Beastie Boys

Zdjęcie Beastie Boys

Żarty się skończyły. Najwięksi biali raperzy, najbardziej rozkrzyczeni emcee’s, najbardziej bezczelni i najmniej poważni reprezentanci sceny hip-hopowej wrócili. Było trochę zamieszania z datą wydania i tytułem tego albumu, ale teraz już jest wszystko jasne. Oto „Hot Sauce Committee Part 2”, a na część pierwszą przyjdzie nam pewnie jeszcze trochę poczekać, bo chłopaki nie śpieszą się z wydawaniem płyt. Żeby było bardziej atrakcyjnie, uhonorowaliśmy Beastie Boys redakcyjnym przeglądem ich twórczości. A niech mają, należy im się.

Zdjęcie Pollywog Stew EP + Cooky Puss

Trwający czterdzieści pięć sekund kawałek „Beastie Boys” wyjaśnia z charakterystyczną swadą, o co w tym wszystkim chodzi. Beastie równa się „Boys Entering Anarchistic States Towards Internal Excellence”, Boys to po prostu boys – punkowa załoga wkurzonych nowojorskich nastolatków. Klasycy rapu na swoim pierwszym pełnoprawnym nagraniu pokazują, gdzie leży źródło ich wiecznie młodzieńczej przekory i sarkazmu w wersji zrób to sam.

Na początku koncertowej wersji „Egg Raid On Mojo Stew” nowojorski DJ Jim Sober zapowiada koncert The Beasties i zachwala wcześniejsze występy Reagan Youth i Bad Brains. W roku 2011 za możliwość bycia na takim koncercie ludzie spaliliby swoje unikatowe wydania Minor Threat, jednak wtedy była to codzienność na tworzącej się scenie hardcore punk. I właśnie tak gra trójka nastolatków z Brooklynu – wściekle i najszybciej jak może. „Ode To...” brzmi jak żywcem wyrwane z wczesnych płyt Black Flag. Co więcej złośliwi mówią, że „Pollywog Stew” to mierna imitacja rzeczonego Minor Threat, co nie jest do końca sprawiedliwe – waszyngtońska załoga miała przewagę z powodu abstynencji. Przyszyty na miarę obskurnego pogo hardcore nie może zaskoczyć nikogo znającego choć trochę nagrania z tamtych lat, lecz gdy zaczyna się kawałek „Jimi” okazuje się, że chłopcy poza Circle Jerks słuchają również znienawidzonej muzyki poprzedniego, hipisowskiego pokolenia. Zdubowany głos mówiący Do up some heavy weed, połączony z funkowym basem i sprzęgającą gitarą co prawda w pewnym momencie zmienia się w punkowy strzał, wiemy jednak, że nie samym „Riot Fight” chłopcy żyli.

Nagrany rok później na 12’ singiel „Cooky Puss” to już początek przygody nowojorskiej trójki z wszechmocną konsoletą. Tytułowa piosenka to prawdopodobnie pierwszy w ich karierze materiał hiphopowy. Co więcej, to nagranie złożone z tzw. Prank Call, podczas którego Mike D w niewybredny sposób próbuje skontaktować się z prostytutką, w czym próbują pomóc mu rozmówcy. Chwytliwy riff, chwytliwy bit, humor na pograniczu getta i koledżu oraz progresja wywołana pokrętłem pogłosu musiały sprawdzić się już na niejednej imprezie. Kolejny kawałek, „Bonus Batter”, to dubowa wariacja na temat wcześniejszego utworu. Jednak w materii pogłosu i fascynacji Lee „Scratch” Perrym stawka zostaje rozbita piosenką otwierającą stronę B singla. „Beastie Revolution” (proroczy tytuł?) to rasowe, doszczętnie zmodyfikowane reggae, którego nie powstydziłoby się późne The Clash. Mnogość ech, pogłosów, jamajsko-nowojorski toasting i ujmująca naiwność może wstrząsnąć i fana pamiętającego tylko Beastie Boys jako słaby hardcore, i tego, który głównie walczy o prawo do imprezowania. Kolejne, niemalże trzydziestoletnie, a jednak smakowite jak tytuł singla oblicze The Beasties. (Marcin Zalewski)

Zdjęcie Licensed To Ill

Gdybym był Afroamerykaninem i w latach osiemdziesiątych żył w USA, to po pierwszym kontakcie z Beastie Boys pewnie obudziłby się we mnie przysłowiowy fizyk z Głogowa. No bo wszystko, czym oni byli, kazało wierzyć w Wielki Żydowski Spisek. Oto trzech dwudziestoparoletnich przedstawicieli narodu wybranego, wywodzących się z możnych nowojorskich rodzin, których dobre samopoczucie zostało poniekąd zbudowane na krzywdzie murzyńskiej społeczności, porzuca swoje hardcore punkowe instrumentarium i stylówę, by założyć dresy i bezczelnie robić sobie jaja z muzyki, która dla czarnych była czymś więcej niż hobby, a mianowicie narzędziem walki o godność. Jakby tego było mało, dyrygował nimi producent i założyciel Def Jam, Rick Rubin, którego persona spasionego, brodatego Żyda-manipulatora usprawiedliwiała wszelkie rojenia na temat syjonistycznego lobby, kontrolującego amerykański przemysł rozrywkowy. A efekt tej współpracy, czyli hip-hop spiracony, splugawiony i strywializowany, sprawił, że w kontekście gatunku, dla którego street cred był wszystkim, Beastie Boys byli nikim. Tyle, jeśli chodzi o prawowitych właścicieli czarnego dziedzictwa kulturowego, na którym żerowali.

Beasties do ulubieńców białej, konserwatywnej Ameryki też jednak nie należeli. No ale co tu się dziwić, skoro byli, delikatnie rzecz ujmując, raczej niepoprawni politycznie. Na koncertach wspomagały ich fanki tańczące w zamykanych klatkach do striptizu oraz wielkie dmuchane penisy. Poza tym przesłanie, które nieśli światu i które sprowadzało się do apoteozy bezmózgich najebek i hardego seksizmu, sprawiło, że gdy supportowali niestroniącą od skandali Madonnę na tourne promującym „Like A Virgin”, trudno było jednoznacznie stwierdzić czy to na pewno main act szczyci się gorszą reputacją. Tylko że o ile w przypadku Madonny wszelkie ekscesy były jednak (tak myślę) efektem chłodnej kalkulacji, o tyle Beastie Boys najprawdopodobniej mieli po prostu wyjebane. Weźmy choćby numer z quasi-pacyfkami, z których uczynili coś na kształt znaku towarowego, a które były niczym innym, jak tylko metalowymi znakami Mercedesa, odmontowanymi z masek samochodów – żarcik spodobał się na tyle, że wkrótce ku rozpaczy właścicieli aut tej zacnej marki do kradzieży logotypów-figurynek zaczęło dochodzić na skalę masową. No i właśnie – niezależnie od tego, jakby Beasties nie bulwersowali moralnych autorytetów białej i czarnej Ameryki, zwykli ludzie chcieli się bawić, a wtedy w USA nikt nie potrafił robić tego lepiej niż Adrock, MCA i Mike D.

I tym sposobem „Lincensed To Ill” zostało najlepiej sprzedającym się albumem rap lat osiemdziesiątych. Zasłużenie, proszę pana, bo choć zarówno na gruncie muzycznym, jak i tekstowym, ideologicznym itp. debiut Beastie Boys balansuje na granicy dobrego smaku, nierzadko ją przekraczając, to jednak pozostaje ujmująco rozrywkowy. Weźmy podkłady Rubina – są tak fatalne, że aż dobre. To, co on tu odstawia, jest niczym mokry sen rockisty, sabotaż na tyłach wroga, bo jedyne dopełnienie dla jego chamskich, prymitywnych bitów stanowią toporne, gitarowe zagrywki. O tym, że Rubin nie starał się krygować ze swoim umiłowaniem dla metalu, świadczą zresztą interpolacje z Black Sabbath czy Led Zeppelin czy choćby featuringi Kerry’ego Kinga ze Slayera. No ale jakby to nie było anty-hip-hopowe czy po prostu niezgrabne, to jednak działa na takiej samej zasadzie, na jakiej 18 lat później zadziałała produkowana przez Rubina tania rozpierducha „99 Problems” Jaya-Z. Tyle tylko, że w 1986 roku muzyka tego skandalisty-hochsztaplera nie miała twarzy Shawna Cartera, lecz Horovitza, Diamonda i Yaucha, bez których gówniarskiej, głupkowatej, in-your-face charyzmy operacja pod tytułem „Beastie Boys” nigdy by się nie udała. Oh boys just want to have fun. (Łukasz Błaszczyk)

Zdjęcie Paul’s Boutique

Epokowe albumy mają to do siebie, że towarzyszy im pewien specyficzny rodzaj podniosłości, będący najpewniej wynikiem samoświadomości artystów, którzy przechodząc tu i teraz do historii nie potrafią (i być może nie chcą) ukryć, że od początku mierzyli w szóstkę w totka. Tak jest w przypadku „Moon And Antarctica”, „Pet Sounds” czy „Dark Side Of The Moon”. Tymczasem „Paul’s Boutique” to krążek równie ważny, co bezpretensjonalny. Właśnie w tym sensie, że Beastie Boys nie chodziło o podbój wszechświata – takie przynajmniej odnoszę wrażenie – a jedynie o napisanie kilkunastu piosenek, które razem stanowiłyby laurkę dla ich rodzinnego miasta. Zresztą oni nie mieli prawa mierzyć wysoko. Trzy lata po debiucie byli wymarzonym materiałem na one-hit-wonders. Zniesmaczyli Amerykę, nasikali na hip-hop, zarobili miliony, ale to była sztuczka, którą można było odstawić tylko ten jeden raz. Zwłaszcza, że po bolesnym rozstaniu z Rickiem Rubinem, które rozstrzygnęło się w sądzie, wydawali się być skończeni. W końcu jednym z naczelnym argumentów ex-producenta, który sprzeciwiał się ich ubezwłasnowolnieniu, było przekonanie, że Beastie Boys = Rick Rubin, bo to on ich wymyślił, nagrał i wyprodukował. I w pewnym sensie nie sposób było nie przyznać mu racji, tyle że Beasties mięli na ten temat inne zdanie. Opuścili Nowy Jork, przenieśli się do Los Angeles i wzięli do roboty.

Nie umiem sobie wyobrazić, co by z tego wyszło, gdyby nie cudowne zrządzenie losu, który podarował im The Dust Brothers – dwójkę DJ-ów i producentów, szykujących się do wydania debiutanckiego krążka. Wydanego ostatecznie, właśnie jako „Paul’s Boutique”, bo Beastie Boys jakimś cudem namówili swoich nowych znajomych, by ci dobrowolnie scedowali materiał i zadowolili się rolą producentów. I to właściwie był początek końca Dust Brothers. „Paul’s Boutique” okazało się być flopem zarówno komercyjnym, jak i artystycznym (początkowo), a dziwna miłość, jaką parę lat później obdarzyli ich The Chemical Brothers (geneza nazwy!), to trochę za mało, żeby uznać, że twórcy jednego z najbardziej nowatorskich konceptów w historii muzyki popularnej zapisali się w niej złotymi zgłoskami. Jasne, to Dust Brothers podarowali słuchaczom ten przysłowiowy postmodernizm, zszywając „Paul’s Boutique” z czterdziestu miliardów sampli, ale jak dowodzą ich dwa pozostałe albumy, czyli w równym stopniu świetne „Odelay” Becka i miałki soundtrack do „Fight Club” Finchera, ich muzyka sama w sobie była bezosobowa. To właśnie Beastie Boys – tak, jak siedem lat później Beck – nadali ich unikalnej formule odpowiedni kształt. I gdy publiczność, początkowo totalnie skonfundowana „Paul’s Boutique”, z czasem ogarnęła się i zrozumiała, że oto ma do czynienia z arcydziełem, to właśnie Beastie Boys przypadł cały splendor.

Jeśli ktoś na wysokości drugiego krążka widział we współpracy na linii Beasties-Dust Brothers jedynie rewers ich współpracy z Rubinem (teraz to BB wydawali się być sprawnymi koniunkturalistami), przy okazji kolejnych, solowych albumów musiał zwrócić im honor, bo tam ich artystyczna niepodległość była już niepodważalna. Jednak to właśnie na „Paul’s Boutique” Beastie Boys osiągnęli pełną dojrzałość, wypracowując raz na zawsze własne, unikalne brzmienie. Zresztą w grę wchodziło tu całe multum aspektów pozamuzycznych, które pozwoliły im przeistoczyć się z głupkowatych gówniarzy-skandalistów w bossowskich raperów-komediantów – umiar, bardziej wyrafinowane, o ile to możliwe, poczucie humoru, popkulturalne obycie itp. I właśnie pełen rozkwit ich osobowości w połączeniu z warstwą muzyczną, przy której podkłady Rubina, skądinąd urocze, budzą politowanie, zadecydował o tym, że „Paul’s Boutique” po tylu latach wciąż bawi i uczy. I choć wskazywanie na „Blue Lines”, „Endtroducing” i „Since I Left You” w kontekście kontynuacji myśli szkoleniowej Beastie Boys/Dust Brothers wydaje mi się nadal jak najbardziej zasadne, to jednak tylko ten ostatni krążek stanowi równie niewymuszone połączenie epokowości i bezpretensjonalności. Tyle tylko, że Beastie Boys, w przeciwieństwie do The Avalanches, nie byli jednostrzałowcami. (Łukasz Błaszczyk)

Zdjęcie Check Your Head

„Check Your Head” było kolejną metamorfozą w dorobku Beastie Boys. Zapowiedzią zmian i wskazówką dla fanów okazała się już sama wkładka do albumu: kolaż ze zdjęć muzyków i ich znajomych nawiązywał graficznie do „There’s A Riot Going On” Sly & The Family Stone. Poprzedni album, zbudowany na samplach, dopiero po latach doczekał się należytego uznania, nie sprzedawał się najlepiej, ale nie przeszkadzało to, by był obecnie uznawany za jedno z najważniejszych wydawnictw w historii muzyki popularnej. Beastie Boys raczej nie odczuwali tego ciężaru, prędzej wydawało im się, że ich poprzedni pomysł był jednak nieco chybiony. W tej sytuacji zdecydowali się na małą woltę i postawili na brzmienie żywych instrumentów, intensywne jammowanie oraz niespotykaną do tej pory energię. W pewnym stopniu był to powrót do zamierzchłej punkowej przeszłości sprzed debiutu („Time For Livin’”), a także jawny hołd dla czarnych brzmień. To właśnie wspomniana wkładka miała symbolizować przywiązanie trzech MC’s do muzyki afroamerykańskiej i nie było to nawiązanie przypadkowe. Panowie jawnie flirtują z muzyką funk i soul początku lat 70. w nabuzowanym „Live At P.J.’s” czy instrumentalnych wprawkach w rodzaju „Pow” i „In 3’s” – co będą zresztą kontynuować na kolejnej płycie. Beastie Boys circa 1992 pokazują światu także, co tak naprawdę oznacza mieć charakter i wyraźną osobowość. I nie chodzi tutaj oczywiście o sam wizerunek, psychodeliczno-kwaśny teledysk do „So Whatch’a Want”, ale też sposób, w jaki nakręcają rapowe nawijki w takich szlagierach jak „Pass The Mic” czy „Professor Booty” – gdzie zresztą osiągają absolutne szczyty totalnego bossowstwa. Robią to w charakterystyczny dla siebie sposób i za to im się dostaje od przeciwników. Nie są już jednak tak wyszczekani jak na „Licensed To Ill”, nie mają już takich cieniutkich głosików, więc powoli zaczynają być akceptowani także przez środowiska stricte hip-hopowe. Fenomen Beastie Boys tkwi w ich oryginalności. A „Check Your Head” przy okazji ukazuje prawie wszystkie ich mocne strony: poprawnie grają na instrumentach, znakomicie lawirują między różnymi stylistykami, przyciągają przebojowością, programują mocarne bity i wmontowują zaskakujące sample z twórczości Boba Dylana. Elokwencja muzyczna idzie w parze z luzackim sposobem bycia i za to ich podziwiamy. „Check Your Head” jest możliwie najlepszą kwintesencją tego połączenia. (Piotr Wojdat)

Zdjęcie Ill Communication

Po trzech wybitnie rozrywkowych płytach, których zawartość była silnie oparta na roli MC, trio z Brooklynu na pierwszy plan swojej twórczości wysunęło warstwę muzyczną, nie stroniąc przy tym od liryzmu i nastrojowości. Zapowiadający „Ill Communication” singiel „Sabotage” jeszcze się nie wyróżniał pod tym względem, zaledwie podsumowując dotychczasowe dokonania w postaci wściekłego, ultra ciężkiego funku, który w połączeniu z fenomenalnym klipem z miejsca stał się ogromnym przebojem, niejako gwarantując albumowi pozytywny odbiór. Nie jest to jednak nagranie dla płyty reprezentatywne, stanowiąc wręcz pewne kuriozum w porównaniu z pozostałymi utworami, pośród których klasyczny hip-hop wcale nie dominuje. Beastie Boys wrzucili bowiem do jednego kotła wszystkie swoje inspiracje, nie wyłączając religijnych, a nad całością rozciągnęli mgiełkę psychodelii. Rozstali się z etykietą amerykańskiej cool młodzieży na rzecz zamanifestowania artystycznej dojrzałości, nie porzucając jednak jednego ze swoich największych atutów, czyli luzu i poczucia humoru.

Stylistyczny eklektyzm płyty skutkuje przede wszystkim nadreprezentacją nagrań instrumentalnych, czego kulminacją stał się wydany wiele lat później „The Mix-Up”. W swobodnych jamach Beastie Boys łączyli przede wszystkim funk, jazz i rock, choć swoje miejsce znalazły elementy tak odmienne od dotychczas stosowanych, jak śpiew gardłowy czy kameralistyka w zdominowanym przez skrzypce „Eugene’s Lament”. Również podkłady pod rap nowojorskiej trójki zdecydowanie zyskały na różnorodności dzięki mnogości sampli i wykorzystaniu żywych instrumentów, ze szczególnym wskazaniem na bas nadający utworom niesamowitego groove’u. „Sure Shot”, „Root Down” czy „Allright Hear This” są w stanie rozbujać każdą imprezę. Przy całej swojej różnorodności album brzmi nadzwyczaj spójnie, i choć dla większości nagrań można by pokusić się o stworzenie oryginalnego nazewnictwa gatunkowych hybryd, każdy z nich nosi ten sam znak wodny z marką grupy. Najłatwiej wyróżnialnym spoiwem jest umiłowanie dla analogowego brudu objawiającego się pod postacią winylowych trzasków, ciężkich gitar, punkowych momentów płyty, przesterowanych wokali i przede wszystkim naturalnych pogłosów w nagraniach instrumentów. Jedyny zarzut, jaki można wysunąć wobec „Ill Communication” wynika właśnie z jej bogactwa: po tej płycie Beastie Boys nie mogli już nagrać nic bardziej dla siebie odkrywczego. (Mateusz Krawczyk)

Zdjęcie Hello Nasty

Beastie Boys są bardzo cwani. Dzięki „Hello Nasty” XXI wiek zaczęli nieco wcześniej niż reszta świata, więc kiedy wreszcie nadeszło nowe tysiąclecie i zwykli ludzie zaczęli się jarać „szokiem przyszłości” i nadziejami na podbój kosmosu, B-Boys już dawno stamtąd wrócili i znużeni kosmicznymi podróżami planowali oldschoolowe podejście do tematu w zaciszu własnej piwnicy.

Ten album stanowi punkt maksymalnego oddalenia nowojorskiego tria od Ziemi. Oczywiście Mateusz Krawczyk miał rację – nie można było liczyć na bardziej odkrywczy materiał od „Ill Communication”. Ponieważ już w 1994 roku Beasties wynaleźli film dźwiękowy, jedyne co jeszcze do tej dziedziny mogli wnieść to kolorowy obraz w trójwymiarze. „Hello Nasty” to druga część tego hipereklektycznego chaosu, utopiona w gąszczu kosmicznych, kreskówkowych sampli i sympatycznej błazenadzie. Wszystko, co unosi się w górę musi kiedyś spaść, ale Beastie Boys tym razem pokonują grawitację i lecą jeszcze dalej. Nabrawszy dystansu do chaosu, który stworzyli na poprzednim krążku, chłopaki poruszają się w nim ze znacznie większą swobodą i właściwie można „Hello Nasty” nazwać jaśniejszą stroną „Ill Communication”. Jedynymi odkryciami, jakich Beasties dokonują, to jak dobrze mogą się bawić i jak cennym współpracownikiem jest Mix Master Mike. I choć historii muzyki przez to nie zmieniają, to niewątpliwie zapisują się w niej na stałe, chociażby dzięki megahitom „Body Movin’” oraz „Intergalactic”, kontynuującym tradycję maksymalnie pokręconych teledysków i przy okazji nagrywają jeden ze swoich najlepszych kawałków – „The Negotiation Limerick File”. (Mateusz Błaszczyk)

Zdjęcie To The 5 Boroughs

Po „Hello Nasty” Beastie Boys mogli obiecać słuchaczom jeszcze bardziej futurystyczny materiał, ale na szczęście zastosowali się do rady, którą daliby im bracia z P. M. Dawn: The best way to keep your word is not to give it. Już sam tytuł albumu, chyba najpoważniejszy, na jaki było ich stać, jednoznacznie określa temat przewodni sporej części tekstów i dodatkowo uzasadnia mocno oldschoolowe brzmienie. I chociaż początkowo można się obawiać, że ten swoisty hołd dla Nowego Jorku podnoszącego się po 11 września i krytyka polityki Busha odbiorą tekstom cały urok, to przecież B-Boys nie byliby sobą, gdyby nagle porzucili swój trademarkowy luz i dobrotliwie głupkowaty humor. Guaranteed we bring the brouhaha.

TT5B świadczy o tym, że Beastie Boys bardzo nieźle się starzeją, bo ten powrót do korzeni jest przede wszystkim najbardziej tanecznym albumem, jaki kiedykolwiek nagrali. No joke. To zasługa samych Three MC’s, którzy tym razem nie chowają się za multigatunkowymi instrumentalami i bez wytchnienia dla siebie i słuchaczy nawalają seriami kolejnych wersów, które cementują ich status prawdziwych weteranów hip-hopu. Swój niemały udział ma też One DJ, Mix Master Mike, wyciskający 150% z przeważnie bardzo minimalistycznego brzmienia i błyskotliwie przemycający dowcipne i efekciarskie sample, rodem z „Hello Nasty”.

‘Cause it’s a brouhaha.

Chociaż chłopaki w 2004 roku mieli już koło czterdziestki, to twórczy kryzys wieku średniego miał dopiero nadejść trzy lata później, przy okazji „The Mix-Up”. Bo choć przez całą dyskografię uparcie trzymali niezwykle wysoki poziom, to przecież widmo klęski zbliżało się nieubłaganie. W końcu „You can’t say no forever”. Ale póki co mamy rok 2004 i proszę mi wskazać palcem kogoś, kto słysząc na imprezie „Ch-Check It Out” czy „Shazam!” nie ciśnie w chuj drinka biegnąc na parkiet.

You can dance if you want to leave your friends behind / But if they don’t dance and then they won’t dance they can kiss my fuckin’ ass. (Mateusz Błaszczyk)

Zdjęcie The Mix-Up

[Odgłos zmiany stacji radiowej] Bzzzzz: …Z różnych stron płynęły głosy namawiające mnie do udziału w tym przeglądzie. You can’t say no forever, a ja odmawiałem, bo moja znajomość z tymi raperami to nie była nigdy płomienna historia miłosna. W końcu jednak przyszli bracia Błaszczyk, nasi redakcyjni Beastie Boys (przynajmniej pod względem ekspresji) i powiedzieli: Słuchaj Sajewicz, jakie to byłoby zajebiste: recenzent, który ogarnia kwestie „muzyczne” siada do tekstu o instrumentalnym albumie BB i niszczy go, zupełnie dekontekstualizując. Ocenia tylko muzykę, która jest monotonna, wtórna i niepotrzebna. A jeszcze lepiej byłoby, gdybyś „The Mix-Up” jednak wybronił. Obaj zwracali uwagę na moje niezainteresowanie tematem Beasties, co trochę mija się z prawdą – mnie po prostu na dłuższą metę męczy, jak te białasy pokrzykują. Mówiłem: nie, nie, to byłoby nieprofesjonalne pisać w ten sposób. Ja nie mam w temacie nic do powiedzenia, a oni: Więc napisz właśnie o tym, to bardzo wymowne. I nawet zdołali mnie przekonać, a przynajmniej do momentu, w którym Łukasz zajawił mi singiel promujący „The Mix-Up”, a ja zrozumiałem, że nie będę w stanie całego albumu przesłuchać (choć trwa ledwie 40 minut). Więc BB (bracia Błaszczyk) krzyczeli na mnie dalej: No to pisz na podstawie tego jednego kawałka. W jednym utworze zawierają się wszystkie mielizny longplaya: leniwe rytmy, pozbawione polotu partie solowe. Żaden hołd dla tradycji soul jazzu, jedynie smutne wyrobnictwo. Nakrzyczeli na mnie tak skutecznie, że siadłem do mini-recenzji i słuchałem „The Mix-Up” – albumu brzmiącego jak szkice ścieżek akompaniamentu do którejś z płyt The Beta Band (za którym nie przepadam) – słuchałem ze świadomością, że pewnie nigdy do tej płyty z własnej woli nie wrócę. I na jedynym pozbawionym pokrzykiwania albumie BB, pokrzykiwanie okazało się elementem, którego najbardziej brak. Wiecie, to taki koncept: na sam koniec przeglądu B-Boys zostawili LP, który nijak nie przystaje do pozostałych. Jak słabe by to nie było, musimy z tym jakoś żyć – ja i wy. (Paweł Sajewicz)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Kuba Fanboy
[2 grudnia 2016]
To trio przeniosło mnie w inny świat, dotąd nie otwierany przezemnie
Gość: czyelnik
[11 września 2016]
He he he... http://www.screenagers.pl/index.php?service=albums&action=show&id=1263
Gość: łejt
[12 sierpnia 2012]
A gdzie płytka z instrumentalnymi wyczynami Bestyjek?
Gość: McGrzechu
[30 maja 2011]
Brawo! Prześmieszny przegląd twórczości grupy,której jestem fanboyem:) od 30 lat. Trudno z czymś się nie zgodzić. Bogactwo Hello Nesty do dzisiaj jest powalająca choć w dniu premiery,pamiętam wielu psioczyło. Pamiętam jak dzień po premierze Pouls Butique, 2.09.89 mama przywiozła mi z Austrii kasetę, wkładam do dwukasetowca NEC i.... kilka minut jakiejś ciszy...wystraszyłem się,że kaseta popsuta aż tu nagle bębny Shake Your Rump!!! nie poszedłem w tym dniu do szkoły. Yo!
Gość: ale
[18 maja 2011]
dodam, bo zapomniałam wcześniej, a wszyscy w dodatku marudzą o następny przegląd, że fajnie ogólnie wam wyszło! a hello nasty to taki czarny koń w dysko bb, pozdrawiam psychofanów :D
Gość: yo
[17 maja 2011]
zróbcie przegląd merzbow
PS
[17 maja 2011]
Oczywiście, że nie ogarnia. To Bracia Błaszczyk twierdzą, że jest inaczej. Ja się z tym *raczej* nie zgadzam :/
błaszczyk
[17 maja 2011]
Wróciłem sobie do kilku płyt z konieczności i najbardziej rozczarowało mnie Ill Communication, za to byłem mile zaskoczony Hello Nasty, bo wydawało mi się, że tam jest jednak za dużo fillera. Z tym że to są wszystko wahnięcia typu oczko w dół, oczko w górę, bo zasadniczo jestem psychofanem. No ale gdybym miał tu wstawić własny ranking (regularnych płyt), to wyglądałoby to tak:

Licensed To Ill - 7/10
Paul's Boutique - 10/10 (imo tylko ta jedna płyta BB jest dziesiątkowa)
Check Your Head - 8/10
Ill Communication - 8/10
Hello Nasty - 9/10
To The 5 Boroughs - 7/10
The Mix-Up - 4/10
mateusz b
[17 maja 2011]
Nam te oceny chyba tez nie przychodziły zbyt łatwo. TT5B chciałem dać wyżej, ale choć jest świetne, to inne albumy z ich "dysko" były lepsze lub bardziej przełomowe. Było mi smutno przy wystawianiu 7, ale that was the right thing to do.

Paweł Sajewicz dużo czyta.
Gość: ale[żadnabekawięcfuckoffodmoje
[16 maja 2011]
nie podjęłabym się oceniania bo bb to głównie dla mnie...dzieciństwo z lubartowem MK 232 P (właśnie namierzyłam dokładnie ten niesamowity model unitry). i nigdy nie zapomnę jak przewijam z bratem kasetę milion razy na końcówkę the move żeby usłyszeć,jak się później okazało, fragmentu el rey y yo. wiecie, te 30 sek jak i w sumie cała płyta dawała radochy przeogromnej. i jak rozbawiał nas ten wtedy \'dziadzio\' czyli lee perry, ryliśmy z tego kawałka strasznie. co ja gadam - wciąż się gęba śmieje. się bierze na wspominki. i potem skradziona u drugiego brata kaseta z check your head która rozwaliła mnie już dokumentnie. właśnie się zorientowałam, że normalne \'radio\' miałam dopiero w XXI wieku, w sensie oprócz kieszeni na kasatę był na górze spodek na cd z klapą która się otwierała pół minuty. dżizas.
lata 90 to gówniarzerskie cudowne lata i ukochana trylogia bb więc każda na 10+ spokojnie. inne rzeczy bb przyszły później i zawsze były ciut gorsze. takie prawa sentymentu.
tt5b to murowane 9 za utrzymanie klasy z zimnymi elektronicznymi podkładami i nową jakością w ich dysko.
a sajewicz to na muzykologii czy akademii siedzi że ogarnia?
Gość: michalkorzeniewski
[11 maja 2011]
The Mix-Up Ciekawy na co najmniej 6
Gość: fnm
[11 maja 2011]
We Care a Lot - 3/10
Introduce Yourself - 4/10
The Real Thing - 9/10
Angel Dust - 9+/10
King for a Day - 7/10
Album of the Year - 7+/10
Gość: brud
[10 maja 2011]
A kiedy przegląd Kyst?
Gość: greg
[10 maja 2011]
a kiedy przegląd FNM?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także