Bardo Pond

Zdjęcie Bardo Pond

Oryginalny trzon tej kultowej filadelfijskiej grupy tworzą bracia Michael i John Gibbons (gitary), Clint Takeda (bas), Joe Culver (perkusja) oraz Isobel Sollenberger (wokale, flet). Co zaskakujące przy takich skłonnościach do przygód, skład do dziś pozostał prawie nienaruszony, zacieśniając więzi w miejscu o adekwatnej nazwie Lemur House, niczym jakaś neo-hipisowska komuna. Nierozłączne doświadczenia muzyczne i pozamuzyczne zabierały ich dokładnie w każdy zakątek Wszechświata, za pomocą różnych środków lokomocji i w najróżniejszych nastrojach. Opcja homesick nie wchodziła nigdy w grę, dom był właśnie tam – w eterze, w zagęszczonym powietrzu ponad głośnikami. Startowali z free-form noise'u, shoegaze'u, bluesa i post-rocka naraz, ale raczej nie dla mody, popisu erudycji, czy poszukując tożsamości, ale po to właśnie, żeby nie wracać stamtąd z pustymi rękami, żeby względnie prostymi środkami oddać jak najwięcej złożoności, prymitywizmem podłączonym do prądu dokonywać jakichś kuglarskich sztuczek na ciałach odbiorców. Zmieniali się jednocześnie często i wcale, postarzeli o całe 20 lat, których przecież nie było, ale nieprzeceniony witalizm wpisany w ich twórczość sprawia, że Psychedelphia to poletko, na którym nadal można hodować fajne rośliny, i które może żyć swobodnie ze swoją alergią na rewolucje.

Bo chociaż Bardo Pond wyłożyli interesujące koncepcje reaktywacji space-rocka i rzadko kiedy cierpieli na deficyt kreatywności, to czy rzeczywiście miało to znaczenie na paraliżującym koncercie w ramach OFF Festiwalu? Prędzej pojawiały się zarzuty, że wszystko utonęło w chaosie, że bliżej niezidentyfikowane stawało się pochodzenie tej magmicznej materii dźwiękowej, a znając kontekst dyskografii grupy – że sceniczny jej wizerunek przechyla się raczej w stronę bocznej linii wydawnictw, mniej łaskawej dla oczekujących przejrzystego odbioru. Co by nie mówić, jako ostoja dionizyjskiego szału (i jego wypalenia zarazem) w formach zazwyczaj względnie przy tym przystępnych, jest Bardo Pond materiałem na przegląd jednocześnie wdzięcznym i niewdzięcznym – z jednej strony status grupy w wielu kręgach, przy jej niemal zupełnym przemilczeniu w nadwiślańskich rejonach internetu, prosi o podjęcie działania, z drugiej zaś trudno przebierać w słowach przy próbie przybliżenia fenomenu przybierającego tak abstrakcyjne formy, właściwie nie mogącego istnieć na prawach zapisu partyturowego. Ale spróbujemy, skupiając się, przynajmniej na razie, wyłącznie na regularnej dyskografii.

Zdjęcie Bufo Alvarius, Amen 29:15

Co prawda wszystko zaczęło się jeszcze na kasetach, dziś w zasadzie niedostępnych, ale towarzyszący Bardo Pond inwentarz w pełni daje się poznać dopiero przy „Bufo Alvarius, Amen 29:15”, by tak naprawdę nigdy się już z pola widzenia nie usunąć. Wyliczmy: pokłady delayu i pogłosu, biały szum i sprzężenia zwrotne, dronujące przestery, bluesowy rodowód znad Delty przepuszczony przez dwa niepoprawnie rozkręcone Big Muffy, wrażenia wysyłania sygnału do milion-watowych kolumn i skrajnego narkotyzowania instrumentów. A nad tym wszystkim ideowe zatopienie w surrealizmie, u podłoża którego leżą zainteresowania geomancją, zoologią i nieodłączną Tybetańską Księga Umarłych, z której to wywodzi się nazwa grupy. I chociaż Bardo Pond wiele wyniosło z obserwowania ewolucji wdrażania w muzykę wszystkiego co rdzennie psychodeliczne, zdecydowanie i skutecznie rozprawia się z pustostanem hipisowskiego etosu i jego new-age'owych przeobrażeń.

A na pewno z ich naiwnością. Już „Adhesive” przynosi coś innego, coś, czego składowe można by bez trudu ponazywać, gdyby nie ten niewzruszony stop, jaki się tutaj objawia, udaremniając wszelkie próby deskrypcji. Najbardziej spektakularne odloty Spaceman 3 (chociażby w „Revolution”) nie były w połowie tak intensywne i konsekwentne jak materiał na „Bufo Alvarius”. Skąd ta łacina? Niedwuznaczne drogowskazy w kwestii nazewnictwa to jeden z głównych znaków rozpoznawczych zespołu – Bufo Alvarius to mało sympatyczna ropucha z Colorado, której trucizna zawiera dwie silne tryptaminy (w tym DMT). A więc już wiemy, co skłoniło muzyków do rozpuszczenia fundamentów „Adhesive” i większości zarejestrowanych tu „piosenek” albo, jak kto woli, co rozpuściło je per se. Zresztą niemal wszystkie kompozycje pozbawione są szkieletu, i nie trzeba nawet sięgać po wybitnie fakturowe „Vent”, wystarczy próba odtworzenia struktury w „Capillary River”, która również skończy się fiaskiem. Sprzężone w szaleństwie „No Time To Waste” potwierdza przy tym, że ekipa nie marnowała czasu na trzeźwienia i poranny make-up.

W duchu improwizacji, od którego zespół nigdy nie odstąpił, powstała eteryczna, silnie nasycona używkami ściana dźwięku, doskonale wcielająca w życie łączenie takich antynomii jak: sedatywność-ekstaza, kreacja-destrukcja, zawieszenie-poruszenie, itd., a przy tym daleka od bezpiecznych granic, o czym najlepiej świadczy najlepsze w zestawie, klaustrofobiczne „Absence”, w jakiś sposób odsyłające do niepokojów Slint. Jeśli Bardo Pond niosą bagaż z minionych dekad, to będzie to parę wspólnych punktów na przecięciu kręgów Hawkwind i Amon Düül a jakimiś Taj Mahal Travellers, ale zaszczepione opioidalnością i panteistycznym wyzwoleniem. Wymieniane przez zespół bliższe czasowo inspiracje, jak Sun City Girls, Sonic Youth, czy uduchowiony noise-rock z Japonii (Fushitsusha, Acid Mothers Temple), to tropy, na które również natrafimy już przy pierwszych odsłuchach. Co innego, że takie wrażenia można mnożyć, a potem dzielić przez zero, bo na dobrą sprawę Bardo Pond rozwalają wszystkie kształty w tożsamy im bezkształt. Demoniczne „Bufo Alvarius” to oczywiście nie pierwsza taka próba, ale jedna z najwytrwalszych, która z hołdu beztroskiej zabawy muzyką, zrodzonej w dużej mierze z przekonania ”jesteśmy na epickim haju, weźmy gitary i wysadźmy sobie głowy”, przyniosła coś konsekwentnego, a przy tym sprawiającego wiele przyjemności. Bo czym jest dołączone na koniec „Amen 29:15”, jak nie półgodzinną oczyszczającą muzyką, przy której niepotrzebne nam już żadne soki z ropuch. No ale to dopiero początki, przysłowiowo niewinne. (Karol Paczkowski)

Ocena: 9

Amanita

1996

Zdjęcie Amanita

Pomimo iż spora część fanów i krytyków uważa, że Bardo Pond swoje opus magnum wydadzą rok później, to właśnie „Amanita” pozostaje moim ulubionym albumem formacji, i ta sympatia podczas pracy nad przeglądem bez problemu urosła do rozmiarów dziewiątki. W tym wypadku jednak nie ma w tym najmniejszych kontrowersji, bo album spokojnie broni się jako jedno z najciekawszych wydawnictw w obrębie bliskich mu gatunków. Ponownie, cóż za zaskoczenie, nazwa daje jasno do zrozumienia jakiego rodzaju doznania czekają w środku – Amanita to genus silnie toksycznych grzybków o halucynogennych właściwościach i ta wiedza wystarcza, by nie odbierać za ekstrawagancję pomysłu poświęcenia leciutkiego jamu najbardziej odjechanemu wizualnie ssakowi w świecie zwierząt („Tapir Song”). A otwierający album 10-minutowy „Limerick”, wpisujący się w bardowską tradycję epickich otwieraczy pogrążających się w rytualnym zgiełku, zwiastuje rzeczy jeszcze większe niż rok wcześniej. W związku z transferem do wytwórni Matador, ekipa notuje ogromny skok jakościowy od strony brzmieniowej. Pod dużymi skrzydłami materia dźwiękowa zachowuje jednak swoje markowe cechy, ale wszystko jest zdecydowanie bardziej selektywne, wyważone, skuteczniej jeszcze niż na quasi-religijnym „Bufo...” tworzące atmosferę specyficznego misterium. Częściej też zwalniające na chwilę słuchacza z membranowego sadomasochizmu, ale przy tym rzadziej z uwagi.

Wybijająca z rytmu, wtrącająca się co chwila nieregularność w „Sentence”, przy niemal przebojowym sznycie, to podmuch kolejny i wspaniały dowód na to, jak oczywiste zamienić w nieoczywiste. „Tantric Porno”? Jeden z najlepszych utworów jakie zrodziła szeroko pojmowana muzyka psychodeliczna. Zaryzykuję nawet, że jeśli ktoś myśli inaczej, to znaczy, że nie słyszał jeszcze tej rozchwianej od kwasu partii gitary, chaotycznie przeplatającej basową podstawę, pijanych flażoletów i kłębiących się skrawków zagrywek, Isobel w najwyższej i najseksowniejszej formie wokalnej, wreszcie eksplozji zmiatającej te leniwe podrygi i powrotu do stanów sedatywnych. Gdzieś blisko takich niezrównoważonych kompozycji jest też „Be A Fish”, utwór zaskakująco jak na to środowisko melodyjny, po mistrzowsku operujący kontrastami dynamiki, co tak udanie wdrażało chociażby Lilys na ich „In The Presence Of Nothing”. „Yellow Turban” czy „The High Frequency” pokazują pod lupą, jak blisko brzmienie gitar u Bardo Pond cumuje przy wielbionej przez jego członków grupie The Dead C. I podobnie jak u Nowozelandczyków, nie potrzeba nachalnych kadzideł karmiących nas złudzeniami, żeby zapewnić wyższy, ściśle związany z masywnością dźwięku, poziom doznań.

Wieńczące ten wyśmienity album „RM” tworzy wraz z „Limerick” klamrę – flet nieustannie tonie i wypływa na gitarowych odlotach, by wymieszać się z resztą w ogromne kształty, dające złudzenie, że ośrodków dźwięku jest tam o wiele więcej. Samo „RM” to tym razem nie żaden skrót substancji psychoaktywnej, chociaż osoba Roya Montgomery'ego spokojnie mogłaby służyć reklamie jakichś blotterów. W Hash Jar Tempo, pokładzie, na którym dwukrotnie spotykał się z Bardo Pond, już niedługo znajdzie się tego potwierdzenie. Że „Well-Oiled” to dzieło najwyższych lotów, niech poświadczy okrągłe „9/10” od Pierro Scaruffiego, którym, jak powszechnie wiadomo, krytyk nie zwykł szastać na wszystkie strony. Na takim samym poziomie zostaje „Amanita” – różnorodna, ale nie spuszczająca z tonu, granicząca z przeżyciem sakralnym na miarę „Hosianna Mantra” Popol Vuh, idealna na początek oraz koniec przygody z Bardo Pond. Ale pomimo, że to już raczej szczytowe osiągnięcie wczesnej działalności grupy, nie warto tej przygody kończyć. Tym bardziej, że już za chwilę pewne rozwiązania zostaną doprowadzone do perfekcji. (Karol Paczkowski)

Ocena: 8

Lapsed

1997

Zdjęcie Lapsed

Przyjęło się, że otwierający trzeci długogrający album ekipy z Pensylwanii „Tommy Gun Angel” to kwintesencja ich pomysłu na muzykę. Hipnotyczny i, niewątpliwie, jeden z najlepszych strzałów Bardo Pond pomimo marnych pięciu minut huku, fluktuacji i wokalnych zawiesin zdecydowanie wyjaśnia, którędy wiedzie ślizgawka do sadzawki Bardo. Sedno sprawy postawione na początku płyty może nieco zaskoczyć kogoś, kto dopiero zapoznaje się z bogatym dorobkiem kolektywu. Tymczasem nie powinno to dziwić. Przysłuchując się całej dyskografii bez trudu można wyczuć podstawowe elementy składowe muzyki Bardo Pond, po prostu w „Tommy Gun Angel” osiągają one skrajną wartość. Zresztą całość „Lapsed” powinna być obowiązkowo puszczana na lekcjach muzyki jako wykładnia gitarowej sceny psychodelicznej lat dziewięćdziesiątych.

Wspomniane już otwarcie antycypuje zatarcie się granicy pomiędzy shoegazem a noisem. „Pick My Brain” i „Straw Dog” uczą, że piętnaście lat temu trwała druga połowa lat dziewięćdziesiątych i słabość do rocka w wydaniu flanelowym ciągle dawała o sobie znać. Do tego dochodziło istnienie takich zespołów jak Flying Saucer Attack czy Skullflower. Ten ostatni, choć wywodził się z zupełnie innego środowiska, wykazuje zaskakującą zbieżność w kategorii intensywnego ukierunkowania do wewnątrz. Bardo Pond także molestuje wybraną formę w nieskończoność, w repetycji odnajdując swój język. „Pick My Brain”, czy otwierające się jak pogrobowiec Black Sabbath „Green Man”, to oszałamiająco hałaśliwe improwizacje bez zbędnych górek i dołków, w które zabrnie ówcześnie rozwijający się post-rock.

Powracając jednak do wspomnianych ojców doom metalu. Ekipa z Filadelfii pomimo fuzzowego amoku i dezaprobaty do konwenansów piosenki popularnej, w trudny do rozszyfrowania sposób pozostaje na „Lapsed” akceptowalna dla fana bardziej tradycyjnych gatunków. Niby oszałamiający hałas, niby ciągnące się kwadrans improwizacje istotniejsze dla badacza komunikacji niewerbalnej niż dla słuchacza, a jednak płyta potrafi ująć najbardziej nieprzygotowanych. Esencja tego zespołu, opartego na bezustannym, wspólnym ześlizgiwaniu się w pustkę, tworzy poważne pole grawitacyjne. Cytując klasyka: „space is the place”. (Marcin Zalewski)

Zdjęcie Set and Setting

Podobnie jak przy nagrywaniu „Lapsed”, na „Set and Setting” zespół rezygnuje z idei budowy piosenek na rzecz zbliżenia się do improwizacji. Wyjaśniwszy sobie uprzednio tytuł, można powiedzieć, że przy trzecim regularnym krążku Bardo Pond poziom set jest doskonale nastawiony, ale setting może budzić wątpliwości niczym postać Timothy'ego Leary'ego, który w świecie pynchonowskiej paranoi mógł stać po drugiej stronie barykady i uskuteczniać wśród cywili eksperymenty MK-Ultra. A poważniej, nie chodzi o to, żeby czuć się oszukanym. Ze świetnej linii wydawnictw z lat 90. jest to element po prostu najbardziej polaryzujący opinie. To pierwszy materiał nagrany w domowym studio Lemur House, a nowy start musiał odbić się na kształcie albumu. Stąd może „Set And Setting” wydaje się być wyjątkowo duszne i skompresowane, rzecz w tym, że może trochę za bardzo. Dlatego drugi indeks na tym wydawnictwie to czysty autokomentarz - „This Time (So Fucked)”. I tę wszechobecną surowość na modłę lo-fi można odbierać jako zaletę (wtedy powiedzielibyśmy, że album jest organiczny), faktem jest jednak, że zebrane tu kompozycje najtrafniej oddaje słówko disturbing.

Wokale miejscami brzmią nieznośnie („Again”, nota bene przywołujące klimat Sonic Youth) i w ogóle zmieniło się brzmienie. Znamiona eteryczności zostają zamazane przez garażowy brud, co przecież może grać, ale jeśli Bardo Pond miało przede wszystkim hipnotyzować, to tę nieuchwytność na „Set and Setting” zastępuje bombardowanie dźwiękiem z wyciętymi dołami. Jednakowoż stonerowe „Walking Stick Man”, oparte na tradycyjnym riffie, ponownie przywołującym ducha Black Sabbath, jest absolutnie wyjątkowe, słusznie uchodząc za klasyczny koncertowy kopniak. Pojawienie się na albumie skrzypiec faktycznie nadaje całości ludzkiej twarzy, jednak daleki byłbym od stwierdzenia, że twarz ta nabiera dzięki temu oryginalnych rysów (zastosowanie smyczków o wiele lepiej odnajdzie się na „Dilate”). Zgrabna wizytówka, jaką jest „Datura”, może jedynie miłość lub niechęć do grupy przypieczętować.

„Set and Setting” kończy okres brzmienia dalekiego od szlifu, ale jest też tego brudu najśmielszym wystąpieniem. Trzeba to powiedzieć jasno: Bardo Pond są tutaj na takim poziomie haju, który już dawno przebił się ponad poziom resztek subtelności wynikających z inspiracji Wschodem, wznosząc się na poziom zatrucia, któremu towarzyszą już tylko galony zimnego potu i ryzyko zapaści. To nie są hipnotyczne wizje, monotonnie kołyszące jamowanie konotujące z meskaliną i pomarańczowymi pustyniami, tylko raczej rozładowywanie gorączki, spazmatyczne podrygi na krótko przed omdleniem (bardzo ciężkie „Cross Current”, a po nim rozbite „Crawl Away”). Zależnie od przyjętych kategorii, w tej niewygodzie można upatrywać wartości, ale to bardzo męcząca faza dla odbiorcy, a przy tym mniej satysfakcjonująca. Starając się jednak spojrzeć bardziej obiektywnie, „Set And Setting” jest po prostu kolejnym mocarnym, szorstkim jak papier ścierny świadectwem braku kompromisów. Arogancja – w tym siła/słabość tego wydawnictwa. (Karol Paczkowski)

Ocena: 8

Dilate

2001

Zdjęcie Dilate

Po spadku mocy na wzbudzającym wątpliwości „Set And Setting”, bracia Gibbons postanawiają dać odpocząć wymęczonej konwencji. Efektem jest „Dilate”, dotychczas najspokojniejszy i najbardziej przejrzysty album formacji, zawieszający, choć oczywiście niezupełnie, oręż kakofonii, by, za tytułem, rozszerzyć pole widzenia. Nadal oczywiście rozszerzając przy tym źrenice.

Atmosfera przekraczania millenium udzielała się wielu wykonawcom z lat 90., nie inaczej stało się z załogą braci Gibbons, przy czym najmniej istotną zmianą okazuje się w tym wypadku przepompowanie krwi – z oryginalnego składu wypada perkusista Joe Culver, który przypomina się później jako autor części materiału z „Batholith”, a zastępuje go Ed Farnsworth. O wiele ważniejszy jest jednak fakt, że chociaż zdecydowanie bardziej lekkostrawne, „Dilate” było na stan ówczesny najbardziej eksperymentalnym albumem grupy. Dopiero tutaj pojawiły się numery („Two Planes”, „Sunrise”), które latami czekały na swoją szansę, na bogatszy aranż. I o ile miłośnicy bardopondowej estetyki znaleźliby pewnie ku temu wcześniej wiele okazji, tak chyba dopiero przy „Two Planes” można określić muzykę grupy jako piękną, w dodatku argumentować to pomiarem ładunku emocjonalnego.

W kilku fragmentach „Dilate” bliżej do akustycznego marzycielstwa Mazzy Star („Favourite Uncle”, „Despite The Roar”) niż do Bardo Pond z trójcy pierwszych albumów. Ściana dźwięku podzieliła los Twin Towers, eksplozje nie są tak zdecydowane, ale kiedy się pojawiają, przybierają formy mroczne i ciężkie. Różnorodność od razu rzuca się w oczy, takie „Swig” na przykład wyrywa przedrostek neo i urozmaica menu o niezmienioną wręcz formę psych-folku lat 60., z kolei melancholia wspomnianego „Two Planes” zbliża zespół do wrażliwości Dirty Three, nawet gdy rozbłyska agresywnie w sonicznym apogeum (zespół przyznaje, że na ostateczny kształt tego numeru mogło mieć wpływ koncertowanie z GY!BE). Nawet wokale zostały zróżnicowane i wypchnięte na pierwszy plan, przez co na dyrygentkę spada większa odpowiedzialność. Szczęśliwie Sollenberger wzięła chyba parę niekonwencjonalnych lekcji śpiewu.

Na całej przestrzeni „Dilate” delikatne akcenty nie giną nawet pod naciskiem jazgotliwego distortion, co dla części fanów mogło oznaczać jedno – album jest zbyt wypieszczony, Bardo Pond gejują. Ale to nietrafiony zarzut. „Dilate” nagrano w ścisłym towarzystwie szerokiej palety emocjonalnej a węższej psychotropowej (zgoda, po prostu innej), ale z jednakowo wielką pasją, przelewającą się tym razem w materiał bardziej kompromisowy, eklektyczny, prezentujący całą gamę uczuć. Bardo Pond robią swoje bogatsi o doświadczenia, patrząc na dźwięk bardziej intelektualnie, śmiało operując już nie tylko samym hałasem, ale również teksturami, malarskimi możliwościami muzyki. Najoporniejszych sceptyków nowej twarzy formacji zachęcić może fakt, że wigorystyczna bomba w postaci wieńczącego album „lb.” bez kompleksów rozsadzała by „Lapsed”. Co wciąż nie zmienia faktu, że na koncert promujący „Dilate” wolałbym dostać miejsca siedzące. (Karol Paczkowski)

Zdjęcie On The Ellipse

Zdecydowanie najbardziej depresyjny, ale też najbardziej zmęczony album Filadelfijczyków. Pokłady melancholii na slow-core'owych u podstaw „Every Man” albo „Dom's Lament” są doprawdy ogromne, i jeśli tkliwe fragmenty „Dilate” można było uznać za jednorazowe, to „On The Ellipse” potwierdza, że były to trwalsze zmiany. Akustyczne, medytacyjne „Walking Clouds”, z warkoczem wielogłosu i odlepiających się od struktury instrumentów w fazie R.E.M., podobnie pierwsze trzy minuty „Night of Frogs”, które jednak wpada nagle w tak intensywny rzęch, że ujmuje to ekipie parę dobrych lat – to fragmenty dalece bardziej oddziałujące na zbiorniki refleksji niż zmuszające odbiorców do pokornej postawy. Chociaż i na to oczywiście stale jest miejsce, jak choćby na całej długości nieustannie drżącego od przesteru „Test”, które z powodzeniem może służyć jako test sprawdzający na ile silne jest przywiązanie do najgłośniejszego, rdzennego wizerunku grupy.

„On The Elipse” w dużej mierze jest więc powtórką z „Dilate”, a dokładniej rozwinięciem polityki dbałości o to co wydajemy, konstruowania w miejscu improwizacji i nacisku na kreowanie atmosfery, chociaż w tym wypadku zachowane są takie proporcje, które rehabilitują zespół w oczach fanów ceniących u Filadelfijczyków przede wszystkim ambicje sięgania do wolnej formy. Ponownie więc w szatach nastrojowości, chociaż gęstość tego klimatu w żadnym razie nie zahacza o pretensjonalność, Bardo Pond prowadzą swoją neurotyczną narrację, której tym razem nie można oskarżyć o rezygnację z intensywności. Otwierające album, rozdarte „JD” szczególnie mogłoby się na taki wniosek obrazić, również erupcje w „Every Man”, jednym z lepszych numerów w dorobku grupy, mogą nie poradzić sobie z łagodzeniem obyczajów. Ale nabierając nieco dystansu, szybko zdajemy sobie sprawę, że śmielsze powroty do starych upodobań wypadają na „On The Ellipse” najmniej przekonująco. Bardo Pond muszą oswoić się z faktem, że znajdują się już w innym miejscu. (Karol Paczkowski)

Zdjęcie Ticket Crystals

„Ticket Crystals” to bez wątpienia jeden z najbardziej nierównych albumów w historii kolektywu z Lemur House. Prawdopodobnie wynika to z tego, że w słynnym domu-studiu nagraniowym w Filadelfii chłopcy nieco przesadzali i jedyna posiadaczka dwóch chromosomów X postanowiła przejąć obowiązek dostarczania specyfików. Zdecydowanie większa rola Isobel Sollenberger niż na wcześniejszych albumach przynosi spore przesunięcie akcentów na tej płycie. Nigdy wcześniej wokale nie były tak silnie wyeksponowane, a flet Sollenberger nie służył za coś więcej niż kolejny wezbrany strumień podczas powodzi. Z jednej strony to wyróżnienie jednego z muzyków nieco zachwiało równowagą w muzyce, z drugiej otworzyło nowe perspektywy. Zresztą całe „Ticket Crystals” jest bardzo rozchwiane i oscylujące pomiędzy dwoma punktami odniesienia.

Pierwszym jest wspomniana ekspozycja wokalu, co przyniosło słabość do form bardziej piosenkowych. Względnie subtelny i tylko delikatnie rozimprowizowany cover „Cry Baby Cry” zespołu The Beatles zdecydowanie nie zadowoli fanów narkotycznego oblicza Bardo Pond. Podobnie rockowe „Endurance”, czy puszczone od tyłu „Lost Word”, jawią się jako niewykorzystane pokrętła pieców, którym brakuje i mocy unikalnego stylu Bardo Pond i, przede wszystkim, pomysłu.

Drugą stroną tematu są, jak nietrudno się domyślić, utwory dla twórczości filadelfijczyków endemiczne. Niemalże dwadzieścia minut rozmemłanego space rocka na „Fc II” to esencja mniej kąśliwej improwizacji. Majstersztykiem autystycznej wersji ciężkiej psychodelii jest kończący płytę „Montana Sacra II”. Wokół dwóch dźwięków oraz sampla o przekazie urągającym pojęciu trzeźwości rozwija się cała plejada lepkich gitar. Dziesięć minut, przy których wypalenie czwartego blanta z kolei jest jak skorzystanie z baru tlenowego. Szczęśliwcom słyszącym Bardo Pond na żywo warto przypomnieć o sprzężeniu słuchu z ciałem imitującym spowolnione wstrząsy epileptyczne.

Pomiędzy tymi przeciwstawnymi biegunami, za pomocą kryształów biletowych, porusza się reszta utworów. Otwierający „Destroying Angel” to sążnisty doom metal, który połączony z wokalizami i folkowym fletem Sollenberger, stanowi rozkwaszoną antycypację takiego choćby zespołu jak Jex Thoth. Jednak bezkonkurencyjnym numerem jeden tego albumu i twórczości Bardo Pond w ogóle jest kolejny na liście „Isle”. W progresji tego utworu słychać zbliżenie do post rocka (zespół grał długą trasę z Godspeed You! Black Emperor). Zaskakujące i nieczęste zwrócenie uwagi na kompozycję przyniosło „Isle” temporalność, która pozwala odnaleźć się w strukturach piosenki nawet tym niepodłączonym. Jest hałas, który rozmiękczy najbardziej analityczne ucho. Śpiew i flet Isobel sprawia, że powieki puchną, a drzwi, które zostały znalezione, są otwarte na przestrzał. No i piosenka jest długa dokładnie do tego punktu, do którego piosenki Bardo Pond powinny być długie.

Szósty długogrający album kolektywu wymyka się postrzeganiu kolektywu lemurów jako muzycznego monolitu. Dzięki temu można w ogóle zauważyć, że to zespół wypełniający do ostatniego sprzężenia pewną strefę muzyki. „Ticket Crystals” nie definiuje niczego, raczej pokazuje wszystkie rozproszone odcienie filadelfijczyków. A jak wiadomo, synteza jest celem. (Marcin Zalewski)

Ocena: 9

Batholith

2008

Zdjęcie Batholith

Jak się okazuje załoga Bardo Pond ma coś wspólnego nie tylko z geomancją, ale także z geologią. Batolit to niepokojąca formacja skalna, przypominająca złożoną z zastygniętej magmy opryszczkę na skorupie ziemskiej. Batolit jest rozległy, plutoniczny, tworzy w kontakcie z innymi skałami złoża rud, a jego spąg, czyli dolna warstwa, jest niezbadana. Właściwie w tym momencie można by zakończyć opis najlepszej płyty Bardo Pond z początku XXI wieku i zająć się wdrażaniem określeń „plutoniczny” i „spąg” do języka krytyki muzycznej.

Pozostańmy jednak w górach. Warto przytoczyć wytłumaczenie słów Hummingbird Mountain, czyli oficjalnej nazwy strony internetowej zespołu. Cytując za stroną threelobed.com: „(...) Góra Kolibra nie jest górą uformowaną geologicznie, lecz raczej górą tworzoną przez miliony kolibrów. Nie można się na nią wspinać, to raczej jedna z tych, których można słuchać. Nie istnieje miejsce konkretnie z nią związane i istnieć nie może... Ta góra porusza się, brzęczy i żyje”. Ten opis odnoszący się do całej twórczości zespołu wybornie opisuje jedyną pełnoprawną kompilację niewydanych wcześniej utworów. Mimo charakteru składanki, Batholith nie ma wiele wspólnego z pobocznymi wydawnictwami kolektywu z Lemur House. Sześć utworów, w tym nagrania koncertowe („A Tune”) czy fragmenty słynnych Peel Sessions („Slip Away”) po zremasterowaniu tworzą niesamowicie spójny album. Przy charakterystycznym dla filadelfijczyków natężeniu wszystkiego „Batholith” nie daje chwili wytchnienia. Przez pełne czterdzieści minut zmuszając do rytmicznego kołysania się i dość głupawej mimiki, wpędza człowieka w stan zdecydowanie plutoniczny.

Trudno napisać co stanowi o mocy wydanej przez szacowną wytwórnię Three Lobed płyty. Jest tu wszystko z czym kojarzymy Bardo Pond. Rozchlapana i mazista psychodelia, hałas, aczkolwiek ten jest subtelniejszy niż na albumach z lat dziewięćdziesiątych. Konotacje bluesowe czy bliskość wolnej formy, to tak naprawdę jedynie punkty otwarcia do dialogu muzyków, a ten jest esencją lemurzego pomysłu na dźwięk. Bez wątpienia kawałki są krótsze, co kondensuje energię i dawki. Najdłuższy, wieńczący wydawnictwo „SSH”, to dziesięć minut tego, co najlepsze w hałaśliwym nurcie ich muzyki. Dla fanów pożeranej przez elektryczność części materiału Bardo Pond ten album może wydawać się ugrzeczniony. Zespół postawił się w zupełnie odmiennej sytuacji wydawniczej i zamiast opracować jedną bądź kilka sesji improwizacyjnych, zebrał rozrzucony w czasie materiał, co okazało się wybornym pomysłem. Oczywiście w jam sessions drzemie siła grupy, ale na „Batholith” pokazali, że ich muzyka broni się bez bagażu konceptu, czy zamkniętej sesji narkotycznej. Album, z którym można podróżować do wnętrza Ziemi. (Marcin Zalewski)

Ocena: 7

Bardo Pond

2011

Zdjęcie Bardo Pond

O ostatnim prawdziwym długograju zwykło mówić się jako o zwyczajnie dobrym i najbardziej przekrojowym albumie formacji. I to w zasadzie czysta prawda, która powoli wyczerpuje nam temat. Akustyczne smęty wypierane elektrykami to schemat „Just Once”, a dalej rock'n'roll z Sahary w „Don't Know About You”, czysta, niezmącona nastrojowość „Sleeping”, umiarkowany, sensualny space-blues w „Undone”, rejestracja wyjątkowo niewygodnego zjazdu w potężnym „Cracker Wrist”, mglisty patos „Await the Star”, plemienne nieregularności rodem z dorobku Can w „Waynes Tune”, czyli mówiąc najkrócej – Bardo Pond w niemal wszystkich odcieniach. I o ile takie „Just Once” jest raczej świadectwem słabej postawy „nic nowego nie zrobimy, więc robimy byle jak”, tak większość materiału niezmiennie cieszy, szczególnie, że skrywa spory potencjał. To właściwie dobre formy, z których uleciała dusza (nie tyczy się przepięknego „Await the Star”), ale nietrudno ją wepchnąć z powrotem na miejsce. Wystarczy tylko trochę rozprężyć tę materię, dlatego też „Don't Know About You” jest w porządku w wersji albumowej, ale pazur pokazuje dopiero rozimprowizowane na koncercie.

A co poza tym? W zasadzie wszystko jest na swoim miejscu. Epickiemu „Undone” brakuje może nieco zdecydowania, ale już „Cracker Wrist” przytłacza w nietypowy dla Bardo Pond sposób, bliźniaczy prędzej z „Mother of the World” grupy Swans. Ale tak naprawdę żadne nowe słowa nie cisną się na usta i chyba już naprawdę nie muszą, tym bardziej, że w słowniku tych weteranów słowo „musieć” właściwie nigdy nie występowało. Takie więc było albumowe Bardo Pond na stan roku 2010, takie wydaje się być i dzisiaj – nienaruszalnie solidne, ale pozbawione magii. (Karol Paczkowski)

Marcin Zalewski, Karol Paczkowski (4 grudnia 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: karol p nzlg
[7 grudnia 2012]
heh, w niedoszłym tekście o "Peri" wspominałem właśnie o tym, że ze wszystkich koncertowych klasyków "Chicken Gun" w ogóle mnie nie przekonuje :)

o wznowieniu "No Hashish" wiem, widziałem w merchu na threelobed.com, niestety nie jestem w posiadaniu tego CD-Ra. być może wkrótce się to zmieni.

zdajemy sobie sprawę, że w drugim obiegu drzemie ta zupełnie nieokiełznana siła Bardo Pond, dlatego jeśli znajdziemy dostatecznie dużo czasu, to zajmiemy się całą zaniedbaną stroną.
Gość: marek js
[7 grudnia 2012]
Peri jest fantastyczne. Kombinacja "Chicken Gun"/"Silver Pavilion" jest niezwykle mocna. Zresztą, "CG" to standard na ich koncertach (wnioskując z bootlegów, nie dotrwałem do występu w Katowicach z powodów zdrowotnych).

Jeszcze jedna uwaga co do tekstu: kasety sprzed "Bufo" są w większości OOP, ale można kupić na CD-Rze wznowienie "No Hashish No Change Money No Saki Saki", pierwszego dema. Sprzedaje to sam zespół.

Jeśli znajdziecie czas, spróbujcie opisać kolejne "Volumes", "Gazing At Shilla" i tegoroczne "Yntra". Płyty Pondziaków są ostatnimi czasy znacznie lepsze w drugim obiegu.
Gość: karol p nzlg
[7 grudnia 2012]
tekst do "Peri" miałem całkowicie napisany, ale ostatecznie go odrzuciłem. Dlaczego? Marcin bardzo wysoko ceni "Batholith", ja bardzo nisko oceniam "Peri". Stwierdziłem, że jeśli już włączamy do przeglądu dwa niestandardowe wydawnictwa, to może wypadałoby i resztę. Zostawianie "Batholith" jest niekonsekwencją, to prawda, ale ten zbiorek wydaje nam się na tyle udany i w jakiś sposób spójny, że po prostu nie mogliśmy go odrzucić i funkcjonuje jako wybitny dodatek. A decyzja została podjęta na luzie, bo nie wykluczamy jakiegoś artykułu-suplementu traktującego o bocznej linii wydawnictw :)

Co do odbioru albumów - przy Set and Setting wyraźnie zaznaczyłem silny subiektywizm. Jeśli chodzi o Dilate i On The Ellipse, no cóż, bardzo mi odpowiada takie melancholijno-nerwowe Bardo Pond, to ponownie kwestie nierozstrzygalne. Natomiast Marcin nie wspomniał o "Flux" pewnie z tego samego powodu, z jakiego nie wspomina się tutaj o paru innych świetnych numerach. Nie każda wypowiedź jest tak konstruowana, żeby poruszyć temat każdego poszczególnego elementu albumu. Od siebie mogę jedynie dodać, że absolutnie zgadzam się co do wielkości tego utworu.

Dzięki za lekturę i pozdrawiam!
Gość: marek js
[7 grudnia 2012]
Dzięki za tekst, o Pondziakach winno się pisać znacznie częściej.

Kilka uwag: jeśli jest Batholith, to gdzie Peri? Przecież to druga część tej kompilacji. Nie zgadzam się też z oceną Set And Setting, to właśnie następująca po nim trylogia jest najsłabszym momentem zespołu. Ticket Crystals ma może ze dwa mocne kawałki, Dilate trzy (w tym "RM" napisany jeszcze za czasów Amanity). On The Ellipse nie udał się zupełnie. I gdzie jest wspomnienie o "Flux"? To top 5 kawałków BP, epicentrum Lapsed. Gibbonsowie nigdy wcześniej ani później nie wycisnęli z gitar takiego brzmienia.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także