Belle & Sebastian
Piętnaście lat po debiutanckim „Tigermilk” szkocka grupa cieszy się statusem żywej legendy – kamienie milowe jej dyskografii są wystarczająco odległym wspomnieniem, by śmiało tytułować je klasyką indie-popu, ale studyjna i koncertowa forma drużyny Stuarta Murdocha stale potwierdza aspiracje zespołu do decydowania o dalszym kierunku rozwoju nurtu. Wszak nikt nie zdziwiłby się, gdyby w podsumowaniu kolejnej dekady album Belle & Sebastian z 2014 roku zajął miejsce w trzeciej dziesiątce.
Mimo lekkiej obniżki dyspozycji na tegorocznym „Write About Love” przyjazd jego autorów do Polski (koncert w warszawskiej Stodole już 19 kwietnia) to bezwzględnie jedno z koncertowych wydarzeń roku. Z tej okazji honorujemy należącą do grona naszych pupilków ekipę przeglądem jej jakże zacnej dyskografii. Jak oceniliśmy „Tygrysiemleko”, „Jeśli czujesz się ponuro” czy „Książki” – czytajcie poniżej!
Tigermilk
1996
Stuart Murdoch liczył sobie w chwili śmierci Nicka Drake’a niemal dokładnie sześć lat, co z góry przekreśla nadzieje na koronny dowód dla entuzjastów teorii reinkarnacji. Tym niemniej, słuchając otwierającego klasyczny debiut Szkotów „The State I Am In” nietrudno ulec pokusie zestawienia ze sobą obu, ikonicznych dla wyspiarskiego akustycznego muzykowania postaci. Nie tylko ze względu na oczywiste podobieństwa w brzmieniu (przecież Drake de facto zdefiniował Belle & Sebastian już na etapie „Hazey Jane II”), ale także tragiczne epizody z życiorysów, które na muzykę obu wywarły wpływ nie do przecenienia. Nikt nie przywiązywałby dziś jednak do „Tigermilk” historycznej wagi, gdyby ten wydany początkowo w nakładzie ledwie tysiąca sztuk album, którego zawartość jest do pewnego stopnia efektem zdrowotnych perturbacji i przymusowego społecznego odizolowania Murdocha, stanowił jedynie garść reminiscencji klimatów małomiasteczkowego, popołudniowego folku. Cherlawemu Stuartowi zapewnie nie śniło się nawet, że zarejestrowany w celu zaliczenia uniwersyteckiego kursu branży muzycznej materiał stanie się wkrótce przedmiotem kultu, a egzemplarze pierwotnego tłoczenia stanowić będą dla kolekcjonerów istny święty Graal.
„Tigermilk” to z wielu względów debiut idealny. Z jednej strony wypełniony po brzegi naiwnymi szkolnymi retrospektywami i bumelanckimi opowiastkami z bezpowrotnie minionych czasów wielkiej beztroski, ale z drugiej, próżno szukać wielu równie dojrzale wykoncypowanych płyt. Wątki okołoszkolne przewijają się zresztą przez całą długość płyty – począwszy od artykułowanych w tekstach poniedziałkowych dramatach w miniaturowej skali, poprzez tytuły piosenek („We Rule The School”), aż po zakamuflowane cytaty z „Buszującego w zbożu”. Municypalna poezja Belle & Sebastian nie miałaby jednak dużego znaczenia, gdyby nie towarzyszyła jej aż tak dobra muzyka. Murdoch do perfekcji wykorzystał aranżacyjne furtki, jakie otwierał niemal-orkiestrowy charakter świeżo sformowanego składu. Zgrzebne szkielety komponowanych przez blisko trzy lata piosenek ujawniły swą prawdziwą wartość dopiero po przeprowadzonej z zegarmistrzowską, niepodobną amatorom precyzją instrumentacji. W efekcie, każda z zawartych na „Tigermilk” kompozycji jawi się autonomiczną księgą fascynującej epopei miejskiego folku.
Innym znamiennym dla „Tigermilk” paradoksem jest fakt, że mimo iż album ten wyznacza ramy terytorialne prostodusznego, ale zarazem dostatniego indie popu, w obrębie których Belle & Sebastian oscylować będą przez długie lata, to jednocześnie uwodzi swym eklektyzmem. Wzbudzający wśród fanów rozliczne kontrowersje „Electronic Renaissance” kradnie stroboskopowość New Order (konkretnie „Procession”) i intymny klimat narkotycznych podróży Merritta, by w efekcie utorować drogę takim przedstawicielom łamiącej serca elektroniki jak Tunng czy Dntel. Z syntezatorowym rodzynkiem niewiele wspólnego ma za to brzmiący niczym wyrwany z repertuaru The Zombies czy The Left Banke barokowy pop wspomnianego „We Rule The School”. „Expectations” czaruje godnym „Forever Changes” dialogiem sekcji dętej i smyków. Banalne „I Don’t Love Anyone” jest być może moim ulubionym utworem Szkotów w ogóle. „Mary Jo” mogło by z powodzeniem towarzyszyć przemierzaniu pagórkowatych krajobrazów starej Anglii w drodze na grób Nicka Drake’a. Teoretycznie więc „Tigermilk” to płyta pozbawiona wad. Tym trudniej uwierzyć, że Belle & Sebastian zdołali przeskoczyć zawieszoną na niebotycznym poziomie, gdzieś wysoko w chmurach poprzeczkę zaledwie cztery miesiące później. (Bartosz Iwański)
Można spotkać opinie (najbliższą z nich na wikipedii), że zespół Stuarta Murdocha przesiadł się na popowe brzmienie dopiero przy okazji „Dear Catastrophe Waitress”. Udział Trevora Horna w nagraniu tego albumu jest pewnie cezurą oddzielającą lata niszowego kultu otaczającego Belle & Sebastian od lat kultu instytucjonalnego – popartego branżowym poklepywaniem po plecach i tyleż pochlebnymi, co zdystansowanymi recenzjami. A przecież prawdziwie popowa wrażliwość kryje się właśnie w pierwszych pozycjach w dyskografii B&S, i to niekoniecznie w ich melodiach sensu stricto – przejmujących refrenach czy błogich mostkach – ale w wartościach, nazwijmy je, pozamuzycznych. W buszujących-w-zbożu tekstach, w emocjonalnym autentyzmie przekazu, w optymistycznej (a przecież wcale niebanalnej) wymowie.
„If You’re Feeling Sinister”, powszechnie uważany za najlepszy album w dorobku grupy, nie jest wcale prostym rozwinięciem pomysłów z debiutu. Pod względem palety zainteresowań Murdocha jest wręcz krokiem wstecz – bardziej zwartym i estetycznie skoncentrowanym. Mniej tu klawiszowych plam w tle, rozmytych akordów gitary czy psychodelicznych stylizacji na „Forever Changes” (przypomnijcie sobie „Expectations” z „Tigermilk”), więcej zaś „szczerych” brzmień akustycznych i wręcz surowych elektrycznych. I to właśnie szczerość stanowi o melodycznym potencjale „If Your Feeling Sinister”: w otwierającym „The Stars Of Track And Field” krucha linia wokalna niekoniecznie aspiruje do miana singlowego hooka, a przecież nie sposób wyrzucić z głowy narastającego refrenu. Jednak zespół nigdy nie popada w emocjonalną przesadę, w pretensjonalne jęczy-bulstwo, od którego zgrzytają zęby sceptycznie nastawionym do estetyki indie-popu. Siłą kompozycji Murdocha nie są bowiem odpowiedzi, a tym bardziej żale wlewane słuchaczom za kołnierz, ale pytania. Stawiane od niechcenia, niby retoryczne, odrobinę sarkastycznie, jak te w utworze tytułowym: How and why and when and where to follow?, na które odpowiadała strofa: But if you are feeling sinister / Go off and see a minister / Chances are you’ll probably feel better / If you stayed and played with yourself. I jeśli jeszcze nie słyszeliście, zaręczam, nie ma w tym ani grama cynizmu.
Przypuszczam, że u schyłku lat 90., kiedy Belle & Sebastian byli obiektem wzorcowego kultu oddanej grupy fanów, małe historie opowiadane w tych prostych piosenkach dodatkowo zyskiwały na wymowie jako ścieżki dźwiękowe niejednego życia. Spekuluję, bo poznałem autorów „If You’re Feeling Sinister” dobrych kilka lat później i jedynie z dystansu mogłem odnieść się do tej pokoleniowej sprawy. Ale dla wszystkich zbyt późno urodzonych, Belle & Sebastian mają inną cenną zaletę: skutecznie pomagają przeżyć te pytania raz jeszcze. (Paweł Sajewicz)
Wiele osób nienawidzi tej płyty. Autor usuniętej recenzji Pitchforka z oceną 0.8, Aidan Moffat i Malcolm Middleton z Arab Strap, Barry z „High Fidelity”. Well, that’s unfortunate, because it SUCKS ASS. „The Boy With The Arab Strap” – w przeciwieństwie do dwóch wcześniejszych, powszechnie uznanych wydawnictw – podzieliło słuchaczy i rozpoczęło okres pięciu chudych lat w twórczości Belle & Sebastian, zakończony szczęśliwie dopiero nadejściem „Dear Catastrophe Waitress”. A to przecież tak niewinny album. Żadnych zbrodni na ludzkości, instruktażowy chamber-popik jak się patrzy. Nic tylko schrupać i popić szklanką ciepłego kakao.
Istotnie, zbyt nierówny to krążek, by stawiać go na równi z klasycznym opus magnum zespołu, „If You’re Feeling Sinister”. Postępująca demokratyzacja stosunków wewnątrz grupy dopuszcza przed mikrofon Isobel Campbell, co owocuje kameralnym „Is It Wicked Not To Care?”, ale też zezwala na publikację debiutanckich kompozycji Steviego Jacksona (jak wyśmiany w filmie Cusacka smęt „Seymour Stein”, posiadający swoją drogą status „faworyta fanów”!) czy melodeklamacji „A Space Boy Dream”, odległej od czaru „A Century Of Elvis”. Nagle okazuje się, że tych momentów jest na tyle dużo, żeby „Boy” – bardziej niż pełnoprawnym następcą „Sinister” – stał się albumem dla fanów grupy, jej specyficznej wrażliwości, wyczucia czasu i humoru.
Kiedy jednak Belle & Sebastian są skupieni na piosence, grają na tym samym, bardzo satysfakcjonującym poziomie, co wcześniej. Świetne „Sleep The Clock Around” brzmi trochę jak zagrana na żywych instrumentach repryza „Electronic Renaissance”, a te nawarstwiające się trąbkowe ornamenty doprowadzają go do iście triumfalnego finału. Równie mocnym punktem jest kawałek tytułowy, obficie wprawdzie czerpiący z glamowego hitu „Son Of My Father” Chicory Tip (pamiętny riff „Sportowej niedzieli”, Dariusz Szpakowski odbiera zielony telefon od 1:21), ale mówimy o zespole, który ten rodzaj zapożyczeń opatentował jako swoją własną metodę tworzenia autorskiego popu. Jest wreszcie „The Rollercoaster Ride” z bardzo ładnym refrenem i hojnym udziałem smyków oraz klawiszy – jego tytuł mógłby być zresztą całkiem trafną puentą krążka, gdyby górskie kolejki jakkolwiek kojarzyły się z twórczością Belle & Sebastian. Ja w każdym razie po przesłuchaniu tej płyty jestem gotów przejechać się co najwyżej na trzykołowym rowerku. (Kuba Ambrożewski)
Na okładce czwartej, studyjnej płyty Belle & Sebastian uwiecznione zostały znane z islandzkiej formacji Múm siostry Valtýsdóttir. Patrzą na siebie tajemniczo, trochę złowrogo, nawet niepokojąco. Przeglądając dziś opinie recenzentów o „Fold Your Hands Child...” można odnieść wrażenie, że to właśnie okładka jest najbardziej interesującym elementem tego albumu. Trochę niedoceniany, a nawet postrzegany jako najsłabszy krążek w dyskografii Szkotów, to w gruncie rzeczy poszukiwanie przez B&S drogi ku większej dojrzałości artystycznej, stąd więcej na tej płycie spokoju, zadumy, refleksji (lub nudzenia, jak wolą niektórzy). Esencją tej metamorfozy jest singlowe „I Fought In A War” – utwór rozwijający się bardzo powoli i delikatnie, rozpoczynający się od minimalistycznej, akustycznej gitary i wokalu Murdocha, z czasem jakby mimochodem dołącza się do niego reszta zespołu. To też płyta bardzo różnorodna, ale niekoniecznie eklektyczna. Kompozycje, w których główną rolę gra Isobel Campbell przywodzą bardziej na myśl późniejsze, solowe jej projekty (album „Amorino” w szczególności) niż charakterystyczne dla B&S indie-popowe melodie. Najbardziej wyrazistym łącznikiem między pierwotnym brzmieniem Szkotów a odmiennością „Fold Your Hands Child...” jest „Women’s Realm” – włączone na krążek numer cztery, choć pasującej tutaj jak przysłowiowy kwiatek do kożucha, za to doskonale korespondujące z zawartością poprzedniego longplaya B&S. Wbrew pozorom ten album nie odjeżdża jakoś szczególnie od całej twórczości Murdocha i spółki. Jego podstawową i jedyną wadą jest niedostateczna wyrazistość zawadiacko błyskotliwego popu, który stanowi wizytówkę B&S, bo tekstowo to przecież wyśmienity, inteligentny krążek. Podkreślmy to jasno: mimo że „Fold Your Hands Child...” nie jest najwybitniejszą płytą, nie szkodzi ona w zupełności całościowemu portretowi szkockiej grupy, której na przestrzeni 15 lat praktycznie nie przydarzył się ewidentnie słaby album długogrający. (Kasia Wolanin)
Storytelling
2002
Ironia losu: zespół w dużej mierze zdefiniowany przez genialny storytelling nagrywa album pod tytułem „Storytelling” i jest to najbardziej beztreściowa, chaotyczna, pozbawiona puenty pozycja w całej jego dyskografii. Oczywiście, sytuację usprawiedliwia historia z soundtrackiem do filmu o tym samym tytule, ponoć (nie widziałem) dziełkiem niezbyt udanym, do tego ostatecznie wykorzystującym ledwie 20% dźwięków przygotowanych przez zespół. Jednak „Storytelling”-album ledwo co radzi sobie z funkcjonowaniem poza kontekstem obrazu – to poszatkowana sekwencja niby regularnych piosenek Belle & Sebastian, instrumentalnych, retro skeczy i dialogów. W praktyce fragmenty piosenkowe wydają się odrzutami z sesji do mającego nadejść za rok „Dear Catastrophe Waitress”, impresje są w większości zupełnie pozbawione dramaturgii, a skity nie mają sensu – przynajmniej dla kogoś, kto nie załapał się na seans w kinie. Jednocześnie nie ma tu złej muzyki jako takiej i w kategorii brzdąkania w tle „Storytelling” może być soundtrackiem zupełnie przyzwoitym. Wszystkim poza die-hardom grupy zaserwowałbym go jednak w roli miętowego opłatka raczej, niż dania głównego. (Kuba Ambrożewski)
Powrotowi do łask prasy towarzyszyła w przypadku Belle & Sebastian stylistyczna ewolucja. Pozornie „Dear Catastrophe Waitress” brzmi jak kolejna kanoniczna propozycja B&S, ale poza zestawem urzekających melodii („If She Wants Me” ma żelazne miejsce wśród piosenek Murdocha, które sprawiają, że „płaczę i śmieję się” jednocześnie), wyprodukowany przez Trevora Horna album objawił słuchaczom nowe, rozbudowane instrumentacje, rytmiczne zróżnicowanie i harmoniczne ozdoby, jakich wcześniejsze płyty Belle & Sebastian nie znały. Punktem odniesienia stały się dla odmiany nie albumy The Smiths i Nicka Drake’a, ale raczej XTC circa „Skylarking” czy Beach Boysów (choć folkowe wtręty w postaci np. „Piazza, New York Catcher”, pozostały). Największą zmianą w porównaniu do klasycznego już „If You’re Feeling Sinister” było jednak odejście od bezpośredniego, emocjonalnego przekazu, na rzecz dopracowanej, a może nawet nieco klinicznej studyjnej obróbki. Można więc przylepić „Dear Catastrophe Waitress” łatkę albumu sophisti-popowego, zaplanowanego i wykonanego z chłodną precyzją – byleby nie czynić z tych cech wad… Songwriting Murdocha jest tu bowiem do tego stopnia przesycony niuansami, że „DCW” po prostu brzmieć inaczej nie mogła (a Horn, jak to Horn: znalazł się we właściwym miejscu i czasie, pomagając muzykom wydobyć talenty, których wcześniej nie byli świadomi). Jeśli więc krytykować przełomową w dorobku Belle & Sebastian płytę, to raczej ze względu na silną w tym układzie odniesienia konkurencję, niż jakieś rażące niedostatki materiału. (Paweł Sajewicz)
Books [EP]
2004
Nie ma co owijać w przysłowiową bawełnę: „Books” to przede wszystkim ta EP-ka z „Your Cover’s Blown”. Opener małej płytki, akompaniującej promocji „Dear Catastrophe Waitress”, nie tyle zjada na śniadanie większość zawartości swojego większego brata, co jest po prostu najlepszą piosenką Belle & Sebastian ery 2.0. Zespół, któremu w początkach działalności można było zarzucać lekki przerost konceptów lirycznych nad ich fundamentem muzycznym, żegna definitywnie ten etap multikolorowym, arcylekkim i niesamowicie melodyjnym kolażem, nazywanym nieprzypadkowo „Bohemian Rhapsody” indie-popu. W istocie ten frankenstein powstał z połączenia „Dreadlock Holiday” 10cc (część funky-taneczna) i „Paint It Black” Stonesów (cześć, eee, paint-it-blackowa), ale tę zaciągniętą w rock’n’rollowym Skoku Stefczyka pożyczkę Murdoch spłaca błyskotliwą narracją o konsekwencjach swojej przeciętnej sobotniej nocy i jakże kreatywnym wykorzystaniem obu inspiracji (kapitalne disco-akcenty gitary, funkująca linia basu, świetne brzmienia organów, galopada bębnów w środkowej części). Konstatacja, że „nie ma drugiej takiej piosenki” jest tyleż oczywista, co zaskakująca – w końcu mówimy o grupie, która na przestrzeni kilku płyt wypracowała bardzo ściśle zdefiniowany, charakterystyczny wariant komponowania i aranżowania utworów. Tymczasem opener „Books” nie przypomina niczego, co nagraliby kiedykolwiek wcześniej i później też nie. Jest więc zupełnie możliwe, żeby nie lubić B&S i jednocześnie być zagorzałym fanem „Your Cover’s Blown”.
Przystawkami do specjału dnia są trzy kompozycje. Znane z ostatniego wówczas albumu „Wrapped Up In Books” to classic Belle & Sebastian i jedna z najlepszych piosenek zespołu zarejestrowanych pod okiem Trevora Horna. „Your Secrets” ma już cechy typowego bisajdu – sympatyczny numer wagi piórkowej. EP-kę zamyka niemal instrumentalny remiks „Your Cover’s Blown”. (Kuba Ambrożewski)
Na dwupłytowe wydawnictwo składa się materiał z kilku EP-ek Belle & Sebastian wydanych przez label Jeepster Records między 1997 a 2001 rokiem. Jest to jedno z tych idealnych, kompilacyjnych wydawnictw – nie jest typowym the best of-em, choć znajdują się na nim jedne z najlepszych singli Szkotów. Pozyskanie większości EP-ek nie tylko dzisiaj, ale też na poziomie 2005 roku, kiedy składanka się ukazywała, było całkiem niełatwym zadaniem, więc tym bardziej cieszy fakt, że B&S zebrali swoje najfajniejsze krótkie wydawnictwa i złożyli je w jedną kompilację. Co my tu mamy? Na przykład dziś trochę zapomniany, fantastyczny numer „Lazy Line Painter Jane”, bardziej folkowy niż popowy w typowym dla B&S stylu, z charyzmatyczną wokalistką Monicą Queen na featuringu (szkoda, że nigdy nie udało jej się wybić poza Glasgow i nieistotne występy gościnne u innych, nieznanych muzyków). Ponadto nie można przeoczyć pięknego „The State I Am In”, które w innej wersji znalazło się też na debiutanckim „Tigermilk”. To właśnie ta kompozycja do spółki z „Dog On Wheels” po raz pierwszy zwróciła uwagę krytyków na fajową, inteligentną grupę z największego miasta Szkocji. Znajdziemy też tutaj cały materiał z EP-ki „Jonathan David” – swoistego post scriptum do mniej udanego „Fold Your Hands Child...”. Zwróćcie uwagę szczególnie na „The Loneliness Of A Middle Distance Runner” – niezwykły, sixtiesowy kolaż ze zinterpretowaną przez Murdocha na nowo psychodeliczną, popową stylistyką tamtego okresu, który w warstwie tekstowej odnosi się do kultowego opowiadania (i filmu z 1962 roku, w Polsce znanego pod tytułem „Samotność długodystansowca”). Krótko mówiąc, „Push Barman To Open Old Wounds” to świetne studium błyskotliwego songwritingu Stuarta Murdocha ze złotego okresu Belle & Sebastian. (Kasia Wolanin)
The Life Pursuit
2006
Pełna wersja recenzji albumu >>
Doprawdy, nie słyszę tu słabego utworu. Zgoda, „Song For Sunshine” wydaje się nudnawym ćwiczeniem, ale tylko dlatego, że przerywa serię samych strzałów w dziesiątkę. A ta trwa prawie od samego początku. Kilka pierwszych taktów płyty będzie jeszcze znanych tym wszystkim, którzy pamiętają jak rozpoczyna się „Another Satellite” ze „Skylarking”, a pełnia szczęścia w temacie „Act Of The Apostle” nastąpi dopiero wtedy, gdy piosenka spotka się ze swoją drugą połówką pod koniec albumu. Jednak od drugiego w zestawie „Another Sunny Day” słuchamy już płyty w każdym dźwięku urzekającej. Tu country-rockowy feeling słonecznego amerykańskiego popołudnia wiąże się z oddechem rześkiego, brytyjskiego, wiosennego powietrza (another day in June, we’ll pick eleven for football), tylko po to by wytworzyć Stuartowi tło do błyśnięcia talentem do opowiadania o międzyludzkich relacjach bez źdźbła sentymentalizmu, z humorem i wielkim uczuciem zarazem. Po raz drugi potwierdza to w „Funny Little Frog”, który należy do najlepszych singli Belle And Sebastian w ogóle. Przy akompaniamencie dźwięcznych gitar, dęciaków i hand-clapów, Murdoch osiąga jeden ze szczytów swojego tekściarstwa w błyskotliwym liryku o platonicznej miłości, dopełnionej zresztą obowiązkowym teledyskiem. Cudo!
A między nimi Bella i Sebastian sypią jak z rękawa kolejnymi perełkami. Z każdym następnym utworem coraz bardziej zakopując się w swoim retro-brzmieniu, z analogowymi klawiszami, przyjemnie drażniącymi ucho Rickenbackerami zasłyszanymi na płytach The Byrds i gremialnymi chórkami, o które w ten sposób dbały grupy pop z pokolenia ich rodziców, są jednocześnie tak bardzo prawdziwi i świeżutcy jak dzisiejsze drożdżówki. „White Collar Boy” przypomina „Step Into My Office, Baby” okraszone tłustym syntezatorowym soundem, tylko uderza z większym impetem. W „The Blues Are Still Blue” mamy echa glamu i pokazanie subtelnej różnicy między piosenką o dzieciach, a piosenką dla dzieci (w dziesięć lat po „She’s Losing It”). Z kolei „We Are The Sleepyheads” brzmi jak najlepsza kompozycja Of Montreal nigdy przez nich nie nagrana. Kiedy wspomnę jeszcze o poprowadzonym organami hammonda niczym stary singiel The Charlatans, niesamowicie melodyjnym „Sukie In The Graveyard”, fani wczesnych albumów pewnie złapią się za głowy. Spokojnie, eklektyzm nie powinien zawadzać nikomu, a dla wielbicieli początków Belle & Sebastian też coś się znajdzie. „Dress Up In You” mógłby zaistnieć na każdej z dotychczasowych płyt zespołu. To klasyczny belleandsebastianowski smęt, wzbogacony dodatkowo kameralną partią trąbki. Podobnie kojarzy się zafundowany na finał „Mornington Crescent”. Niedaleko od nich leży jedyny nie zaśpiewany przez Stuarta utwór. „To Be Myself Completely” pełni więc niejako rolę podobną do tych wykonywanych na płytach The Beatles przez Ringo, choć ten wybrałby pewnie odmiennie wakacyjny klimat „For The Price Of A Cup Of Tea”. (Kuba Ambrożewski)
Write About Love
2010
Pełna wersja recenzji albumu >>
Próbuję sobie przypomnieć bez żadnej ściągawki, co recenzenci zwykli pisać o każdej nowej płycie szkockiej kapeli. „Doskonały zestaw chwytliwych singli”, „esencja indie popu”, „bezpretensjonalna słodycz i doskonała aranżacja melodii”, „inteligentne tekściarstwo” – to tylko niektóre określenia, które z grubsza przychodzą mi na myśl. I znów, prawda jest taka, że pasują one do prawie każdego krążka Belle & Sebastian (a myślę, że daty ważności nie stracą również przy albumach nr 9 czy 10). To fakt, którego nie chcę specjalnie oceniać, bo single zawsze były mocną stroną Szkotów, grupa jest niekwestionowaną, najbardziej zasłużoną i najjaśniejszą gwiazdą współczesnego indie-popu, nawiązującą do sympatycznej, przebojowej stylistyki lat 60., zawsze z elegancko i doskonale skrojonymi piosenkami oraz fajowymi tekstami Murdocha. Mając to na uwadze, trzeba jednak spojrzeć na B&S z dzisiejszego, najświeższego z możliwych punktu widzenia. Szkocki zespół zawsze znajdzie swoich odbiorców, bo przez lata wypracował sobie nie tylko markę, ale i wierne grono słuchaczy, zawsze rozczuli swoimi melodiami sporą liczbę dziennikarzy i recenzentów, znajdzie sentymentalnych nabywców płyt i biletów na koncerty, ale czasu nigdy już nie cofnie. „I Want The World To Stop”, kolejnym, znakomitym singlem, nie przeprowadzi żadnej zauważalnej rewolucji nawet na brytyjskiej liście przebojów. Albumem „Write About Love”, który stanowi swoisty ciąg dalszy do jednego z najlepszych krążków z ich całej dyskografii, „The Life Pursuit”, Belle & Sebastian nie wygryzą młodszych, głośniejszych, bardziej kreatywnych. Nawet ich nowa piosenka, najbardziej zawadiacka w warstwie tekstowej („I’m Not Living In The Real World”), nie wywrze takiego wrażenia, jakie zrobiłaby 10 i 15 lat temu. I tak dalej.
Powyższe, skądinąd mało optymistyczne, refleksje dotyczące aktualnej percepcji twórczości Belle & Sebastian nie powinny znacząco przesłaniać nam realnej oceny najnowszej płyty zespołu. Bo znów jest to bardzo dobry krążek. Być może efekt nieskazitelnego, idealnego brzmienia już tutaj nie zaskoczy, bo fantastyczne efekty współpracy producenta Tony’ego Hoffera ze Szkotami, poznaliśmy już na poprzednim albumie, ale przyznać należy, że ten facet umie zaprezentować kompozycje B&S z najlepszej możliwej strony. Niesamowite natomiast jest, jak w „I Didn’t See It Coming” oraz „I Can See Your Future” niejaka Sarah Martin z klasą i wrodzonym urokiem kradnie show samemu Stuartowi Murdochowi. O Isobel można bez wyrzutów sumienia w końcu zapomnieć, bo innych zmian w składzie nie sposób w ogóle odczuć. Na „Write About Love” twee-popowa estetyka Szkotów znów ewoluuje w stronę jeszcze większego bogactwa instrumentalnego i zamaszystych, niemalże big-bandowych aranżacji. Za chwilę dla B&S zwyczajne klubowe gigi i open-airowe festiwalowe występy staną się nieodpowiednie, bo takim piosenkom będzie do twarzy tylko z efektowną, perfekcyjnie nagłośnioną salą koncertową. (Kasia Wolanin)
Komentarze
[21 kwietnia 2011]
[21 kwietnia 2011]
[20 kwietnia 2011]
Jego twórczość jest podobnie słodko-gorzka jak B&S, dlatego moim zdaniem soundtrack pasuje świetnie. Rozpatrywanie tej płyty poza kontekstem filmu do tej pory nie przyszło mi do głowy.
[12 kwietnia 2011]
[11 kwietnia 2011]
[11 kwietnia 2011]
[11 kwietnia 2011]
[11 kwietnia 2011]
[11 kwietnia 2011]
[11 kwietnia 2011]