David Bowie (1999-2016)

Zdjęcie David Bowie (1999-2016)
Ocena: 7

Hours...

1999

Zdjęcie Hours...

„Hours...” – płyta wydana przez Bowiego w relatywnie niedługim czasie po szeroko dyskutowanym, tak nowoczesnym pod względem brzmienia i hałaśliwym „Earthling” – należy do tej rzadkiej grupy wydawnictw Brytyjczyka, które spotkały się z chłodnymi opiniami zarówno wśród krytyków, jak i fanów wokalisty. Znamienita była tu surowa recenzja Ryana Schreibera, który porównał łagodność i iluzoryczną zachowawczość „Hours...” do albumu „Mercury Falling” Stinga. Nie tylko z perspektywy czasu, który minął od 1999 roku (bo jednak pamiętam ten moment, sama kupiłam ten album Bowiego niemalże w dniu premiery), mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, iż krytyka „Hours...” była krzywdząca i niesłuszna. Umówmy się, człowiek, który przez blisko cztery dekady nagrywał często rzeczy wizjonerskie i epokowe, nawet jeśli nie zawsze zrozumiane, mógł prawo raz częściowo odejść od eksperymentowania i pozwolić sobie na pokazanie nieco spokojniejszego oblicza. A właśnie ta wersja Bowiego na „Hours...” najbardziej imponuje i jakoś tak po ludzku wzrusza. To przecież nie tylko singlowe, piękne „Thursday's Child”, ale też nostalgiczne „Survive” czy nieco mocniejsze „Something in the Air”.

Intymny nastrój „Hours...” to tylko pozornie zasługa konfesyjnych tekstów wokalisty bardziej niż bezpiecznego i zwyczajnego jak na Bowiego nieskomplikowanego, gitarowego brzmienia. Umyka gdzieś jednak fakt, iż gdyby połączyć je np. z głośną, industrialną elektroniką, ten melancholijny czar najpewniej by prysł. Dlatego na ten cały, bardzo prosty pomysł na „Hours,..” warto spojrzeć jednak inaczej niż tylko przez pryzmat kolejnej artystycznej kreacji lub rozgoryczenia Brytyjczyka pozbawionym zachwytów odbiorem jego poprzednich albumów. Można sprawdzić, jak brzmiały utwory z „Hours...” podczas ich wykonywania w programie „VH1 Storytellers”. Z jakim stoicyzmem, a jednocześnie czułością, skromnością i pokorą w głosie oraz gestach David Bowie śpiewał te wtedy najnowsze piosenki. Chcę wierzyć, iż zarówno „Hours...”, jak i ten konkretny występ, przez krótką chwilę dały nam możliwość spojrzeć na coś wyjątkowo prawdziwego. Może na Davida Roberta Jonesa, który przez ostatnie 30 lat wcielał się w rolę genialnego Davida Bowiego? (Kasia Wolanin)

Ocena: 6

Heathen

2002

Zdjęcie Heathen

Dla wielu „Heathen” to ta długo wyczekiwana najlepsza rzecz od czasu „Scary Monsters”. Pitchfork pisał, że Bowie jakby zdał sobie sprawę, że wcześniej za bardzo się starał, kombinował, udziwniał, tak jakby dopiero w 2002 roku wreszcie nagrał płytę godną własnej legendarności.

Z jednej strony album wydaje się reprezentować gatunkowo wagę cieżką – posępny klimat niektórych kompozycji, niepokojący artwork z pociętymi płótnami obrazów i zdjęciem okładek stojących na półce dzieł Nietzschego, Freuda i Junga (Marian Kowalski z chęcią wykorzystałby ten fotos w formie gustownej tapety), dystopijna wizja rzeczywistości w tekstach piosenek, wzmocniona aurą publikacji w cieniu zamachów 11 września... Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. „Heathen” to album bardzo lekki, właściwie rockowy easy listening, ale trzeba przyznać, że przygotowany, zaaranżowany i zaśpiewany naprawdę doskonale. Produkcja Tony'ego Viscontiego bardziej zadziorna niż na poprzednim longplayu, ale jednocześnie wciąż bardzo radio friendly. Nie znam nikogo, kto nie słuchałby z przyjemnością tego krążka, ale jednocześnie trudno mi wyobrazić sobie osobę darzącą go miłością (jeśli jednak gdzieś tam jesteście i czytacie ten tekst, wpisujcie miasta). Widzę teraz, że powstaje tutaj jakiś krytyczny opis, a przecież ja bardzo lubię ten album. Jak można zresztą nie cenić rozpoczynającego całość melancholijno-apokaliptycznego „Sunday” (ciarki szczególnie podczas fragmentu: „In your fear / Of what we have become”), rozleniwiającego, sennego „Slip Away”, poptymistycznego „Everyone Says Hi” z naprawdę urokliwą stylizacją na lata 50. (chórki!), zestawu dobrze dobranych do klimatu całości coverów Pixies i Neila Younga...

Wszystko pięknie, ale zdradzę wam pewien sekret, który sami już pewnie zresztą odkryliście: co jest najwspanialsze w twórczości Davida Bowiego? Ona stawia opór, uwiera, zakłóca przyjemności, do których się przyzwyczailiśmy, by zaoferować nam nowe, nieznane doznania. Czegoś takiego na „Heathen” ze świecą szukać (jedyny przebłysk genialności pojawia się w tytułowym utworze zadziwiająco łączącym bardzo tradycyjny riff z mocno nieoczywistą całością). Wiecie, jaka jest największa wada tego krążka? Za dobrze się go słucha. (Piotr Szwed)

Ocena: 6

Reality

2003

Zdjęcie Reality

Każdemu życzyłbym, by w wieku pięćdziesięciu sześciu lat nie musiał już niczego nikomu udowadniać, tylko mógł zająć się sprawianiem sobie i swoim bliskim małych przyjemności (jak mawiał agent Cooper: „Every day give yourself a present”), czymś właśnie takim jest album nazywany przez niektórych „Heathen 2”. To w pewnym sensie kontynuacja, bo podobnie jak na poprzedniej płycie dominują tu bezpieczne, ale trzymające poziom kompozycje; z drugiej jednak strony „Reality” to album radośniejszy, pozbawiony lirycznego i muzycznego niepokoju.

Należy niewątpliwie wyróżnić na nim świetny, bardzo dynamiczny cover utworu „Pablo Picasso” The Modern Lovers ze zwracającym uwagę nieco orientalnym riffem oraz przepięknie zaśpiewaną na tle przenikających się wysokich dźwięków gitary i pianina balladę „The Loneliest Guy”. Można by powiedzieć, że poza kilkoma ciekawszymi momentami mamy jednak do czynienia z płytą bez większej historii, ale...

Proszę Państwa, ostatni utwór, czyli jedna najlepszych piosenek Bowiego w karierze, zlekceważony klasyk, książę pośród żebraków, perła pośród wieprzy lub wspaniała trufla znaleziona przez wieprze w błocie piosenkowej codzienności. Dobra, bo jeszcze ktoś pomyśli, że robię sobie żarty, a sprawa jest poważna. Genialne rzeczy powstają czasem w zadziwiających okolicznościach. „Bring Me the Disco King” snuło się za Bowiem jak namolny kundel łaszący się od ponad dekady, a dokładnie od czasów „Black Tie White Noise”. Autor „Diamond Dogs” nie wiedział do końca, co z nim zrobić – uśpić nie uśpić, próbował nagrywać ten numer dwukrotnie – nic nie wychodziło. Brzmiał banalnie, ale nie dawał o sobie zapomnieć. Dopiero w 2003 roku zdarzył się ten moment – mistrz barokowego popu postanowił rozebrać kompozycję ze wszystkich zbędnych dodatków, tak, że został sam na sam z grającym na pianinie z Mikiem Garsonem, który dwukrotnie zwolnił tempo utworu. Jak zażarło. Bowie od tak sobie zrealizował w nieprawdopodobnie świeży sposób konwencję melancholijnego jazzowego pieśniarza, wszedł na teren Cheta Bakera czy Jimmy'ego Scotta i pokazał, że czuję się tam jak u siebie w domu, interpretując tekst, który pierwotnie przygotowany do energetycznej, tanecznej kompozycji, ujawnił niepokojący potencjał. Zdecydował o wyjątkowym charakterze utworu dotyczącego wypierania myśli o przemijaniu. (Piotr Szwed)

Zdjęcie The Next Day

3 lutego 2013. Po ponad dwóch dekadach z nową starą płytą wracają My Bloody Valentine. 11 marca 2013. Z pierwszym albumem od dziesięciu lat melduje się David Bowie. Niemal wszyscy pamiętamy, jak wiele szumu wygenerowały oba te powroty, stanowiąc swoisty wyłom w czasie i pretekst do choćby tymczasowego zaprzestania nałogowego konsumowania pojawiających się na rynku wydawniczych nowości. Wsłuchując się uważniej w sam początek „How Does The Grass Grow” można było nawet, zatracając się nieco w fanowskich intuicjach, dostrzec pewne dźwiękowe podobieństwo do „I Only Said” z „Loveless”, której to dźwiękowej iluzji, przyznaję, bardzo chętnie dawałem się oszukiwać.

Po okresie nie zawsze przychylnie przyjmowanych przez krytykę i fanów nagrań z przełomu lat 90. i 00., jedną z pierwszych myśli jaka pojawiała się w głowie po niespodziewanej wiadomości o powrocie Bowiego była ciekawość tego, w którą stronę tym razem zwróci się nieobliczalny artysta. Zaskoczeniem okazał się... brak zaskoczenia. „The Next Day” to bowiem przede wszystkim David spoglądający w przeszłość (wymowne mrugnięcie w stronę „Heroes” na okładce), ale przy tym zaskakująco kreatywny i umiejętnie balansujący pomiędzy różnymi stanami emocjonalnymi – nostalgia nieustannie krzyżuje się tu z przebojowością, czego najlepszym przykładem wspomniane „How Does The Grass Grow”, gdzie melodyjny, euforyczny i dowcipny wręcz pod względem instrumentalnym refren przerzedzany jest turpistycznym: „How does the grass grow, blood blood blood, where do the boys lie, mud mud mud”. Z kompozycji spokojniejszych, najbardziej za serce chwyta „Where Are We Now”, które wręcz kipi, i muzycznie, i lirycznie („... A Man Lost In Time” czy końcowa wyliczanka), od melancholii i rozliczeniowego charakteru, podsycanych jeszcze wzruszającym teledyskiem. Niewiele utworów w dyskografii Brytyjczyka lepiej nadaje się do wspominania przy nich tego, czego udało mu się dokonać przez wszystkie dekady swojej działalności.

Ponadto „Valentine's Day” ma w sobie coś z wrażliwości Blur circa 90., „The Stars Out Tonight” wywołuje, zwłaszcza dziś, mimowolny dreszcz na plecach wraz z pojawieniem się fragmentu „I hope they [stars – przyp. red.] live forever”, zaś „If You Can See Me” to pod względem rytmiki swoiste preludium do świetnego singla „Blackstar”, którego kontekst z bieżącej perspektywy dość mocno, czy tego chcemy, czy nie, wpływa na odbiór 24., przedostatniego w karierze longplaya Bowiego. Abstrahując jednak od całej tej niesamowitej historii związanej ze śmiercią, warto pamiętać, że „The Next Day” okazało się po prostu znakomitym powrotem po latach i materiałem, przy którym nie wstyd trochę się zapomnieć i w zaciszu czterech ścian spontanicznie przytaknąć mistrzowi z aprobatą. (Wojciech Michalski)

Ocena: 6

Blackstar

2016

Zdjęcie Blackstar

Poniosłem spektakularne fiasko, podejmując próby rozdzielenia zawartości „Blackstar” i smutnego wydarzenia, które miało miejsce dwa dni po premierze albumu. Nie udało mi się bezemocjonalnie podejść do sprawy i dokonać suchej analizy muzycznej ostatniego dzieła w życiu Davida Jonesa. Później stwierdziłem, że nic szkodzi, bo wszak i tematyka, i warstwa formalna pozostawiają cień wątpliwości, że David, tworząc tę płytę, umierał, a te 41 minut to jego pożegnalne słowa.

Nikt pożegnań nie lubi, a ja z „Blackstar” problem mam szczególny. Z jednej strony nie mogę temu dziełu odmówić solidnej jakości muzycznej, a już na pewno nie szczerych emocji w niego wdrożonych, a z drugiej zaś pozbyć się uczucia niedosytu pomimo najszczerszych chęci nie potrafię. I nie wiem, NAPRAWDĘ NIE WIEM, czy spowodowane jest to pewnymi obiekcjami co do warstwy formalnej, czy najzwyklejszym ludzkim żalem, że to już koniec.

No dobrze, skupmy się na muzyce przez chwilę. Dość mocno odczuwalna na „The Next Day” melancholia tu eksploduje i urasta do rangi patosu. Łamliwy, nie do końca przyjemny i operujący głównie krótkimi wartościami rytmicznymi głos Bowiego z przejęciem opowiada o ważkich sprawach. Kompozycje w ryzach trzymają wyraziste perkusyjne pętle. Album stylistycznie i przede wszystkim kolorystycznie jest spójny. Jak i w przypadku poprzedniego albumu, można stwierdzić, że Bowiemu z „Blackstar” bliżej jest do Davida Jonesa niż Ziggy’ego Stardusta. Truizm? Może, choć nie należy wyciągać wniosków, iż na niniejszym dziele artysta stawia na skromność. Już otwierający, tytułowy „Blackstar” jest wielowątkowy, opakowany w bogatą orkiestrację (m.in. smyki, saksofon, vocoder, harfa). Na indeksach dwa i cztery Bowie zdradza swoją słabość do krzywizn melodycznych i dysonansów. Wypuszczony w przeddzień premiery „Lazarus” chwyta piękną, choć prostą figurą na instrumentach dętych. „Sue” to najbardziej rockowa ze wszystkich siedmiu kompozycji (niezły, silny rytmicznie riff). Lecz pośród tych bogato zdobionych utworów najładniejsze i najbardziej przejmujące wydaje mi się przedostatnie „Dollar Days”. Prostsze, lecz ujmujące rozliczenie własnej sławy unosi się na pięknej linii melodycznej wokalu. Bez silenia się na patos, czy egzagerację emocjonalną. Za chwilę po nim następuje motoryczne i ekspresyjne zarazem „I Can't Give Everything Away”. Podszyty moim zdaniem dość zbędnymi solówkami saksofonu i gitary utwór wieńczy ostatnie długogrające dzieło wielkiego artysty. I... koniec.

Bowie żegna się z klasą; tej odmówić mu się nie da. Jego muzyczna intuicja, kultura i erudycja na ostatniej płycie znalazły swoje odzwierciedlenie, nawet jeśli miejscami patosu nadmiar. Więc pozwólcie czytelnicy, że i ja się z nim pożegnam, choć już ponad półtora miesiąca od śmierci minęło. Z góry przeproszę za osobisty ton kilku następnych słów, lecz jak od niego uciec, gdy mówimy o muzyce. I mówimy o kimś, kogo, choć nie znaliśmy, to i tak miał wpływ na nasze życie. 10 stycznia pożegnaliśmy gościa, który podarował mi setki godzin muzycznych ekstaz, pokazał, jak zajebisty może być ekscentryzm. Sprawił, że wszyscy chcieliśmy być trochę fajniejsi, bo on w tej materii zawsze był wzorcem. I naprawdę uwierzyliśmy, że możemy być bohaterami na chociaż jeden dzień. On na jednym nie poprzestał. Dzięki. (Paweł Szygendowski)

Kasia Wolanin, Piotr Szwed, Wojciech Michalski, Paweł Szygendowski (27 lutego 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Magg
[16 listopada 2016]
Ciekawy przegląd ale największa gafa to ta lipna recka Blackstar. Ocena oceną, ale niemal nic nie ma na temat muzyki./
Gość: szwed
[8 marca 2016]
Moim zdaniem te "zachowawcze" oceny ost. okresu nie powinny aż tak dziwić w kontekście całości dyskografii. 1999-2016 to epoka mniej odkrywcza w stosunku do czasów Black Tie, Earthling, Outside. Znowu te albumy, jakby nie patrzeć, nie znaczą w hist. popkultury tyle, co klasyki z lat. 70.
Gość: roquentin
[7 marca 2016]
"Egzageracja"? Och, błagam... PS. Ocena 6 Blackstar to lekka.. ok, niech będzie - egzageracja (takie trochę bycie anty dla bycia anty?). Podobnie jak 7 dla Diamond Dogs, jednej z najlepszych płyt db. Ale wiadomo, można ad infinitum dyskutować o wystawianych ocenach itd.
Gość: justyna
[7 marca 2016]
Black Star obok przebojowego Reality moje ulubione plyty z tego okresu. Mam sentyment do hours, ale ogólnie to te dwie piersze są świetne. Albo jedna osoba to robi albo darujcie sobie wystawianie cyferek, bo wychodzi dziwacznie.
Gość: Kowal
[3 marca 2016]
Opisy ok, ale oceny szalenie zachowawcze.
Gość: szwed
[29 lutego 2016]
@kuba, bardzo mnie ucieszyłeś, zwracając uwagę na wspaniałą pracę duetu Karolina Wojciechowska i Zofia Łobza. Mam wrażenie, że coraz częściej są to nie tylko ilustracje, ale jakby graficzne interpretacje muzyki.
Gość: szwed
[29 lutego 2016]
@przemcio, wiadomo, że te oceny są sprawą zawsze dyskusyjną. Jeśli chodzi o mnie, to płyty z tego ostatniego okresu, to chyba wszystkie bym ocenił na 6,5. Są bardzo równe, na niemal każdej jest jakiś naprawdę ważny moment, ale w całości nie porywają.
Gość: kuba
[29 lutego 2016]
ja chciałem tylko zaznaczyć, że macie ostatnio świetne grafiki! miałem to napisać przy wyjątkowo dobrym obrazku do "Lines" Zimpla, ale tak szybko zmieniliście na Bowiego, że nie zdążyłem. ale te z przeglądu DB też niczego sobie :)
Gość: pszemcio
[29 lutego 2016]
Pszczególne opisy ok, ale wychodzi, że:
Earthling>Outside
Hours...> Reality i Heathen

pewnie wynik tego, że te recenzje pisały rózne osoby, ale jednak
Gość: marek
[28 lutego 2016]
Napiszcie recenzję Toy

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także