New Order

Zdjęcie New Order

Zupełnym zbiegiem okoliczności, w dniu, w którym publikujemy ten przegląd, grupa o nazwie New Order rozpoczyna w Australii swoje tournee na 2012 rok. Jest to o tyle kuriozalne, że zespół New Order faktycznie nie istnieje od kilku lat, bo tak należy interpretować jakiekolwiek zestawienie personalne bez udziału oryginalnego basisty. Rzeczony Peter Hook z kolei zajmuje się dewaluowaniem swojego własnego nazwiska poprzez odgrywanie w całości albumów Joy Division z pozą bohatera rocka stadionowego. Zamiast ukrywać twarz w dłoniach z zażenowania, przypomnijmy sobie zatem momenty chwały całego tria. Przed Wami notki o ośmiu studyjnych krążkach New Order.

Ocena: 5

Movement

1981

Zdjęcie Movement

Najprościej czasem znaczy najtrafniej – „Movement” to Joy Division bez Iana Curtisa, kropka. Bernard Sumner, Peter Hook i Stephen Morris brzmią na swoim pierwszym samodzielnym albumie jak organizm, któremu odcięto rękę, amputowano nogę i mocno uszkodzono głowę. „Nasz lider właśnie popełnił samobójstwo” – zdają się mówić piosenki z debiutanckiej płyty New Order – „a producent do reszty oszalał” – dodają, nawiązując do problemów z nałogami i pogłębiającego się wariactwa od zawsze postrzelonego Martina Hannetta – „więc jak do cholery mamy to zrobić?!”

„Movement” to świetny album. Przez pierwsze dwie i pół minuty. Tak powiedział o tym krążku Peter Hook i choć opinia ta jest typowym przejawem angielskiego humoru, to trudno nie dzielić materiału na „Dreams Never End” i to, co po nim. Opener „Movement” to pierwsza pełną gębą piosenka New Order – co prawda zaśpiewana jeszcze imitującym Curtisa, grobowym tonem, ale nadająca temu nowemu początkowi odpowiednio jasne kolory. Charakterystyczne, jangle’owe brzmienie gitary Sumnera gra melodię, której dużo bliżej do późniejszych popowych eskapad The Cure niż minimalistycznej stypy „Closer”. To samo można powiedzieć o basie Hooka. Przede wszystkim ważny jest tu jednak FORMAT piosenki – „Dreams Never End” ustala medianę dla przeciętnego utworu New Order na całe lata osiemdziesiąte. Praktycznie wszystko, co zespół nagra podczas wiodącej dekady swojej działalności, będzie można odnieść – poprzez skalę podobieństwa bądź ustalenie odległości – do tego symbolicznego początku.

Choć na dystansie kolejnych siedmiu tracków New Order toczą heroiczną walkę o ustalenie sensu swojego istnienia, to nie udaje im się zupełnie odnaleźć nowej tożsamości. Wszystkie właściwie próby grzęzną na bagnach starego, dobrego Joy Division, kończąc jako apoteoza przeciętnego, antycharyzmatycznego ponuractwa. W świetle dalszych dziejów kwartetu pozostaje wierzyć, że „Movement” było mu potrzebne w charakterze katharsis – kawałki takie jak „ICB” (akronim zwrotu „Ian Curtis Buried”) musiały powstać, lecz tylko raz: tak mocno udowadniały, że kontynuowanie linii macierzystego zespołu będzie sprowadzało New Order do roli jeszcze jednego, wyzutego z inwencji, post-punkowego aktu nagrywającego dla Factory. Przebudzenie nastąpiło szybciej, niż można się było spodziewać. Już z końcem 1981 roku Sumner, Hook, Morris i Gilbert atakowali rynek zupełnie nowym brzmieniem – odkrytym pod wpływem wakacji w Nowym Jorku amalgamatem electro, disco i hipernowoczesnego popu. Dopiero tu – wraz z „Temptation” i „Everything’s Gone Green” – zaczyna się historia New Order z punktu widzenia kultury klubowej.

Dreams Never End >>
Senses >>
ICB >>

Zdjęcie Power, Corruption & Lies

Jeśli „Movement” było demonstracją niepewności, bezradności i zagubienia, to jego następca od pierwszych taktów jawi się jego rewersem. Otwierające „Power, Corruption & Lies” „Age Of Consent” to jedna z piosenek definiujących zespół – tour de force wszystkich jego członków. Sumner na dobre już przestaje udawać Curtisa, a cała czwórka oddaje się nowemu, wspaniałemu optymizmowi – co najbardziej krzepiące – reorganizując swój muzyczny świat za pomocą tego samego zestawu instrumentów, co wcześniej.

Technologia, elektronika i programowanie należą do zestawu haseł często nadużywanych przy opisie drugiej płyty New Order. Po części wynika to z nie do końca słusznego utożsamiania krążka z singlem „Blue Monday” – oba wydawnictwa ukazały się wiosną 1983 roku, ale oryginalne tłoczenie „Power, Corruption & Lies” nie zawierało przecież legendarnego tracku, a najbardziej pamiętne momenty albumu to zwykle te naznaczone ciężką pracą rąk muzyków, a nie procesowaniem komputerów i sekwencerów. Wzruszeń dostarczają nie nawiązujące do Morodera dyskotekowe wprawki w „Ultraviolence”, a łkające przeplatanki gitar w przepięknym closerze „Leave Me Alone” – utworze, który przy dobrych wiatrach mógłby powstać za czasów Joy Division, lecz który jednocześnie – strzelam! – mógł zarazić Iana Crause z Disco Inferno unikalnym rodzajem apatyczno-patetycznej depresji, eksplorując przecież tak bliskie mu tematy, jak alienacja, rozpad więzi społecznych i komunikacyjny paraliż, wątek tak genialnie rozwinięty później przez Crausego w tekście „Second Language”.

Pomiędzy dwoma pomnikami gitarowej nowej fali rozpościera się krajobraz swobodnego eksperymentu z techniką i procesu jej okiełznywania. Ultranowoczesne brzmienia keyboardów, naspeedowane bity syntezatorowego disco, zabawy ze strukturą kompozycji – wszystko to fascynujące w teorii, w praktyce niestety tak naprawdę wystrzela tylko raz. Mowa o „the Kraftwerk one”, znanym lepiej jako „Your Silent Face” i odwołującym się do transeuropejskich wojaży kwartetu z Düsseldorfu. Tak jak przy niemal każdym wczesnym utworze New Order, również i tu dopatrywano się aluzji do śmierci Curtisa – wydaje się jednak, że medytacyjny tryb utworu i monumentalne pasaże syntezatorów, nawiązujące do pogrzebowego singla Joy Division, „Atmosphere” logicznie uzupełniają tę tezę. Niezależnie od tego, ile w tym prawdy, trudno w całej twórczości New Order o drugie tak trafne świadectwo wrażliwości zespołu.

„Power, Corruption & Lies” z pewnością jest najbardziej psychodelicznym albumem New Order. Tak jak nad „Technique” patronat objęło ecstasy, a „Republic” nosi poważne znamiona nadużywania kokainy, tak drugi longplay zespołu ilustruje jego przygodę z LSD, tworząc lekko surrealistyczną narrację. Dysonans pomiędzy biegnącymi obok siebie wątkami brzmień „żywych” i elektronicznych znajduje natomiast na „PC&L” odzwierciedlenie w podświadomej, przemycanej między wierszami idei całej płyty – sztuczności i nieszczerości relacji międzyludzkich w realiach nowej, cyfrowej rzeczywistości rozgniatającego wszystko przed sobą thatcheryzmu (album ukazał się miesiąc przed reelekcją brytyjskiej pani premier w czerwcu 1983). Metafora polegająca na diagnozowaniu makro językiem problemów skali mikro to koncepcja tak stara, jak świat, lecz raz jeszcze okazała się skuteczna.

Age Of Consent >>
Your Silent Face >>
Leave Me Alone >>

Ocena: 9

Low-Life

1985

Zdjęcie Low-Life

O ile „PC&L” nie udało się zatuszować rozłamu twórczości New Order na elektroniczne disco i gitarowy post-punk, o tyle jego następca dokonuje mariażu żywych i syntezatorowych brzmień z gracją radzieckiej mistrzyni łyżwiarstwa figurowego. Czytaliście setki porównań synth-popowych, smutnych, indie-dyskotekowych piosenek do New Order, więc musicie wiedzieć, że ich autorzy najczęściej odnosili je do swojego wyobrażenia New Order wykreowanego na podstawie New Order z „Low-Life” – czy raczej okresu „Low Life”, bo przecież każda z płyt zespołu obrośnięta jest całą rodziną akompaniujących jej dwunastocalówek. W przypadku trzeciego longplaya było to przede wszystkim fantastyczne „Thieves Like Us”. Na „Brotherhood” New Order będą bardziej gitarowi, na „Technique” narkotykowa euforia poniesie ich w nieznane i niezdefiniowane, na „Republic” będą kreskówkową wersją siebie. W 1985 byli tym New Order, które przeszło do historii jako jeden z najbardziej wpływowych zespołów lat osiemdziesiątych.

„Low-Life” dziwnie się zaczyna i kończy. Zarówno „Love Vigilantes”, jak i „Face Up” są podejrzanie wesołe. Ten pierwszy wprawdzie opowiada historię żołnierza zmarłego na wojnie, ale przemyca ją pod zaskakująco optymistyczną wibracją. Jeśli chcecie usłyszeć jak brzmi country w wersji New Order, zapraszam tutaj. Z kolei closer płyty zwraca się w stronę pomnikowego „Temptation” – to w skrócie jego mniej natchniona wersja. Eksplozje hipertanecznej, podskakującej jak na gumce sekcji rytmicznej mieszają się z wykrzyczanymi wersami refrenu nie mogę znieść twojego widoku – nic dziwnego, że krytykom zdarzało się nadużywać wobec New Order epitetu „słodkogorzki”.

Reszta krążka to już wzorcowe, encyklopedyczne smutne disco, kreślone zimnofalowymi pasażami syntezatorów Gillian, bogato programowanymi ścieżkami automatów perkusyjnych Morrisa, rozmarzonymi melodyjkami traktowanego jak instrument riffujący basu Hooka i szukającego zgubionego oddechu, przepełnionego melancholią wokalu Barneya. Posłuchajmy breaku „The Perfect Kiss”, zaraz po starcie trzeciej minuty: jak polirytmiczne tekstury bitów wypuszczają na spacer długie, falujące plamy klawiszy, po chwili oddając prowadzenie elektrycznemu basowi, by pogrążyć się w epickim disco-finale, w którym zmysłowa melodia Hooky’ego perfekcyjnie dopełnia monumentalnych akordów syntezatora. A to tylko przedsmak tego, co dzieje się w pełnej, ośmiominutowej wersji numeru, antycypującej romantyczną odyseję Kamp! w „Breaking A Ghost’s Heart”. Najlepszy utwór New Order?

Coraz bardziej prominentną rolę w kwartecie zaczyna na „Low-Life” pełnić Gillian, na dwóch poprzednich krążkach raczej asystująca bardziej doświadczonym kolegom. To dzięki niej możliwy jest stosownie zatytułowany instrumental „Elegia”, wieszczący depresyjny, klawiszowy dream-pop The Cure circa „Disintegration” i „Wish”. To na jej symbiozie z basem Hooka zasadza się cała sfera harmoniczna poczynań New Order – gitara Sumnera, z racji pełnionych przez niego na koncertach obowiązków wokalnych, ogranicza się do mikroekspresji: gościnnych interwencji, okazjonalnych dżingli, szkiców solówek, które planuje zagrać w przyszłości (najwięcej go chyba w perełce ze strony B, nostalgicznej krytyce Ameryki „Sooner Than You Think”). To wreszcie Gilbert nieświadomie wymyśla disco polo w motywie przewodnim „Sub-Culture” – dyskotekowego hymnu przepełnionego spleenem, dekadencją i obleśną perwersją obskurnych nocnych klubów Manchesteru lat osiemdziesiątych.

„Low-Life” wydaje się płytą w dorobku New Order najpoważniejszą. Sugeruje to już przecież lektura samego tytułu i okładki, przedstawiającej zamyśloną facjatę perkusisty Morrisa. Tak właśnie wygląda człowiek słuchający wesołej muzyki ze smutnymi tekstami: ambiwalentnej emocjonalnie, ekstatycznie dołującej, a może nawet... inteligentnie głupiej.

The Perfect Kiss >>
Sooner Than You Think >>
Sub-Culture >>

Zdjęcie Brotherhood

Zdaje się, że żyjemy w epoce, kiedy każda płyta wydana więcej niż X lat temu może być bez konsekwencji nazwana klasykiem. Pamiętam, jak Kuba Radkowski kilka lat temu zbulwersował się, kiedy zarekomendowałem mu jakiś „klasyczny”, moim zdaniem, utwór przedstawicieli nowozelandzkiego indie-popu, ripostując, że w malarstwie jest kilkunastu klasyków, a w popie ośmiuset. Trudno spierać się z faktem, że New Order mają w dorobku parę klasyków, jednak ich marsz przez lata osiemdziesiąte nie jest nieprzerwanym triumfem – i właśnie „Brotherhood” jest klasycznym przykładem albumu nieklasycznego.

Od razu zaasekuruję się – osobiście przepadam za tym krążkiem i był czas, że należał do najchętniej słuchanych przeze mnie wydawnictw New Order (w przeciwieństwie do „PC&L”, którego zwykle słucham wyrywkowo, „Brotherhood” ma świetny flow i nie wymaga obsługi przycisku „skip”). Nieprzypadkowo mówię o okresie, kiedy manchesterski kwartet plasował się w ścisłym gronie moich największych faworytów. To jest właśnie ten niuans: żaden z leksykonów muzyki rozrykowej nie wymienia „Brotherhood” w gronie lektur obowiązkowych, za to wśród fanbase’u zespołu longplay jest hołubiony, pieszczony i strzeżony jak skarb. Casus znany wzdłuż i wszerz każdemu, kto otarł się o społeczność fanów jakiegokolwiek wykonawcy – każda kapela z dyskografią dłuższą niż trzy krążki na krzyż ma swoje „Rubber Soul” (i mówię tu o statusie na tle reszty), ukochanego drugoligowca, nad którym nie ciąży legenda i któremu nie grozi zachwyt „niedzielnego słuchacza”. W przypadku New Order jest to czwarta pozycja w katalogu.

Ale hej, „Brotherhood” nie wylosowało tego statusu na loterii. Na tle swoich sąsiadów obiektywnie wypada dość przeciętnie. Nieprzypadkowo, szary zjadacz chleba rozpozna na trackliście tylko „Bizarre Love Triangle” – przełomowego singla zespołu na rynku amerykańskim, jedno z królewskich nagrań tego zespołu. Problem w tym, że „BLT”, reprezentujące sekwencerowo-dyskotekową szkołę „Low-Life” nie mówi nic o stylu całego albumu. Jeszcze tylko drugi z singli, „State Of The Nation” rozwija linię elektronicznego, klawiszowego disco, która rok wcześniej wydawała się naturalną trajektorią dalszego rozwoju grupy, ale tracklistowi ortodoksi oburzą się: wszakże ten akurat numer oryginalnie z płytą nie miał wiele wspólnego, mimo że konsekwentnie doklejany jest do wszystkich wydań płyty od lat dziewięćdziesiątych. Dojeżdżamy do końca trzeciego akapitu, więc powiedzmy to w końcu: „Brotherhood” jest często – zwłaszcza na stronie A – gitarową płytą z nowofalowym rockiem, stworzoną do grania live. Chwilami bliżej jej do jangle-popu czy nawet folk-rocka w stylu R.E.M. niż roztańczonej płytoteki New Order z lat 1982–85.

Jednak to nie pozorna przeciętność i drugoligowość „Brotherhood” tłumaczy jej status wśród fanów – wyjaśnia jedynie, czemu album nie zdobył szerszego uznania. Po prostu na swoim czwartym longplayu New Order brzmią po raz pierwszy od dość dawna jak zespół muzyków, a nie programistów. Częsta obecność gitar Sumnera pokazuje, jak świetnie Barney rozumie się z Hookiem – półtorej minuty na końcu „Weirdo” to ich dwójkowa akcja, która każdego miłośnika brzmień obu muzyków doprowadzi do stanu euforii. Wszystko się tu zresztą zgadza i byłoby pewnie „Weirdo” klasykiem college’owego popu, gdyby wydała je na singlu jakaś obskurna studencka kapela z Georgii. W dorobku New Order to tylko jeden z wielu świetnych tracków albumowych.

„Weirdo”, a także idące w ślad za nim „Paradise”, „Way Of Life” (kryptocytat „Love Will Tear Us Apart” pod sam koniec!), „Broken Promise” czy „As It Is When It Was”, to właśnie brzmienie, które przychodzi na myśl, kiedy wraca się pamięcią do „Brotherhood” – muzyka motoryczna, pokładająca zaufanie w ultrasolidnej robocie sekcji rytmicznej Hook–Morris, ale zarazem spuszczająca powietrze z poważnej atmosfery „Low-Life”, często uwodząca niespodziewaną lekkością i bezpretensjonalnością. Dodajmy do tego kameralny, pastelowy, rozmarzony nastrój oryginalnego closera „Every Little Counts” i chyba już łatwo zrozumieć, czemu to „Brotherhood” jest albumem New Order słuchanym przez ludzi, którzy słuchali za dużo New Order.

Weirdo >>
Way Of Life >>
Bizarre Love Triangle >>

Ocena: 9

Technique

1989

Zdjęcie Technique

Weźcie dowolną, napisaną kiedykolwiek, gdziekolwiek i przez kogokolwiek recenzję „Technique”, a z pewnością rozpocznie się ona od nawiązania do Ibizy – miejsca przeznaczenia każdego młodego człowieka pragnącego słońca, imprez i narkotyków, niekoniecznie w tej kolejności. Powiedzmy to więc sobie i my, by mieć z głowy: New Order nagrywali ten album na Ibizie, ale jest to fakt raczej przeceniany, ponieważ wbrew obiegowej opinii „Technique” nie jest krążkiem ani stricte tanecznym, ani szczególnie ekstatycznym, ani też nie wpisuje się w continuum dziejów „kultury klubowej”. Statystycznie większość (5/9) tego albumu to gitarowe piosenki – kategoria dość dokładnie opisana przeze mnie przy okazji poprzedniego krążka grupy, kilkadziesiąt wierszów wyżej – co powinno dostatecznie schłodzić rozpalone głowy entuzjastów melanżowania na Balearach.

Początek płyty to jednak zmyłka – „Fine Time” okazuje się wprost stworzone do euforycznego, nakręcanego nielegalnymi używkami rave’u w wypełnionej po brzegi manchesterskiej Haciendzie. Wszak kolorowe pigułki na okładce singla nie wzięły się tam z księżyca. Kaskady „szesnastek” wystrzeliwanych przez automat perkusyjny, cała masa kretyńskich melodyjek i uproszczona do maksimum rola Bernarda Sumnera (przez cały utwór powtarza tę samą frazę) – trudno porównać openera „Technique” z jakimkolwiek innym nagraniem w katalogu New Order i faktycznie, jako imprezowy climax wydaje się być trafiony w dziesiątkę.

Sęk w tym, że już dwa kolejne tracki rozwijają raczej indie-popową linię „Brotherhood” i sklasyfikowanie ich jako „muzyka klubowa” byłoby zadaniem raczej karkołomnym. „All The Way” kontynuuje trwający przez całą dekadę dialog New Order z The Cure – dyskusja, która z tych grup jako pierwsza nagrała utwór w tym stylu, przypomina spór o jajko i kurę. „In-Between Days” i „Just Like Heaven” to poważne argumenty Roberta Smitha, choć wydaje się, że wcześniej takie granie opatentowali jednak Hook z Sumnerem. Kapitalności „All The Way” właściwie nie da się wytłumaczyć: to wyczulenie na detal, niedopowiedzenie, nieposkromiony optymizm i bezpretensjonalna feelgoodowość, objawiające się choćby w boskiej interwencji klawisza zaraz za granicą refrenu, niczym w „Najważniejszym dniu”. Folkowy „Love Less” uderza zresztą w podobnie optymistyczny ton.

Przysłuchując się „Technique” nieco uważniej, można jednak dojść do konkluzji, że pod pozornie radosną gitarowo-klubową powłoką kryje się album gorzki, rozliczający rozpadające się małżeństwo Sumnera z pierwszą żoną, lata pogłębiających się uzależenień, kryzysów i depresji. Barney, często krytykowany za swoje teksty z racji zamiłowania do iście częstochowskiej frazy i bynajmniej nie oksfordzkiego słownika, nie wznosi się tu na szczyty rockowej poezji – jest raczej do bólu szczery, dosłowny w wyrażaniu tego, co chce powiedzieć. Stąd wers I can’t find my piece of mind / Because I need you with me all of the time, który „na sucho” z trudem uszedłby jako próbka literacka ucznia szkoły podstawowej, podany w oprawie dyskotekowego refrenu, umożliwia Sumnerowi zdystansowanie się od intensywnych emocji i przeanalizowanie ich na ironicznym poziomie „meta” – to właśnie świadectwo największej inteligencji artysty. Jego dramat jest ewidentny, ale pełni rolę służebną i użytkową wobec dzieła. Niczym rewers swojej rówieśniczki o identycznym przecież leitmotywie, „Disintegration” wspomnianych The Cure, „Technique” ma więc ten luz, ma humor i jest cool, co pozwala bardziej brawurowym próbom zabrzmieć swobodniej, a tym nieco konserwatywnym – nabrać pewności siebie i charakteru.

Przede wszystkim „Technique” jest jednak albumem świetnych piosenek. Mimo naszpikowania „Round & Round” brzmieniem hi-NRG, melancholijna ekspresja Sumnera i łamiąca serce gra basu Hooka sugerują, że utwór sprawdziłby się równie dobrze w roli tradycyjnie zaaranżowanego wyciskacza łez, nawet bez dziesiątek syntezatorowych mikromelodyjek oplatających kompozycję z każdej możliwej strony. „Run” tak mocno wpatrzone było w folk-rocka lat sześćdziesiątych, że niechcący pożyczyło fragment melodii „Leaving On A Jet Plane” Johna Denvera. Jest też cytowane wcześniej „Mr. Disco”, które dzisiejszemu bywalcowi alternatywnych dyskotek z pewnością przypomniałoby o Cut Copy z „In Ghost Colours” – ktoś, kto słyszał „Technique” przed 2008 roku musiał mieć deja vu stykając się później z „Hearts On Fire” czy „Out There On The Ice”, które dość bezpośrednio nawiązywały do brzmienia New Order ’89. Zamykające „Dream Attack” nasuwa raz jeszcze skojarzenia z „Disintegration” – można byłoby je grać w parze z „Lovesong”. Zamiast płaczliwego Smitha mamy zrezygnowanego Sumnera; zamiast sekcji smyczków – nieśmiało imitujący je klawisz, ale skala emocji jest chyba podobna.

All The Way >>
Round And Round >>
Dream Attack >>

Ocena: 4

Republic

1993

Zdjęcie Republic

Ponoć w trakcie sesji nagraniowych do „Republic” członkowie New Order nie do końca ogarniali, co tak naprawdę dzieje się dookoła. Jak głoszą legendy, potwierdzane zresztą przez samych członków zespołu, w studiu częstszym gościem od producenta płyty był dealer. Być może to jemu zawdzięczamy najdziwniejszą, najmniej „neworderową” pozycję w całym dorobku grupy.

Dziwne to były czasy w obozie wytwórni Factory – jest w filmie „24 Hour Party People” taka scena, kiedy decydenci labelu spotykają się, by odsłuchać owoce „prac” Happy Mondays nad krążkiem „Yes, Please” i po paru minutach są szczerze przerażeni. „Republic” powstawało mniej więcej w podobnym okresie, ale nie zostało ukończone dostatecznie szybko, by zapewnić Tony’emu Wilsonowi podobnej rozrywki – Factory zdążyło upaść i sprzedać swoje licencje London Records, nim Stephen Hague dociągnął do szczęśliwego finału prace nad szóstym studyjnym krążkiem New Order.

Z tą płytą jest jak z bardzo wielkim urwiskiem – zaczynasz z niecodziennie wysokiego pułapu, a potem nagle spadasz w dół i już nigdy się nie podnosisz. Gdyby zilustrować oceny pierwszych czterech utworów na wykresie, miałby on postać opadającej funkcji liniowej: otwierający całość, singiel-pilot „Regret” to jedyny kawałek, którym naprawdę można się tu zachwycić – rewelacyjnie napisana piosenka pop z wszelkimi znakami szczególnymi New Order. „World” jest jeszcze dobre; „Ruined In A Day” – po prostu OK; „Spooky” to już dramat, z którego New Order nie podźwigną się aż do samego końca. Zgoda, trafi się jeszcze przebłysk bardzo fajnego refrenu w „Liar”, ale ogólnie „Republic” obronić jest cholernie trudno.

Przede wszystkim potrzeba komisji śledczej do wyjaśnienia, co do diabła stało się na tej płycie z Peterem Hookiem. Gra – doskonale zresztą – w „Regret”, a potem znika bez słowa, pozostawiając rytmiczną stronę albumu na pastwę losu. Chwilami brzmi to groteskowo – oto zespół, którego pozbawiono największego atutu, najbardziej rozpoznawalnego elementu, symbolu. Mało tego: Morrisa wyręczają cykające maszynki, które nie brzmią jakby programował je świadomy artysta; brzmią raczej jak próbki zassane z banku przykładowych sampli. Sumner niby śpiewa, ale weź tu uratuj płytę śpiewaniem, kiedy nie ma się żadnych melodii i do tego nie za bardzo umie się śpiewać. Dramat!

New Order na „Republic” serwują więc muzykę kwintesencjonalnie miałką. Nie pomagają im w tym realia brzmieniowe popu początku lat dziewięćdziesiątych. Różnica między „Technique” a „Republic” jest z grubsza taka, jak pomiędzy Papa Dance nawet z końca lat osiemdziesiątych, a solowymi nagraniami Pawła Stasiaka jako Mr. Dance. Zamiast konsekwentnie trzymać się swoje ulubionego, dyskotekowego cztery na cztery, piosenki te dryfują w rejony dość kuriozalne: a to szczypta zmysłowego funky, a to otarcie się o new jack swing, wszystko podlane lekko eurodance’ową wibracją i nieśmiałym rave’owym pianinkiem. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jaka muzyka była obecna na listach przebojów w 1993 roku, lecz nie przetrwała i dziś nie da się jej nigdzie usłyszeć, to zamiast wertować archiwalne zestawienia, po prostu zapuśćcie „Republic”.

Regret >>
World (Price Of Love) >>
Liar >>

Ocena: 7

Get Ready

2001

Zdjęcie Get Ready

Gdyby New Order wracali dziś, z pewnością nie nagraliby takiej płyty. 2001 był jednak rokiem wielkiej rehabilitacji gitar, rock’n’rollowej energii i żywego, garażowego brzmienia – reaktywujący się po niemal dekadzie przerwy kwartet nagrał więc swój najbardziej rockowy album. Ale powtarzam, to były inne czasy: dość powiedzieć, że promujący płytę singiel „Crystal” – utwór, nie ma co się oszukiwać, gitarowo-nowofalowy – wspiął się na sam szczyt billboardowego zestawienia Hot Dance Music/Club Play. Tego samego, któremu dzisiaj przewodzi David Guetta.

Trudno oczywiście posądzać Sumnera i Hooka o koniunkturalizm. W świetle ciągłości ich dyskografii żywe „Get Ready” jest raczej terapią po popowych mieliznach „Republic”. Był również album świetnym pomysłem na połączenie przyjemnego z pożytecznym i bezbolesne przekabacenie na swoją stronę bardziej rockistowskiej części dziennikarzy muzycznych – tych, którzy wcześniej nazwę New Order kojarzyli z nielubianym „kiczem lat osiemdziesiątych”. Udało się, płyta zbierała świetne recenzje, choć część z nich zalatywała syndromem pod nazwą „żarliwość neofity”.

Gdyby szukać przodka „Get Ready” w drzewie genealogicznym New Order, byłoby to w naturalny sposób „Brotherhood” – przypomnijmy, ten moment ich dyskografii, w którym preferowali gitary od syntezatorów. Na obu krążkach nawet te bardziej programowane numery („Vicious Streak” i „Someone Like You” w przypadku omawianej płyty) brzmią jakoś... rockowo, udając, że „Blue Monday”, „Sub-Culture” i „Shell-Shock” nigdy się nie zdarzyły. Ci, którzy z całej płyty znają tylko „Crystal”, mogą przyjąć ją za dobrą próbkę – na „Get Ready” jest wiele podobnych utworów, choć raczej żaden nie brzmi równie orzeźwiająco. Blisko jest melancholijne „Turn My Way” z wokalnym featuringiem Billy’ego Corgana – jeden z najładniej wyprodukowanych na płycie i hiciarskie „Close Range”, z perkusją czerpiącą z brytyjskiej elektroniki lat dziewięćdziesiątych. Oczywisty follow-up singiel „60 Miles An Hour” mimo całej swojej przebojowości już trochę wypada drugim uchem, a „Rock The Shack” z udziałem członków Primal Scream można sobie wyobrazić bez słuchania, jeśli w miarę ogarnia się nawyki obu zespołów.

Jest na tej płycie jeden moment – niuans, który mnie bawi: wejście bębnów Morrisa w intro „Primitive Notion”, jakby żywcem wycięte z sesji nagraniowych Joy Division, później oczywiście rozegrane w inny sposób. I ono właśnie ilustruje największy atut tej płyty: po ośmiu latach przerwy New Order wrócili albumem, który pozwalał bez trudu ich rozpoznać, ale jednocześnie wnoszącym całkiem sporo do ich dyskografii.

Crystal >>
Turn My Way >>
Close Range >>

Zdjęcie Waiting For The Sirens’ Call

Następcą „Get Ready” był krążek w zasadzie do niego podobny, ale w kluczowym względzie odwrotny: na „Waiting” nie dzieje się nic dla New Order nowego. Wszystko, co tu można usłyszeć, łatwo odnieść do fragmentów siedmiu poprzednich płyt. Ładny to trick na zamknięcie dyskografii, choć czyni to z „WFTSC” album wyłącznie dla miłośników zespołu.

Mimo odejścia ze składu Gillian Gilbert i oficjalnego powołania do line-upu Phila Cunninghama, etatowego gitarzysty, ósmy longplay New Order jest bardziej popowy, sentymentalny i taneczny od swojego prekursora. Mało jest w ich całym songbooku tracków równie parkietowych, co „Guilt Is A Useless Emotion” – kawałek, który mógłby stawać w szranki z bangerami Cut Copy. Niewiele tak melancholijnych, jak „Turn”, będące naturalnym rozwinięciem utworu z Corganem z poprzedniej płyty. I nie tak znowu dużo flirtujących z mainstreamem w tym samym stopniu, co „Jetstream” – duet Sumnera z wokalistką Scissor Sisters.

Problemem „Waiting” jest brak bożej iskry – piosenki są tu zwykle tyleż ładne i zgrabne, co do bólu poprawne. To taki album, który mogliby wymyśleć i przegłosować wierni fani, gdyby posadzić ich przy kartce papieru i kazać zaplanować kolejną płytę New Order. Zmartwień dostarcza też forma tekstowa Sumnera, któremu daleko do poziomu wrażliwości i tajemniczości znanego choćby z „Low-Life”. Jakby zapomniał, że tekst piosenki pop nie musi być o czymkolwiek, ale musi dobrze brzmieć.

Pojawia się więc podczas słuchania „WFTSC” wrażenie obcowania z albumem nagranym przez weteranów, którymi w istocie niemal pięćdziesięcioletni w momencie jego wydania Hook, Sumner i Morris już tu są – to ich dziesiąty wspólny longplay, licząc te nagrane jako Joy Division i New Order. Jednocześnie prawdopodobnie ostatni, co w świetle pikującej formy zespołu i groteskowych inicjatyw obu jego głównych postaci po burzliwym rozpadzie należy przyjąć z ulgą.

Krafty >>
Guilt Is A Useless Emotion >>
Turn >>

Kuba Ambrożewski (1 marca 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kuba a
[4 marca 2012]
Rozważyłbym dyszkę dla "Technique", gdyby nie było na niej "Guilty Partner" - tak przeciętny track nie przystoi dziesiątkowemu albumowi.
Gość: koala
[4 marca 2012]
co do Hooka to dobre bylo pytanie jakie rzekomo zadal mu kilka lat temu jeden z fanow, o czym opowiadal zreszta sam Hook: "przez pierwsze 15 lat muzycznej dzialalnosci niewiele mowiles, przez kolejne 15 praktycznie nie mozesz sie zamknac - dlaczego", jaka byla odpowiedz Hook juz nie wspomnial.

A Movement jest lepsze niz wskazuje ocena powyzej, na stawiam je wyzej niz Sirens. 10tki sam tez bym nie przyznal zadnej plycie, mimo wszystko.
Gość: kolargol
[4 marca 2012]
Acha - ale żeby ani jednej dziesiątki? Surowo troche.
Gość: kolargol
[4 marca 2012]
A propos 'Movement' jako katharsis i też a propos aktualnej działalności, to Peter Hook powiedział ostatnio, ze praktycznie w ogóle nie mieli czasu na załobe po Curtisie, tylko od razu przeszli do New Order, do nowych zajęć. Dopiero jak NO sie rozpadło w 2006 zdał sobie z tego sprawę i dlatego teraz gra kawałki Joy Division. Na ile to wiarygode to nie wiem, ale mozliwe ze i tak było. Ot po prostu takie kawałki im wychodziły, bo tyle umieli, a nie mierzyli się z legendą.
W tej samej rozmowie mówił też o obecnej sytuacji i faktycznie nie ma szans na zgodę. Ma żal do reszty, ze używaja nazwy NO to po pierwsze, a po drugie, że uzywają tej nazwy bez jego zgody i że równie dobrze on może tak nazwać swój zespół. Mowił też, że nie zauważył żeby Bad Lieutenant byli headlinerami na jakimkolwiek festiwalu, więc wiadomo dlaczego wrócili do starej nazwy. No i zespół uważa, że on odszedł, on uważa, że zespół się wtedy roazpadł/ zrobił przerwę. Do tego dochodzą osobiste kwasy, głównie z Gilllian, o dziwo. Ale zdaje sobie sprawę, jak to fani odbieraja, nie jest to dla niego miła sytuacja i wychodzi z założenia 'kłócmy sie, może do czegoś dojdziemy'.
Gość: koala
[3 marca 2012]
No coz, obecna inkarnacja NO to tak naprawde sumnerowski Bad Lieutenant + Gillian Gilbert. Widocznie na koncerty BL nikt nie przychodzil, wiec trzeba sie bylo przemianowac. Na obecna trase NO po UK nie pojde, po co sobie psuc wrazenie - w sieci tyle swietnych archiwalnych nagran. Dodatkowo, po 7 latach od ostatniej plyty czeka nas plyta z odrzutami z sesji Sirens - i z numerami takimi jak ten: http://www.youtube.com/watch?v=Quv8WPOPBdg Stare, glupie dziady.
Gość: MN
[3 marca 2012]
Kuba, ja też niejeden taki błąd rzeczowy zrobiłem w tekstach. Może nie 10, ale też nie jeden. Fajny przegląd! Oraz kapitalna ta neonowa grafika z twarzy. Bardzo w klimacie.

Co do Hooka vs zespół. Miałem niedawno w Manchesterze okazję rozmawiać z Philem Cunninghamem, który od 10 lat jest gitarzystą NO, oficjalnym członkiem od sesji do "Sirens". Kiedy tylko wspomniałem mu, że robiłem wywiady z Peterem Hookiem - skrzywił się. Stwierdził, że nie ma takiej szansy, by kiedyś się pogodzili. Już miał na języku tyradę na niego, ale ugryzł się w niego i popił piwem. Tam jest jakaś potworna obustronna zadra.
kuba a
[3 marca 2012]
@MN - wypada mi przeprosić za błąd, bo zawsze staram się "sprawdzać swoje fakty". To tylko pokazuje, jak bardzo mnie nie interesuje ta reaktywacja bez Hooka.

@sieka - hmmm, nie można tego wykluczyć, chociaż dla mnie idea działu Przegląd polega jednak bardziej na odgrzebywaniu dyskografii nieco słabiej zgłębionych. No ale nigdy nie wiadomo, co nam przyjdzie do głowy. Pozdrawiam i dzięki za miłe słowa.
Gość: MN
[3 marca 2012]
(Choć po prawdzie pewnie już dawno stoi marcowy.)
Gość: MarcinNowicki
[3 marca 2012]
Jedna rzecz - Gillian Gillbert, po dziesięcioletniej przerwie, już od kilku miesięcy jest na powrót w składzie zespołu. Pojawia się na na każdym zdjęciu promocyjnym i jedzie z grupą w trasę. Okładka lutowego "Mojo", który u nas w Empikach od kilku ładnych tygodni: http://www.slicingupeyeballs.com/wp-content/uploads/2012/01/mojo.jpg Pozdrawiam Kubę A.
Gość: sieka
[2 marca 2012]
Super przegląd, może pewnego dnia będzie doczekamy się przeglądu np. wymienionych tutaj już the Cure, czy the Smiths.
Pozdrawiam
Fan New Order
Gość: DeadRiot
[2 marca 2012]
Z kronikarskiego obowiązku, ale i zachęcając wszystkich do odłuchu, polecam świetny cover-album \"Power Corruption & Lies Covered\" dodany do grudniowego (2011) numeru MOJO. Powtarzam: kapitalna rzecz. Prawdziwe reinterpretacje, odciskające autorskie piętno na pierwowzorach, ale też zachowujące niepowtarzalny charakter drugiego krążka NO. PK&L kowerują m.in. Tarwater, Errors, Biosphere (!), Golden Filter i Zombie Zombie. Odsłuch fragmentów: http://soundcloud.com/mojomagazine/sets/power-corruption-lies-covered
kuba a
[1 marca 2012]
Ciekawe! Jeśli miałbym się czepiać czegoś na "Low-Life", to stosunkowo najmniej zachwyca mnie ta płyta na trackach 3-5.

@ kwestia utworów z przełomu JD/NO - nie jestem najwnikliwszym badaczem tego okresu, ale czy tych kawałków było jakoś szczególnie więcej niż wymienione "Ceremony" i "In A Lonely Place"? Tzn. takich, gdzie istnieją wersje obu składów.
Gość: bhy
[1 marca 2012]
Nieźle się ten przegląd zgrał z moim ostatnim powrotem do "Low-life". Pierwsze cztery utwory to po prostu totalny odjazd, a później nie jest gorzej (w ogóle - docenienie po latach "Sooner Than You Think" jest jak odkrycie na miarę Nobla!).

@dt - nie do końca zgodzę się z tą drugą płytą "Substance", bo to świetny dokument przemiany i zarazem pokaz przyszłej siły zespołu. Całe "Factus 8" i uroczo nieporadnie nieskładne (w sumie przećpane) "Hurt" jako zapowiedź bangerów z połowy lat 80. Nie mówiąc już o najlepszym poza "Ceremony" utworze z okresu schyłek JD - Movement, czyli "In a Lonely Place". Zgoda w kwestii doniosłości pierwszej płyty - bez słabego momentu. Jednak mimo wszystko "Substance" w założeniu miało być dokumentacją ścieżki NO i w dwupłytowej odsłonie świetnie spełnia swoje zadanie.

Pamiętajmy jeszcze o wideografii NO - z naciskiem na "Taras Shevchenko" i "Pumped Full of Drugs". Pierwszy - dokument przemiany z 1981 roku z pięknie zmasakrowanym wokalnie "Temptation" na czele, drugi - klasyczne "gwiazdorzenie" z kulminacją w świetnej wersji "Blue Monday".
kuba a
[1 marca 2012]
No tak, wszystko się zgadza :) Celem tej publikacji było zwrócenie uwagi na albumowy dorobek New Order, chyba nieco rzadziej doceniany niż singlowy, ale naturalnie "Substance" to super rzecz. Jest też na niej od nowa nagrana wersja "Temptation" (dużo bardziej przejrzysta brzmieniowo i bardziej dynamiczna), którą UWIELBIAM.
Gość: dt
[1 marca 2012]
Warto też wspomnieć o dwupłytowej kompilacji singli i b-side`ów Substance 1987, jak dla mnie jest to praktycznie jest to pełnoprawna pozycja w dyskografii New Order. Pierwsza płyta to zbiór mega hiciorów z który chyba tylko trzy czy cztery znajdują się na albumach studyjnych. Mimo, że to kompilacja to słucha się świetnie. Czego tu nie ma: Ceremony, Blue Monday, Confusion, Thieves Like Us, Shellshock, True Faith. No i jest tu 8 minutowa wersja Perfect Kiss. Rozkładanie tego kawałka na czynniki pierwsze to zajebista frajda. Druga płytka już słabsza, traktowana bardziej jako ciekawostka. b-side`y z ery post-Joy Division i instrumentalne wersje singli. Wyjątkiem jest mega zajebisty utwór 1963.
Gość: lebek7
[1 marca 2012]
jeszcze przed przeczytaniem, chylę czoła przed wami za ten przeglądzik:)

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także