. Siła wyzierająca z tej zaskakującej bezpretensjonalności jest wręcz nieznośna. Jestem skłonna zaryzykować stwierdzenie, że nigdy wcześniej i nigdy później Paul nie stworzył tak atrakcyjnego kolażu dźwięków. A po „Ram On” jest przecież harmonijne „Dear Boy” i nasz singlowy ulubieniec: zrywny, miauczący, podwodny brytolski medley „Uncle Albert / Admiral Halsey”. Jeszcze więcej babcinej muzyki – jak mawiał kolega Lennon. Z tą jednak różnicą, że na pierwszym albumie solo z prawdziwego zdarzenia Paul przekuwa infantylność w atut, otaczając ją wielowymiarową siatką i talentem muzyka-narratora. Takie keczupowe nonsensy jak „Monkberry Moon Delight” w bogatej aranżacji, uzupełnione typową dla McCartneya teatralną chrypką każą zapomnieć o żenadzie i myśleć choćby o dużo późniejszych, celtyckich wyczynach The Waterboys. Jeżeli zresztą mielibyśmy na to dopiero rodzące się zjawisko patrzeć globalnie, to Linda i Paul nie tyle mogliby być konkurencją dla Yoko i Johna, ale raczej przyzwoitą introdukcją formuły pop rockowych formacji mieszanych, w stylu Fleetwood Mac.
Z której strony by na „Ram" nie spojrzeć, wypływa zeń mocne przesłanie. Oto James Paul McCartney: owszem, porządnicki i infantylny, ale też szorstki i stanowczy. Beztrosko pogwizduje, może dla dodania sobie otuchy, kto wie. Można w nim wypatrywać twórcy wtórnych banałów albo poddać się narracji i posłuchać, jak po raz kolejny te drobne skrawki tworzą złożone, progresywne melodie. Paul-Ramon bezwstydnie paraduje w swoim naturalnym środowisku. Gotowy na wszystko, łapie barana za rogi. Klasa. (Maja Danilenko)
Wings – Wild Life
1971
No i co ja mogę? Przesłuchałem na trasie Myślenice-Kraków i trochę się wynudziłem. Karaibski cover „Love is strange” wjechał całkiem dobrze, ale dopiero przy „Tomorrow” wróciło poczucie, że to przecież Paul McCartney. „Dear Friend” to też bardzo dobra piosenka, fajnie, ale przecież chyba najciekawsze pytanie o tę płytę to pytanie dlaczego TAKI MISTRZ gra TAKIE RZECZY TAK SZYBKO po tym jak grał TAAAAKIE RZECZY. No i nie wiem, Adam Małysz też miał słabsze sezony. (Mateusz Tondera)
Ryszard Riedel, autor tekstu piosenki „Harley mój”, nigdy nie jeździł motorem. Paula McCartneya zapewne też mało kto by o to podejrzewał, tymczasem – ciekawostka – tytuł drugiej płyty Wingsów ma w jego biografii jakieś usprawiedliwienie. Autentyzmu dowodzą tu choćby jego – motorowerowy wprawdzie, ale zawsze – wypadek w roku 1965, jakże istotny dla zwolenników teorii „Paul is Dead”, a także rzadkie zdjęcia z lat siedemdziesiątych portretujące niezrażonego kraksą artystę przewożącego nieodłączną Lindę na customowej Hondzie. I tak, Panie Riedel? Szczerość w muzyce, co?
Nie ma to oczywiście żadnego znaczenia, chociaż… Kto inny w historii muzyki musiał znosić zarzuty o „nieszczerość” tak często, jak McCartney? Etykietkę „sprzedawczyka”, marnotrawiącego talent na pisanie głupiutkich piosenek o miłości przyklejono mu wszak już w Beatlesach. Zgodnie z literą wielkiej rockistowskiej narracji, to przecież właśnie on podstępnie znosił najwybitniejszy rockowy zespół na mielizny błahych melodyjek. Po rozpadzie The Beatles, to, co niektórzy krytycy widzieli jako porzucenie artystycznych ambicji na rzecz trzepania potencjalnych przebojów (a więc cyniczne, wykalkulowane na chłodno ruchy marketingowego szarlatana), nie zawsze zdawało ostatecznie komercyjny egzamin. W ciągu całej, trwającej ponad pół wieku kariery Paula, co jakiś czas powraca więc motyw rezygnacji piekielnie ambitnego w istocie twórcy, który zrażony rynkowymi niepowodzeniami kolejnych solowych nagrań, postanawia wrócić do korzeni. Skrzykuje paru kumpli, zamyka się z nimi w piwnicy i zaczyna od początku – „Lucille”, „That’s All Right, Mama”, „Roll Over Beethoven”, antykwaryczne bluesy, spontaniczna surowość, pierwsze występy w Cavern. Przez chwile znowu jest pięknie. To swoisty pattern przebiegający przez biografię ex-Beatlesa ruchem paraboli. Świat chyba dawno stanął już na głowie, gdyż to te powtórki z rozrywki najczęściej spotykały się w efekcie z przychylnością mainstreamowej krytyki. Tę potrzebę oddechu, a w rezultacie odświeżania kurzem, widać zresztą w mniejszej skali na wszystkich, również tych z definicji nie tak „korzennych” płytach. Słowem: u Paula wszędzie znajdziemy jakiegoś bluesowego kasztana. Również na samym starcie „Red Rose Speedway”.
Co jednak ciekawe, płyta zaczyna się mniej więcej tam, gdzie kończyło się „Ram”. „Big Barn Bed” to dokończenie szkicu ledwo liźniętego w repryzie „Ram On”. Kawałek, najbliższy bluesowemu jammowaniu, z ledwo zarysowanym tekstem pełnym onomatopeicznych wrzasków, skądinąd nie najgorzej sprawdza się w roli openera. Choć to odrzut jeszcze z „Ram”, łatwo wyczuć w nim atmosferę debiutu Wings. „Wild Life” był albumem bez pomysłów, bałaganiarskim, ale nie w ten uroczy sposób znany z „McCartney”. Na „Red Rose Speedway”, mimo złudnego otwarcia, lider gruntownie ten bajzel porządkuje.
Album, pierwotnie pomyślany jako dwupłytowy kolos w pełni prezentujący szerokie horyzonty nowego ansamblu Paula, w ostatniej chwili został marketingową decyzją szefa zredukowany do długości jednego krążka. Nie wszystkim osobom zaangażowanym w projekt się to zresztą spodobało. Sami członkowie zespołu szybko zaczęli odnosić się do płyty krytycznie. Gitarzysta Denny Laine zawiedziony był usunięciem swoich kompozycji, zaś Lindzie brakowało tam mocniejszego uderzenia. Wkrótce rację miał im przyznać sam Paul (Red Rose Speedway, I couldn't stand). Docierając do obciętych fragmentów projektowanego dwupłytowca, trudno jednak nie pochwalić ruchu gospodarza. To co wypadło, to bowiem w dużej mierze właśnie rzeczone nieszczęsne kasztany i proste rockandrolle. Dzięki ich eliminacji „RRS” lśni blaskiem tak pełnym, jak nieomal żadna post-beatlesowska wypowiedź Mistrza. Najbliższe bluesowego feelingu będzie tu jeszcze może tylko z lekka gospelowe „When the Night” (zręcznie jednak rozbijane słodkim szansonowym refrenem w stylu retro).
Blues w czystej postaci więc już nie wróci, wróci za to znany z „Ram” songwriting najwyższej próby, również za pośrednictwem jawnych odrzutów z tamtych sesji. Takie „Get on the Right Thing” weszło zresztą na płytę w niezmienionej formie wprost z tamtych nagrywek. Wznosząca się melodia zwrotki szybko przebija tam sufit w następstwie ekstatycznego wybuchu, po czym Macca szaleje w najlepsze w towarzystwie pociesznych dośpiewek małżonki. Efektowne. „Little Lamb Dragonfly”, ostatni „odrzut” z wcześniejszego dziełka Lindy i Paula, reprezentuje zaś inny – na razie wprowadzany nieśmiało – żywioł stale przejawiający się w karierze McCartneya.
Korzeni trybu wielosegmentowych piosenkowych suit szuka się u niego zazwyczaj w słynnej monumentalnej końcówce „Abbey Road”, choć niewykluczone, że sam zainteresowany, napędzany chorą żądzą rywalizacji, pragnął po prostu przez lata udoskonalić to, co podejrzał u Lennona w „Happiness is a Warm Gun”. Stąd kolejne – jak chce sam Macca – teenage operas: błogie „Uncle Albert/Admiral Halsey” z „Ram”, bombastyczny temacik bondowski, „Live and Let Die”, a za rogiem tytułowa kompozycja z „Band on the Run”. „Little Lamb” i zamykający całość jedenastominutowy „Medley” można śmiało uznać za dwa kluczowe momenty „RRS”. Dla co bardziej grymaszących krytyków to świadectwa leniwego songwritingu sir Paula. Goni czas, trzeba wydawać? Cóż za problem pozbierać szczątkowe pomysły i, miast przerabiać na pełne utwory, bez specjalnego klucza posklejać je w aspirujące duże formy? Powodzenia. Wszystkie te movementy – pojedyncze zwrotki bez refrenów czy refreny bez zwrotek – zebrane do kupy tworzą wszak piękne muzyczne historie. Zazwyczaj naturalnie wynikając z siebie nawzajem, przeplatają się w służbie podniosłego rozwiązania. Przy czym same w sobie, autonomicznie, konstytuują najładniejsze melodie na całym albumie, autentycznie dotykające serduszek. Niechaj skonam, jeśli w tych wiązankach pieśni poptymistycznych kilkukrotnie nie słychać wyraźnych antycypacji wzruszających przebiegów z „Through the Windowpane” Guillemots.
Co jeszcze na „Redrosie”? Same przyjemności: „My Love” – wytworna ballada, która stała się przebojem, ostrożnie ważąca subtelność i patos; dramatyczny instrumental, „Loup (1st Indian on the Moon)”; „Single Pigeon” – kolejna z McCartneyowskich miniaturek w tzw. nurcie ptasim; „One More Kiss” – całkiem urocza piosenka country. A co jeśli Macca tak naprawdę szczerze to kochał właśnie te „miałkie” piosenki pop, lecz miał to nieszczęście odmienić wcześniej losy muzyki rockowej, więc przez całe życie skazany był na nieprzychylne recenzje krytyków posługujących się rockistowską optyką? Z jednej strony zuchwały i pewny swego, z drugiej – chorobliwie wrażliwy na krytykę, gwiazdor bywał rozdarty. Stąd kompromisowe kasztany. Może w perspektywie poptymistycznej całą jego dyskografię należy jednak odbierać odwrotnie proporcjonalnie do opinii krytyki – cóż – przeważającej? Rock’n’rollowe i bluesowe babole na płytach McCartneya jawią się przecież dla nas często tylko jako niezręczne przerwy w pochodzie wymuskanych, w opór ładniutkich silly love songs. Na ratunek zmęczonym skipowaniem poptymistom z subtelnym rykiem motocyklowego silnika nieoczekiwanie nadjeżdża ten jakże niesłusznie pomijany w songbooku Paula album. (Jędrzej Szymanowski)
„Band on the Run” to chyba najbardziej znana pozycja w solowej dyskografii McCartneya. Trudno się dziwić. Płyta jest chwytliwa, ma sporo przebojów, zdobyła uznanie wielu osób (nawet samego Johna Lennona) i stanowi idealny pomost pomiędzy Beatlesowskim dorobkiem a solową inwencją twórczą Paula.
Solowa dyskografia Paula zawsze była spychana nieco na bok. Wiadomo, kultu przedwcześnie zmarłego (i powiedzmy szczerze: edgy as fuck) Johna Lennona zrobił swoje, ale nawet otwarte na inne kultury piosenki George'a Harrisona zostały zapamiętane lepiej. „Band on the Run” jest pierwszym, co przychodzi na myśl, kiedy mówimy o solowej dyskografii McCartneya.
No właśnie, jak to z tą solowością wygląda? W końcu ex-Beatlesowi towarzyszy tutaj zespół Wings, a większość piosenek była współtworzona przez Paula, z jego żoną Lindą. Z całym szacunkiem jednak, rolę zespołu i Pani McCartney możemy ograniczyć do statystowania autorowi „Yesterday”.
„Band on the Run” brzmi wszak jak naturalna ewolucja beatelsowskiego soundu. Równie dobrze mogła by to być, kolejna – po „Let It Be” – pozycja w ich dyskografii. McCartney z Wings eksploruje tutaj wielokulturowy rock z delikatnym eksperymentalnym zacięciem. Jednocześnie na każdym kroku nawiązuje do swojego zespołu macierzystego. No bo czyż wielowątkowy tytułowy opener nie jest próbą dialogu z trzyczęściowym „Happiness is a Warm Gun”? A „Bluebird” to kuzyn „Blackbird”, i nie chodzi mi tutaj tylko o zbieżność tytułów, ale również o urok subtelnej, kruchej i ciepłej bossa novy. „Mamunia” to z kolei ukłon w stronę okresu „Magical Mystery Tour” i follow-up do geograficznych eksperymentów Harrisona z „All Things Must Pass”. To jedyny bodaj utwór w zestawie, w którym dostrzeżemy jakiś wpływ Lagosu, miejsca rejestracji albumu. Wisienką na torcie jest tutaj „Let Me Roll It” – pastoralna wersja „(I Want You) She's So Heavy”. Nikt inny nie mógłby tak esencjonalnie zgapiać, a jednocześnie wnieść własne „ja” w piosenki Fab Four.
Mimo tego, iż – jak sami widzicie – odwołań jest tutaj sporo, to jednak płyta ta stanowi pokaz pewnej niezależności Paula. Jego pop rock pozbawiony jest wybuchowej, dystyngnowanej aranżacji. Nawet w najbrudniejszych i nonszalanckich nagraniach Beatlesów czuć było precyzję szwajcarskiego zegarka. „Band On the Run” to płyta skromna, pozbawiona muzycznego mesjanizmu, płyta z dystansem, który będzie przyczynkiem do odważniejszych eksperymentów McCartneya w dekadzie lat osiemdziesiątych.
Przy okazji album czerpie również z modnych wtedy trendów. Słychać tu i wczesnego Bowiego, i rockowego już Dylana. Paul, podobnie jak za czasów Beatlesowkich triumfów, nie bał się nowych brzmień, co na tej płycie czuć. Zwłaszcza w dwóch końcowych monumentach, które kroczą psychodeliczną ścieżką, inną niż reszta utworów.
Zasiadając do tej płyty, troszkę się bałem. Przede wszystkim tego, że wygrzebię przysłowiowego trupa z szafy. Na szczęście „Band on the Run” broni się wyśmienicie. Jest to „Revolver” solowej dyskografii McCartneya. Wydawnictwo, które – jak już wspomniałem – jest pomostem pomiędzy „zwyczajnym” graniem, a tym „eksperymentalnym”, przyczynkiem do dalszych eksploracji muzycznych. Jasne, są ciekawsze płyty w jego dorobku (szczególnie synthpopowe odpały z lat osiemdziesiątych) i są też płyty lepsze, ale jeżeli miałbym wskazać w solowym dorobku McCartneya jedną, którą trzeba znać, to z zamkniętymi oczami wskazałbym na „Band on the Run”. (Tomasz Ciesiółka)
Po „Band on the Run”, które okazało się sukcesem, pojawia się „Venus and Mars” i zostaje frontalnie skrytykowana. A to za brzmienie, a to, że utwory są „głupiutkie”, a to za prostotę. Tylko dlaczego nikt nie dostrzega, że „Venus and Mars” to po prostu czysty pokaz talentu melodycznego McCartneya? Czy to są jego najlepsze melodie? Nie ma to znaczenia.
Z albumu bije bowiem lekkość. Słychać, że Paul czuł się w takim anturażu komfortowo – nic nie musiał i sypał z rękawa hookami i riffami, które wszyscy chcieliby mieć. Oczywiście, można się czepiać dlaczego tyle w tym bluesa, ale Macca ciągle ucieka spod brzytwy. Często na ratunek przychodzą wszechobecne białosoulowe dęciaki i chórki czy elektryczne pianina. Zdarza mu się czasem chybić – jak w zwrotce „Sprits of Ancient Egypt”, ale nie psuje to całości obrazu. Ba, mamy momenty na „Venus and Mars”, które produkcyjnie mogą zaskoczyć. Pod indeksem czwartym kryje się na ten przykład dedykowane Fredowi Astaire’owi i wystylizowane na piosenkę z lat trzydziestych „You Gave me the Answer” (nawet wokal ma wycięte doły, a piano nastrojone do A=427Hz). Cały splendor zbiera jednak outro z repryzy utworu tytułowego. Moog, mellotron, nakładki wokalne sprawiają, że powstaje coś, co może przypominać twórczość Animal Collective.
Jednakże co z tym melodiami i riffami? Weźmy na warsztat dwa utwory. Intro „Letting Go” z jednej strony mogłoby się znaleźć w tle reklamy jakichś męskich perfum. Z drugiej jednak, zaskakuje rasowość, wręcz klasyczność bluesowego riffu, nie mówiąc o hooku refrenu. Za to „Listen to What the Man Said” wszyscy znamy, choć nawet sobie z tego nie zdajemy sprawy. Niech ten recykling gitarowej melodii poświadcza o jej potędze.
Może to płyta tylko miła i nic więcej, lecz czasem mam tak, że od muzyki nie oczekuję by była nie wiadomo jak ambitna, eksperymentalna, wskazująca nowe ścieżki. Paul McCartney chciał, aby utwory na „Venus and Mars” łączyły się w jedno, jak na „Abbey Road”. Czy udało mu się nawiązać do potęgi albumu The Beatles? Skądże znowu, ale czyż jego swoboda w pisaniu piosenek nie przeraża? Oj, tak. (Krzysztof Ciach)
Czytaj inne odcinki:
Komentarze
[18 kwietnia 2024]
[30 listopada 2018]