Talk Talk

Zdjęcie Talk Talk

Trudno wyrokować ze stuprocentową pewnością, ale gdyby przeprowadzić wewnątrzredakcyjny plebiscyt na naszych ulubionych artystów wszech czasów, Talk Talk walczyliby pewnie o „pudło”. Jak tu ich nie kochać? Dlatego ten artykuł musiał kiedyś w końcu powstać i oto dziś, zjednoczeni wspólnym uczuciem i sentymentem do równie krótkiej, co legendarnej dyskografii grupy, prezentujemy Wam opasły przegląd twórczości Marka Hollisa, Tima Friese-Greene’a i ich kolegów.

Zdjęcie The Party’s Over

Programowane na bit-maszynie, sztuczne klaśnięcia otwierające „Talk Talk” i finałowe, dystyngowane nuty „Runeii” dzieli niespełna dziesięć lat, lecz wydaje się, że to wieczność. Jasne, historia Talk Talk jest historią zespołu wynajdującego się na nowo z każdym kolejnym albumem. Truizm. Jednak początek artystycznej (to słowo wydaje się być w przypadku londyńskiej formacji uzasadnione jak mało kiedy) kariery Marka Hollisa i jego kolegów to zwykle trywializowany epizod w dziejach tej grupy – ot, naiwne, noworomantyczne plumkanie w wykonaniu paru gości, którzy mieli później zmienić bieg muzyki rozrywkowej. „The Party’s Over” od lat nosi przykrą naklejkę dziecka komercyjnej koniunktury na synth-pop. Z jednej strony, trudno się temu dziwić – to po prostu najsłabsza porcja muzyki, pod jaką podpisali się Talk Talk. Z drugiej, jest to krążek o lata świetlne lepszy od wielu analogicznych propozycji z tej epoki.

Z perspektywy blisko trzydziestu lat ten okres w dziejach londyńskiego kwartetu jest jeszcze jednym rozdziałem new-popowej sagi, której głównymi bohaterami byli ABC, Human League czy Scritti Politti. Ówczesne gwiazdy nowoczesnego, chlubiącego się swoją elegancją popu były w istocie przekwalifikowanymi kontrkulturowcami, stanowiącymi często o intelektualnym skrzydle sceny punkowej. Historia jest dobrze znana i nie ma potrzeby opowiadania jej po raz kolejny. Właśnie na jej drugim planie rozegrały się losy Marka Hollisa – w 1977 roku zdeklarowanego punkowca stojącego na czele mało istotnej kapeli The Reaction, a w 1982 roku nagrywającego prawie wyłącznie syntezatorowy, błyskotliwy pop. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że otwierające debiut Talk Talk ich self-titled nagranie to de facto przeróbka kompozycji dawnej punkowej załogi Hollisa. Teraz obudowany masywną, nowofalową motoryką, klangującym znienacka basem i pławiący się w klawiszowych akcentach, wciąż nie potrafi ukryć swojego rodowodu, bazując na agresywnym, skandowanym bełkocie refrenu.

Pierwsza powszechna interpretacja „The Party’s Over” obwieszcza, że to raptem niezły klawiszowy krążek nagrany przez zespół pozbawiony tożsamości, zapatrzony w starszych o pół sezonu kolegów z Duran Duran. Druga – znamienna dla art-rockowców, którzy wpatrzeni w późne, ambitne dzieła Talk Talk, łaskawie postanowili sprawdzić co też porabiali Hollis i spółka w fazie raczkowania – sprowadza zwykle album do roli swoistego guilty pleasure, konstatując, że jak na naiwne i prostolinijne standardy synth-popu, płyta jest nad wyraz ciekawa. Spośród tych dwóch wykładni, nie podpisałbym się pod żadną. „The Party’s Over” daleko do klasyków gatunku, kreujących swój własny świat, wpływowych albumów w rodzaju „Dare!”, „Architecture & Morality” czy „Non Stop Erotic Cabaret”. Jest raczej sprawnie przeprowadzonym ćwiczeniem z nośnej stylistyki, uratowanym przez najwyższej jakości zaplecze technologiczne i budzącą się charyzmę zespołu, bardziej niż przez świadomy, złożony songwriting i wielowarstwowe aranżacje, z których Talk Talk zasłyną w przyszłości.

Co ciekawe, to nie modne, przebojowe single (wspomniany opener czy „Today”) decydują o końcowym wrażeniu, a długie, melancholijne kompozycje albumowe, w których zespół uczy się budować dramaturgię. Takie numery jak „The Party’s Over” czy „Hate” dezawuują leniwe porównanie z funkującymi blondaskami Duran Duran, lokalizując Talk Talk w okolicach choćby startujących równolegle Tears For Fears. To, co zostaje w głowie po wysłuchaniu dziewięciu indeksów, to monumentalna, programowana perkusja i... niesamowity, już wtedy, głos Hollisa, podejmującego w tekstach wątki od obserwacji społecznych po ciężkie tematy typu wiara. Bez rozdzierającego wokalu Talk Talk byliby faktycznie jeszcze jedną, nieistotną efemerydą popu.

Aha, no i jeśli upierać się przy teorii, że na każdym krążku zespołu znajduje się zapowiedź tego, co wydarzyło się na kolejnym, tutaj z pewnością należałoby wskazać „Candy” – introspektywną, brzmiącą nieco bardziej organicznie balladę zamykającą album, wyznaczającą tory dla „Renee” czy „I Don’t Believe In You”. Bądź co bądź, wbrew niefortunnemu tytułowi, impreza przecież dopiero się zaczynała. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie It’s My Life

Szare, dołujące ujęcia industrialnego miasteczka gdzieś na angielskiej prowincji, zmęczone twarze robotników czekających na zasiłek, przebitki z fabrycznych hal – gdyby nie pojawiająca się co chwilę, wykrzywiona w skrajnym grymasie nieszczęścia twarz Marka Hollisa, można by pomyśleć, że to kadry powstałe podczas zdjęć do „Billy’ego Elliotta” lub dowolnego innego obrazu opowiadającego o Wielkiej Brytanii ery Margaret Thatcher. Spokojnie, to tylko klip do „My Foolish Friend” – singla, którym Talk Talk inaugurowali swój prawdziwie dorosły okres. Mówimy w końcu o przedsmaku albumu „It’s My Life”.

Zanim jednak zespół wszedł do studia nagraniowego w celu zarejestrowania swojego drugiego krążka, w jego życiu pojawił się prawdziwy V.I.P. w postaci producenta Tima Friese-Greene’a, który szybko stał się istną szarą eminencją Talk Talk, nie tylko wypełniając obowiązki klawiszowca po odejściu Simona Brennera, ale przede wszystkim czuwając wraz z Markiem Hollisem nad każdym aspektem studyjnych przedsięwzięć grupy – począwszy od ujawnienia swoich talentów songwriterskich, na aranżersko-producenckich obowiązkach kończąc. Jak na ironię, gość, który jeszcze dwa lata wcześniej asystował czarodziejowi keyboardów, Thomasowi Dolby’emu na jednym z landmarków klawiszowego popu, „The Golden Age Of Wireless”, pomógł Talk Talk zeskoczyć w porę z błędnego koła new romantic.

Metamorfozy Talk Talk zawsze były zaznaczane kreską tyleż grubą, co przerywaną. Trudno pomylić nastrój „It’s My Life” z aurą jego poprzednika, a jednak efekt finalny dużo bardziej imponuje niż szokuje. Konsekwentne wcielanie żywych instrumentów – gitar, perkusjonaliów czy fortepianu – owocuje głębokim, tętniącym brzmieniem, które jednocześnie nie wyrzeka się swoich synth-popowych korzeni. Singlowe, kontynentalne smash-hity „Such A Shame” czy „It’s My Life” to nic innego jak rozwinięcie linii wcześniejszych przebojów grupy – melancholijna muzyka dyskotekowa, wciąż bardziej wierna postulatom efektywności niż wyrafinowania. Oba nagrania posiadają znakomite klawiszowe hooki, ciekawe linie basu, a przede wszystkim proste, łatwe do zanucenia refreny – nic dziwnego, że dla szarego zjadacza chleba pozostają znakami rozpoznawczymi Talk Talk.

Sam album stoi dokładnie w połowie drogi między „The Party’s Over” a „The Colour Of Spring”, nie tracąc przy tym własnej tożsamości. Highlightami krążka są z oczywistych względów te z piosenek, które najśmielej antycypują art-pop swojego następcy. I tak „Dum Dum Girl”, teoretycznie trzeci z singli, przyciąga uwagę zrezygnowaną zwrotką, skontratakowaną przez desperacko tęskny refen – wraz z przestrzenną pracą sekcji rytmicznej brzmi to niczym wstęp do „Living In Another World”. Niedoceniony „The Last Time” usypia monotonnym, syntezatorowym hookiem, który przywołuje narastający finał „Time It’s Time”. Wreszcie „Renee”, kontemplacyjna ballada z oszczędnym do bólu pulsem basu i jedną z najbardziej emocjonalnych partii wokalu Hollisa – opus magnum zespołu na tym etapie i zarazem jedyny utwór longplaya, który mógłby szukać swojego miejsca na kolejnym albumie. Re-nay, Re-neh, Re-neh, Re-neeeh, śpiewa Mark w końcowej partii utworu przy akompaniamencie żywego basu, fortepianu, gitary i hipnotyzującej, żywej perkusji. Nagle okazuje się, że nie potrzebują syntezatorów, by tworzyć wielką muzykę. A więc od tej pory nie będą ich używać. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie The Colour Of Spring

„The Colour Of Spring” to album rozpięty pomiędzy klawiszowym popem pierwszych dwóch płyt Talk Talk i eksperymentem dwóch ostatnich, satysfakcjonujący zarówno na tym płytszym, intuicyjnym poziomie odbioru, jak i głębszym, muzykologicznym. To tak w skrócie. Ale okej, wszyscy wiemy, że wcześniej był synth-pop, a dalej post-rock, więc pytanie brzmi: co legło u podstaw tej metamorfozy? Przede wszystkim kasa, misiu, kasa. O ile bowiem na pierwszych dwóch krążkach Talk Talk zmuszeni byli uciekać się do pomocy syntezatorów, by ciąć koszta (pomijając kwestię niedojrzałości artystycznej), o tyle dzięki niezłym wynikom sprzedaży za poprzednie lata i co za tym idzie poparciu EMI, mogli wreszcie cisnąć je w kąt i sięgnąć po środki wyrazu bardziej adekwatne do ambitnych planów Marka Hollisa. A zatem sytuacja, w jakiej znaleźli się Talk Talk podczas nagrywania „The Colour Of Spring”, stanowiła zasadniczo rewers położenia Flaming Lips circa 1999. W trakcie przymiarek do nagrania opus magnum zespołu, „Soft Bulletin”, Wayne Coyne doznał bowiem olśnienia – to, że nie było ich stać na stuosobową orkiestrę, nie oznaczało, że musieli rezygnować z komponowania symfonicznego popu. Wystarczyło emulować smyki, dęciaki i wszystko inne na syntezatorach. Tymczasem na wysokości trzeciego albumu macierzystej grupy Mark Hollis nie musiał już emulować niczego.

Pierwszą próbką możliwości nowego Talk Talk był singiel „Life’s What You Make It”, który zresztą okazał się największym hitem w ich karierze. Co prawda wynik ten należałoby raczej interpretować w kategoriach wypadkowej popularności ich poprzednich siedmiocalówek, ale to wciąż zabawne, że z tak ciepłym przyjęciem spotkał się numer, będący de facto hołdem dla Can circa „Tago Mago” (vide fenomenalny, cyrkulujący riff pianina). Can, Otis Redding, Burt Bacharach – to był pop, którego słuchał Mark Hollis, jeśli pop rozumieć jako pojęcie synonimiczne do muzyki popularnej. Bo już dokonaniami swoich rówieśników (i niegdysiejszych mistrzów) w rodzaju Duran Duran lider Talk Talk wręcz się brzydził. Prawdziwą miłością Marka Hollisa – i tu zbliżamy się do sedna sprawy – był jednak jazz przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych oraz przede wszystkim muzyka klasyczna, a konkretnie Bartók, Debussy czy Sibelius. I o ile przetrawianie wzorców zaczerpniętych u Can było wykonalne i sensowne, o tyle pójście w poważkę sensu stricto skończyłoby się kolizją czołową. Hollis miał jednak równie dużo pokory, co zdrowego rozsądku, więc mimo czerpania inspiracji z klasyki, twardo odżegnywał się od zamiarów jej komponowania. Pozostało mu stworzenie ersatzu muzyki klasycznej – czegoś o zbliżonej wrażliwości i ambicji, ale nie formie.

Post-rock narodził się więc w momencie, w którym Hollis opracował autorską wizję poważki/jazzu i urzeczywistnił ją przy pomocy środków wyrazu, którymi biegle się posługiwał – tj. instrumentarium muzyka pop/rockowego. Weźmy choćby charakterystyczne brzmienie harmonijki Marka Felthama – było ono wypadkową jazzowo-klasycystycznych ambicji spiritus movens Talk Talk, a nie tradycji brytyjskiego/amerykańskiego folku. Poza tym harmonijka symbolizowała zwrot ku organicznemu instrumentarium, które według Hollisa wiązało się ściśle z ponadczasowością muzyki. W myśl zasady, że brzmienie instrumentów, które nie są przypisane do żadnej konkretnej ery – a więc akustycznych – nie może się zestarzeć. Zanim zagrasz dwie nuty, naucz się grać jedną i nie graj choćby jednej, zanim nie będziesz miał dobrego powodu, by to zrobić – co prawda Hollis stwierdził tak dopiero w 12 lat po premierze „The Colour Of Spring”, ale to właśnie na tej płycie po raz pierwszy dał upust swojemu zamiłowaniu do minimalizmu. Tym samym formuła organicznego, minimalnego post-rocka, którą przez kolejne lata doprowadzał stopniowo do skrajności, była gotowa już w 1986 roku. Wyczerpał ją wreszcie na solowym debiucie z 1998 roku, po czym zszedł ze sceny. Dalej była już tylko cisza. (Łukasz Błaszczyk)

Zdjęcie Spirit Of Eden

Warto podziwiać wszystkich tych, którzy zapisali się na kartach historii tworząc coś w zaledwie kilka godzin czy dni. Pod wpływem impulsu, może narkotyków, jakiejś nadnaturalnej potrzeby zrobienia czegoś. Ale jeszcze większy szacunek powinien powędrować do tych, którzy swojemu dziełu poświecili bardzo wiele i wreszcie, po wielu trudnościach i przejściach, są w stanie zaprezentować efekt, który powala. Niemal cały rok Talk Talk spędzili w londyńskim studiu Wessex, aby ukończyć „Spirit Of Eden”. Brytyjczycy mogli sobie na to pozwolić – „The Colour Of Spring” nieco nieoczekiwanie zdobyło sporą popularność (miejsce w pierwszej dziesiątce listy przebojów na Wyspach), więc siłą rzeczy nasi bohaterowie mogli sobie pozwolić na trochę więcej, nie obawiając się ponagleń od EMI, która oczywiście liczyła na powtórzenie sukcesu. Jak się okazało, „Spirit Of Eden” stał przedmiotem późniejszego konfliktu na linii wytwórnia – zespół, ale to już inna historia. W samym studiu atmosfera też była daleka od sielanki. Talk Talk skupili się tylko na samym nagrywaniu, często (dosłownie) tracąc poczucie czasu i funkcjonując w innej rzeczywistości. Z jednej strony były to, na swój sposób, twórcze warunki pracy, z drugiej zapewne mocno oddziaływały na psychikę, szczególnie jeśli weźmiemy także pod uwagę dosyć skomplikowany charakter Marka Hollisa, enigmatycznego wokalisty, dążącego niemal bez wytchnienia do perfekcji, nie zadowalającego się półśrodkami. Pomimo autorytarnych ciągot, Hollis musiał dzielić się władzą z szarą eminencją Talk Talk – producentem Timem Friese-Greenem. Friese-Greene zawsze był gdzieś w tle, rzadko kiedy pchał się na afisz. Ale to właśnie dzięki niemu „Spirit Of Eden” uzyskało niepowtarzalne brzmienie: ciche, wyrafinowane i wyraźne, olśniewająco podkreślające minimalistyczną istotę płyty, będącą przecież w pewnym sensie przeciwwagą do charakteru rocznej sesji w Londynie.

W porównaniu do „The Colour Of Spring” Talk Talk jeszcze bardziej odeszli od schematu zwykłej piosenki, porzucając ją na rzecz rozległych kompozycji. Na pozór pozbawione dynamiki, hipnotyzują oraz urzekają swoim ciepłem, odkrywając przy tym schowane, niezwykłe bogactwo aranżacyjne. Podczas nagrań wykorzystano między innymi trąbki, skrzypce, klarnet czy kontrabas, nie można również zapomnieć o udziale chóru z Chelmsford. Do tego dochodzi wokal Hollisa, zahaczający o melodeklamacje, znakomicie współgrający z resztą. Longplay rozpoczyna trylogia „The Rainbow” – „Eden” – „Desire”. Ten pierwszy wydaje się być najbardziej wpadającą w ucho kompozycją z całej płyty, posiadającą coś na kształt quasi-refrenu. Druga część, „Eden”, zdaje się początkowej fazie być jej kontynuacją, lecz z każdą minutą staje się coraz bardziej „hałaśliwa”. Zamykający tryptyk „Desire” ma już mało wspólnego z „Rainbow” i nawet chwilami dystansuje się od niego jazzowym chłodem. Wtedy następuje „Inheritance”, powracający do tej cieplejszej, a momentami nawet ciut ironicznej strony Talk Talk. N podobnych zasadach działa „I Believe In You”, choć to bardziej próba nawiązania dialogu z „Rainbow”, szczególnie poprzez bardziej melodyjne środki wyrazu. „Spirit Of Eden” kończy kontemplacyjny „Wealth”, krok po kroku zmierzający do ciszy.

„Spirit Of Eden” to nie tylko kamień milowy post-rocka, to równocześnie ambient-popowy majstersztyk, oparty w dużej mierze na schemacie „cicho-głośno”, tak ważnym i często używanym zwłaszcza w latach zerowych. Ale nie tylko: „Spirit Of Eden” daje podwaliny pod slowcore, wyznacza drogę dla chamberowskiego jazz-rocka i wreszcie wyprzedza wszystkich o dobrych kilka lat, łącząc dawne (prog) z całkiem nowym oraz nieznanym rockiem. Post-rockiem. (Krzysiek Kwiatkowski)

Zdjęcie Laughing Stock

O ile wczesne wydawnictwa Talk Talk stanowiły typowy produkt własnej epoki, to ich ostatni album był jej jaskrawym zaprzeczeniem. Nagrany w fazie utrwalającej się hegemonii grunge’u „Laughing Stock” to wyrafinowana negacja symbolizowanych przez ten gatunek tendencji. Zamiast surowej energii Talk Talk stawiali na emocjonalną introspekcję, od wierności ortodoksyjnej rockowej tradycji preferowali odważne eksploracje innych stylistyk, takich jak jazz czy ambient, a formalnej prostocie przeciwstawiali wysmakowaną finezję.

To przeciwstawne zestawienie może sprawiać wrażenie kontynuacji starej wojny pomiędzy punkiem i artystowskim rockiem, ale „Laughing Stock” z łatwością wymyka się próbie wciśnięcia go do progresywnej szufladki. Formalne bogactwo tego albumu nie ma nic wspólnego z barokowym przepychem czy ostentacyjną wirtuozerią charakterystyczną dla prog-rocka i paradoksalnie przybiera momentami formy ascetycznego minimalizmu. Liczne instrumenty wybrzmiewające w otwierającym album „Myrrhman” stanowią jedynie subtelne wypełnienie misternej ciszy. Skrajnej emocjonalności albumu potęgowanej kruchymi wokalizami Hollisa towarzyszy równie skrajna nieprzewidywalność. Fragmenty niemal martwych przestrzeni sąsiadują z dramatycznie intensywnymi formami ekspresji. W stanowiącym fenomenalne ukoronowanie sygnalizowanych od czasów „The Colour Of Spring” ambientowych wątków „Taphead” wyciszone momenty skrajnej rezygnacji przeszywa neurotyczna partia trąbki, brzmiąca niczym rozpaczliwy bunt przeciw nieuchronnej dezintegracji. W „Ascension Day” emocje uśpione w zaciągającym dług u Liebezeita z Can, perkusyjnym transie wybuchają w szaleńczych wyładowaniach gitar. W „After The Flood” pastelowa przestrzeń ściera się cierpkim dysonansem.

Ta nieprzewidywalna, otwarta stylistycznie, skrajnie emocjonalna i pełna paradoksów narracja stworzyła porażającą oryginalnością mieszankę, wyznaczającą nowe wzorce introspektywnej narracji w muzyce. Ślady inspiracji tym materiałem znajdziemy u wielkich następców od lat 90. aż do dnia dzisiejszego: od Sigur Ros, przez Radiohead z okolic „Kid A” i Stars Of The Lid, aż po Junior Boys. Operowanie kontrastem ciszy i skrajnych wybuchów gitarowego gniewu odnajdziemy u Mogwai i zastępów ich epigonów, a realizowane na albumie poszerzenie skostniałej formuły rocka uznane zostanie za fundament nurtu post-rocka w latach 90. W 1991 roku świat bardziej kochał jeszcze „Nevermind” Nirvany. Historia oddała jednak Talk Talk sprawiedliwość. (Maciej Maćkowski)

Zdjęcie Mark Hollis

Jeśli ktoś taki jak Mark Hollis deklaruje w wywiadach, że kocha dźwięki, ale jeszcze bardziej ciszę, to dziwnym nie jest, że potrafi popełnić album taki jak ten. Album będący w gruncie rzeczy 47-minutową ciszą, rozpisaną na kilkanaście instrumentów i głos. Czasami bardzo dosłowną, niczym w „4’33” Cage’a, a czasami sprytnie ukrytą gdzieś między dźwiękami.

To spokojnie mogłaby być kolejna płyta Talk Talk. Jeśli popatrzeć na nią z perspektywy „Spirit Of Eden” i „Laughing Stock”, wydaje się być cholernie logiczną kontynuacją i zamknięciem dyskografii zespołu. Ba! Są takie momenty, gdzie trudno opędzić się od pewnych skojarzeń. I nie chodzi jedynie o tytuł otwierającej całość pieśni („The Colour Of Spring”). Bardzo łatwo wychwycić pamiętną transową rytmikę „Ascension Day” i „After The Flood” w „The Gift”. Nie trzeba wielkiego wysiłku wyobraźni, żeby w „A New Jerusalem” doszukać się resztek natchnionego, niemal religijnego uniesienia „Wealth”. Pójdźmy dalej. Po eksperymentach z improwizacjami i studyjnymi technikami klejenia utworów, Hollis wraca do przemyślanych od początku do końca kompozycji. Jestem w stanie wyobrazić sobie większość tych utworów w aranżacjach à la rok 1986. Mimo to, dla wokalisty Talk Talk nie ma powrotów, pewnych mostów odbudować się po prostu nie da.

Nie mając już u boku Tima Friese-Greene’a, Mark decyduje się na zarejestrowanie w całości akustycznego materiału, pozbawionego jakiejkolwiek nowoczesnej produkcji. Obowiązkowym fragmentem każdej recenzji self-titled stają się opowieści o słyszalnym w nagraniach trzeszczeniu krzeseł. Chociaż Hollis ma niezbyt pochlebne zdanie o ambiencie, to jedna rzecz wydaje się tutaj wspólna z tym gatunkiem – zapamiętałe, niemalże medytacyjne upajanie się brzmieniem instrumentów i przestrzeni, w której zostały nagrane.

Duchowy patronat nad tą muzyką okazuje się dzierżyć Morton Feldman, amerykański kompozytor lubujący się w dźwiękach cichych i kruchych. Zwłaszcza partie instrumentów dmuchanych, pełne na przemian ekstremalnie długich i krótkich nut, łączonych w często wymyślne kombinacje harmoniczne, wydają się hołdem dla owego kolegi Johna Cage’a. Ale Hollis sięga również po jazz, w stopniu większym niż kiedykolwiek. Słuchając davisowskiej solówki trąbki w „Watershed” czy fortepianowych akordów „Inside Looking Out”, jakby żywcem wyjętych z „Kind Of Blue”, lub też rozbujanej sekcji rytmicznej „The Daily Planet”, trudno oprzeć się wrażeniu, że dla autora czas cofnął się gdzieś w głębokie lata 50. Ubiegłego wieku i tam pozostał. On sam zresztą nie ukrywa, że przestał słuchać nowej muzyki i nie ma zielonego pojęcia o tych wszystkich zespołach, które tak ochoczo powołują się na jego własną twórczość.

Ten ostentacyjny tumiwisizm dotyczący dalszych losów współczesnej muzyki stanowi wręcz motto całego dzieła. Jeżeli przyjąć, że ostatnie dwa albumy Talk Talk miały za zadanie zerwać z napędzanym listami sprzedaży nośników światem muzyki pop i zaproponować alternatywną rzeczywistość, solowe dzieło Hollisa stanowi udaną próbę osiągnięcia swoistej muzycznej nirwany – płyty istniejącej totalnie poza czasem w którym powstała. Nie dziwi zatem, że Mark od ponad dwunastu lat milczy. Po czymś takim ciężko znaleźć dobry powód ponownego wejścia do studia. ((Paweł Gajda))

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: marcepan
[28 października 2010]
Wielkie dzięki! Świetnie napisane. A tak swoją drogą ciekawe co teraz Hollis porabia. Podziwiam ludzi, którzy potrafią w odpowiednim momencie zejść ze sceny. Nie trzeba umrzeć aby stać się legendą :-)
Gość: kkkkk
[28 października 2010]
no ładne te przeglądy. brakuje czegoś takiego w polskim internecie. czekam na disco inferno i bowiego
Gość: berg
[28 października 2010]
@kidej

nie no, wiadomo, że TR nienajlepszy przykład, ale chodziło mi o to, że tych "kanonów" było zdecydowanie mniej i wg mnie dużo mocniej wpływały na odbiór muzyki niż robi to obecna krytyka.
Gość: szy
[28 października 2010]
z 3 minuty rozkminiałem, jak tam widać talk w poziomie, póki nie ogarnąłem, że są w pionie hehe
Gość: kidej
[28 października 2010]
@berg

Teraz Rock to moze faktycznie nienajlepszy przyklad "kanonu", ale na przyklad Machina z lat 90 dotrzymywala kroku Zachodowi i ja np jeszcze przed Internetem wykopalem tam wzmianki o Talk Talk i recenzje solowego Hollisa (nie pamietam juz oceny - 3.5 albo 4/5).
Gość: berg
[28 października 2010]
dzięki za przegląd

borys wrzucił przed chwilą na swojego microbloga wpis, o wpływie konsensusu krytyków na odbiór muzyki. I o ile trudno się nie zgodzić, że "w dobie Twittera i Fejsa" słuchamy muzyki bardziej powierzchownie, to wtf z tym AMG, PFM i innymi stanowiącymi kanon? O ile pamiętam w swoim przypadku, to odkrycie wyżej wymienionych sprowokowało u mnie raczej pytanie "Jak to, to tylko rock nie ma racji?" i konkluzję "skoro tak, to nikt nie ma racji" niż ustanawiało kanon w zastępstwie poprzedniego. I nie to, że wypieram się wpływu krytyki na mój gust bo on jest ewidentny :)
Gość: orzeczenie
[28 października 2010]
Maćkowskiemu wyznaczyć limit przymiotników w jednym akapicie!
pagaj
[28 października 2010]
@pszemcio - mówisz o remasterach z 1997? przecież one bardzo ładne były.
Gość: pszemcio
[28 października 2010]
miałem takie okropne wydania na CD i opchnąłem, bo patrzeć na to nie mogłem. czekam na jakies sensowne wznowienia. co do samej muzy - wiadomo
bartosz i
[28 października 2010]
znakomity ten przegląd. SZAPO BA, panowie.
Gość: szczur
[28 października 2010]
laughing stock < nevermind
Gość: automaciej
[28 października 2010]
Laughing Stock - "Po wycieńczającej sesji nagraniowej część członków zespołu potrzebowała pomocy psychologicznej" - świetnie oddaje nastrój płyty
kuba a
[28 października 2010]
Highfidelity: nie no, zrozumiałem, to tak zupełnie na luzie. Cieszę się, że się podoba.
Gość: verite
[28 października 2010]
ładne te Wasze przeglądy
Gość: smith
[28 października 2010]
szkoda, że sylvian (przede wszystkim ejitisy: secrets, trees, gone to earth, ale i blemish to wielka sprawa) znowu zapomniany, a to podobna wyrafinowana elegancja i klasa art-popowa.
Gość: przei
[28 października 2010]
It&#8217;s My Life 8 ? dla mnie to 10 : )
Gość: kidej
[28 października 2010]
Zreszta wystarczy przeczytac wstep. Jak by powiedzial Kazimierz Wegrzyn: fajnie, naprawde fajnie!
Gość: kidej
[28 października 2010]
Nie ograniczajmy sie - oni zasluguja na to, zeby wymieniac ich wsrod najwazniejszych zespolow w ogole (nie tylko 80s) :)
Gość: highfidelity
[28 października 2010]
take it easy, tamto zestawienie znam, ale po prostu oni zasługiwali na więcej niż notka w jakimś rankingu ;-)
kuba a
[28 października 2010]
Oj tam zrehabilitowani, zerknij sobie do pierwszej dwudziestki lat osiemdziesiątych.
Gość: highfidelity
[28 października 2010]
dzięki! to chyba tekst na który najbardziej czekałem. moi idole z dziecinstwa wreszcie zrehabilitowani teksowo na screenagers ;)
Gość: kidej
[28 października 2010]
Po stokroc TAK!
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także