Talk Talk

Zdjęcie Talk Talk

Trudno wyrokować ze stuprocentową pewnością, ale gdyby przeprowadzić wewnątrzredakcyjny plebiscyt na naszych ulubionych artystów wszech czasów, Talk Talk walczyliby pewnie o „pudło”. Jak tu ich nie kochać? Dlatego ten artykuł musiał kiedyś w końcu powstać i oto dziś, zjednoczeni wspólnym uczuciem i sentymentem do równie krótkiej, co legendarnej dyskografii grupy, prezentujemy Wam opasły przegląd twórczości Marka Hollisa, Tima Friese-Greene’a i ich kolegów.

Zdjęcie The Party’s Over

Programowane na bit-maszynie, sztuczne klaśnięcia otwierające „Talk Talk” i finałowe, dystyngowane nuty „Runeii” dzieli niespełna dziesięć lat, lecz wydaje się, że to wieczność. Jasne, historia Talk Talk jest historią zespołu wynajdującego się na nowo z każdym kolejnym albumem. Truizm. Jednak początek artystycznej (to słowo wydaje się być w przypadku londyńskiej formacji uzasadnione jak mało kiedy) kariery Marka Hollisa i jego kolegów to zwykle trywializowany epizod w dziejach tej grupy – ot, naiwne, noworomantyczne plumkanie w wykonaniu paru gości, którzy mieli później zmienić bieg muzyki rozrywkowej. „The Party’s Over” od lat nosi przykrą naklejkę dziecka komercyjnej koniunktury na synth-pop. Z jednej strony, trudno się temu dziwić – to po prostu najsłabsza porcja muzyki, pod jaką podpisali się Talk Talk. Z drugiej, jest to krążek o lata świetlne lepszy od wielu analogicznych propozycji z tej epoki.

Z perspektywy blisko trzydziestu lat ten okres w dziejach londyńskiego kwartetu jest jeszcze jednym rozdziałem new-popowej sagi, której głównymi bohaterami byli ABC, Human League czy Scritti Politti. Ówczesne gwiazdy nowoczesnego, chlubiącego się swoją elegancją popu były w istocie przekwalifikowanymi kontrkulturowcami, stanowiącymi często o intelektualnym skrzydle sceny punkowej. Historia jest dobrze znana i nie ma potrzeby opowiadania jej po raz kolejny. Właśnie na jej drugim planie rozegrały się losy Marka Hollisa – w 1977 roku zdeklarowanego punkowca stojącego na czele mało istotnej kapeli The Reaction, a w 1982 roku nagrywającego prawie wyłącznie syntezatorowy, błyskotliwy pop. Pikanterii całej sytuacji dodaje fakt, że otwierające debiut Talk Talk ich self-titled nagranie to de facto przeróbka kompozycji dawnej punkowej załogi Hollisa. Teraz obudowany masywną, nowofalową motoryką, klangującym znienacka basem i pławiący się w klawiszowych akcentach, wciąż nie potrafi ukryć swojego rodowodu, bazując na agresywnym, skandowanym bełkocie refrenu.

Pierwsza powszechna interpretacja „The Party’s Over” obwieszcza, że to raptem niezły klawiszowy krążek nagrany przez zespół pozbawiony tożsamości, zapatrzony w starszych o pół sezonu kolegów z Duran Duran. Druga – znamienna dla art-rockowców, którzy wpatrzeni w późne, ambitne dzieła Talk Talk, łaskawie postanowili sprawdzić co też porabiali Hollis i spółka w fazie raczkowania – sprowadza zwykle album do roli swoistego guilty pleasure, konstatując, że jak na naiwne i prostolinijne standardy synth-popu, płyta jest nad wyraz ciekawa. Spośród tych dwóch wykładni, nie podpisałbym się pod żadną. „The Party’s Over” daleko do klasyków gatunku, kreujących swój własny świat, wpływowych albumów w rodzaju „Dare!”, „Architecture & Morality” czy „Non Stop Erotic Cabaret”. Jest raczej sprawnie przeprowadzonym ćwiczeniem z nośnej stylistyki, uratowanym przez najwyższej jakości zaplecze technologiczne i budzącą się charyzmę zespołu, bardziej niż przez świadomy, złożony songwriting i wielowarstwowe aranżacje, z których Talk Talk zasłyną w przyszłości.

Co ciekawe, to nie modne, przebojowe single (wspomniany opener czy „Today”) decydują o końcowym wrażeniu, a długie, melancholijne kompozycje albumowe, w których zespół uczy się budować dramaturgię. Takie numery jak „The Party’s Over” czy „Hate” dezawuują leniwe porównanie z funkującymi blondaskami Duran Duran, lokalizując Talk Talk w okolicach choćby startujących równolegle Tears For Fears. To, co zostaje w głowie po wysłuchaniu dziewięciu indeksów, to monumentalna, programowana perkusja i... niesamowity, już wtedy, głos Hollisa, podejmującego w tekstach wątki od obserwacji społecznych po ciężkie tematy typu wiara. Bez rozdzierającego wokalu Talk Talk byliby faktycznie jeszcze jedną, nieistotną efemerydą popu.

Aha, no i jeśli upierać się przy teorii, że na każdym krążku zespołu znajduje się zapowiedź tego, co wydarzyło się na kolejnym, tutaj z pewnością należałoby wskazać „Candy” – introspektywną, brzmiącą nieco bardziej organicznie balladę zamykającą album, wyznaczającą tory dla „Renee” czy „I Don’t Believe In You”. Bądź co bądź, wbrew niefortunnemu tytułowi, impreza przecież dopiero się zaczynała. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie It’s My Life

Szare, dołujące ujęcia industrialnego miasteczka gdzieś na angielskiej prowincji, zmęczone twarze robotników czekających na zasiłek, przebitki z fabrycznych hal – gdyby nie pojawiająca się co chwilę, wykrzywiona w skrajnym grymasie nieszczęścia twarz Marka Hollisa, można by pomyśleć, że to kadry powstałe podczas zdjęć do „Billy’ego Elliotta” lub dowolnego innego obrazu opowiadającego o Wielkiej Brytanii ery Margaret Thatcher. Spokojnie, to tylko klip do „My Foolish Friend” – singla, którym Talk Talk inaugurowali swój prawdziwie dorosły okres. Mówimy w końcu o przedsmaku albumu „It’s My Life”.

Zanim jednak zespół wszedł do studia nagraniowego w celu zarejestrowania swojego drugiego krążka, w jego życiu pojawił się prawdziwy V.I.P. w postaci producenta Tima Friese-Greene’a, który szybko stał się istną szarą eminencją Talk Talk, nie tylko wypełniając obowiązki klawiszowca po odejściu Simona Brennera, ale przede wszystkim czuwając wraz z Markiem Hollisem nad każdym aspektem studyjnych przedsięwzięć grupy – począwszy od ujawnienia swoich talentów songwriterskich, na aranżersko-producenckich obowiązkach kończąc. Jak na ironię, gość, który jeszcze dwa lata wcześniej asystował czarodziejowi keyboardów, Thomasowi Dolby’emu na jednym z landmarków klawiszowego popu, „The Golden Age Of Wireless”, pomógł Talk Talk zeskoczyć w porę z błędnego koła new romantic.

Metamorfozy Talk Talk zawsze były zaznaczane kreską tyleż grubą, co przerywaną. Trudno pomylić nastrój „It’s My Life” z aurą jego poprzednika, a jednak efekt finalny dużo bardziej imponuje niż szokuje. Konsekwentne wcielanie żywych instrumentów – gitar, perkusjonaliów czy fortepianu – owocuje głębokim, tętniącym brzmieniem, które jednocześnie nie wyrzeka się swoich synth-popowych korzeni. Singlowe, kontynentalne smash-hity „Such A Shame” czy „It’s My Life” to nic innego jak rozwinięcie linii wcześniejszych przebojów grupy – melancholijna muzyka dyskotekowa, wciąż bardziej wierna postulatom efektywności niż wyrafinowania. Oba nagrania posiadają znakomite klawiszowe hooki, ciekawe linie basu, a przede wszystkim proste, łatwe do zanucenia refreny – nic dziwnego, że dla szarego zjadacza chleba pozostają znakami rozpoznawczymi Talk Talk.

Sam album stoi dokładnie w połowie drogi między „The Party’s Over” a „The Colour Of Spring”, nie tracąc przy tym własnej tożsamości. Highlightami krążka są z oczywistych względów te z piosenek, które najśmielej antycypują art-pop swojego następcy. I tak „Dum Dum Girl”, teoretycznie trzeci z singli, przyciąga uwagę zrezygnowaną zwrotką, skontratakowaną przez desperacko tęskny refen – wraz z przestrzenną pracą sekcji rytmicznej brzmi to niczym wstęp do „Living In Another World”. Niedoceniony „The Last Time” usypia monotonnym, syntezatorowym hookiem, który przywołuje narastający finał „Time It’s Time”. Wreszcie „Renee”, kontemplacyjna ballada z oszczędnym do bólu pulsem basu i jedną z najbardziej emocjonalnych partii wokalu Hollisa – opus magnum zespołu na tym etapie i zarazem jedyny utwór longplaya, który mógłby szukać swojego miejsca na kolejnym albumie. Re-nay, Re-neh, Re-neh, Re-neeeh, śpiewa Mark w końcowej partii utworu przy akompaniamencie żywego basu, fortepianu, gitary i hipnotyzującej, żywej perkusji. Nagle okazuje się, że nie potrzebują syntezatorów, by tworzyć wielką muzykę. A więc od tej pory nie będą ich używać. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie The Colour Of Spring

„The Colour Of Spring” to album rozpięty pomiędzy klawiszowym popem pierwszych dwóch płyt Talk Talk i eksperymentem dwóch ostatnich, satysfakcjonujący zarówno na tym płytszym, intuicyjnym poziomie odbioru, jak i głębszym, muzykologicznym. To tak w skrócie. Ale okej, wszyscy wiemy, że wcześniej był synth-pop, a dalej post-rock, więc pytanie brzmi: co legło u podstaw tej metamorfozy? Przede wszystkim kasa, misiu, kasa. O ile bowiem na pierwszych dwóch krążkach Talk Talk zmuszeni byli uciekać się do pomocy syntezatorów, by ciąć koszta (pomijając kwestię niedojrzałości artystycznej), o tyle dzięki niezłym wynikom sprzedaży za poprzednie lata i co za tym idzie poparciu EMI, mogli wreszcie cisnąć je w kąt i sięgnąć po środki wyrazu bardziej adekwatne do ambitnych planów Marka Hollisa. A zatem sytuacja, w jakiej znaleźli się Talk Talk podczas nagrywania „The Colour Of Spring”, stanowiła zasadniczo rewers położenia Flaming Lips circa 1999. W trakcie przymiarek do nagrania opus magnum zespołu, „Soft Bulletin”, Wayne Coyne doznał bowiem olśnienia – to, że nie było ich stać na stuosobową orkiestrę, nie oznaczało, że musieli rezygnować z komponowania symfonicznego popu. Wystarczyło emulować smyki, dęciaki i wszystko inne na syntezatorach. Tymczasem na wysokości trzeciego albumu macierzystej grupy Mark Hollis nie musiał już emulować niczego.

Pierwszą próbką możliwości nowego Talk Talk był singiel „Life’s What You Make It”, który zresztą okazał się największym hitem w ich karierze. Co prawda wynik ten należałoby raczej interpretować w kategoriach wypadkowej popularności ich poprzednich siedmiocalówek, ale to wciąż zabawne, że z tak ciepłym przyjęciem spotkał się numer, będący de facto hołdem dla Can circa „Tago Mago” (vide fenomenalny, cyrkulujący riff pianina). Can, Otis Redding, Burt Bacharach – to był pop, którego słuchał Mark Hollis, jeśli pop rozumieć jako pojęcie synonimiczne do muzyki popularnej. Bo już dokonaniami swoich rówieśników (i niegdysiejszych mistrzów) w rodzaju Duran Duran lider Talk Talk wręcz się brzydził. Prawdziwą miłością Marka Hollisa – i tu zbliżamy się do sedna sprawy – był jednak jazz przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych oraz przede wszystkim muzyka klasyczna, a konkretnie Bartók, Debussy czy Sibelius. I o ile przetrawianie wzorców zaczerpniętych u Can było wykonalne i sensowne, o tyle pójście w poważkę sensu stricto skończyłoby się kolizją czołową. Hollis miał jednak równie dużo pokory, co zdrowego rozsądku, więc mimo czerpania inspiracji z klasyki, twardo odżegnywał się od zamiarów jej komponowania. Pozostało mu stworzenie ersatzu muzyki klasycznej – czegoś o zbliżonej wrażliwości i ambicji, ale nie formie.

Post-rock narodził się więc w momencie, w którym Hollis opracował autorską wizję poważki/jazzu i urzeczywistnił ją przy pomocy środków wyrazu, którymi biegle się posługiwał – tj. instrumentarium muzyka pop/rockowego. Weźmy choćby charakterystyczne brzmienie harmonijki Marka Felthama – było ono wypadkową jazzowo-klasycystycznych ambicji spiritus movens Talk Talk, a nie tradycji brytyjskiego/amerykańskiego folku. Poza tym harmonijka symbolizowała zwrot ku organicznemu instrumentarium, które według Hollisa wiązało się ściśle z ponadczasowością muzyki. W myśl zasady, że brzmienie instrumentów, które nie są przypisane do żadnej konkretnej ery – a więc akustycznych – nie może się zestarzeć. Zanim zagrasz dwie nuty, naucz się grać jedną i nie graj choćby jednej, zanim nie będziesz miał dobrego powodu, by to zrobić – co prawda Hollis stwierdził tak dopiero w 12 lat po premierze „The Colour Of Spring”, ale to właśnie na tej płycie po raz pierwszy dał upust swojemu zamiłowaniu do minimalizmu. Tym samym formuła organicznego, minimalnego post-rocka, którą przez kolejne lata doprowadzał stopniowo do skrajności, była gotowa już w 1986 roku. Wyczerpał ją wreszcie na solowym debiucie z 1998 roku, po czym zszedł ze sceny. Dalej była już tylko cisza. (Łukasz Błaszczyk)

Zdjęcie Spirit Of Eden

Warto podziwiać wszystkich tych, którzy zapisali się na kartach historii tworząc coś w zaledwie kilka godzin czy dni. Pod wpływem impulsu, może narkotyków, jakiejś nadnaturalnej potrzeby zrobienia czegoś. Ale jeszcze większy szacunek powinien powędrować do tych, którzy swojemu dziełu poświecili bardzo wiele i wreszcie, po wielu trudnościach i przejściach, są w stanie zaprezentować efekt, który powala. Niemal cały rok Talk Talk spędzili w londyńskim studiu Wessex, aby ukończyć „Spirit Of Eden”. Brytyjczycy mogli sobie na to pozwolić – „The Colour Of Spring” nieco nieoczekiwanie zdobyło sporą popularność (miejsce w pierwszej dziesiątce listy przebojów na Wyspach), więc siłą rzeczy nasi bohaterowie mogli sobie pozwolić na trochę więcej, nie obawiając się ponagleń od EMI, która oczywiście liczyła na powtórzenie sukcesu. Jak się okazało, „Spirit Of Eden” stał przedmiotem późniejszego konfliktu na linii wytwórnia – zespół, ale to już inna historia. W samym studiu atmosfera też była daleka od sielanki. Talk Talk skupili się tylko na samym nagrywaniu, często (dosłownie) tracąc poczucie czasu i funkcjonując w innej rzeczywistości. Z jednej strony były to, na swój sposób, twórcze warunki pracy, z drugiej zapewne mocno oddziaływały na psychikę, szczególnie jeśli weźmiemy także pod uwagę dosyć skomplikowany charakter Marka Hollisa, enigmatycznego wokalisty, dążącego niemal bez wytchnienia do perfekcji, nie zadowalającego się półśrodkami. Pomimo autorytarnych ciągot, Hollis musiał dzielić się władzą z szarą eminencją Talk Talk – producentem Timem Friese-Greenem. Friese-Greene zawsze był gdzieś w tle, rzadko kiedy pchał się na afisz. Ale to właśnie dzięki niemu „Spirit Of Eden” uzyskało niepowtarzalne brzmienie: ciche, wyrafinowane i wyraźne, olśniewająco podkreślające minimalistyczną istotę płyty, będącą przecież w pewnym sensie przeciwwagą do charakteru rocznej sesji w Londynie.

W porównaniu do „The Colour Of Spring” Talk Talk jeszcze bardziej odeszli od schematu zwykłej piosenki, porzucając ją na rzecz rozległych kompozycji. Na pozór pozbawione dynamiki, hipnotyzują oraz urzekają swoim ciepłem, odkrywając przy tym schowane, niezwykłe bogactwo aranżacyjne. Podczas nagrań wykorzystano między innymi trąbki, skrzypce, klarnet czy kontrabas, nie można również zapomnieć o udziale chóru z Chelmsford. Do tego dochodzi wokal Hollisa, zahaczający o melodeklamacje, znakomicie współgrający z resztą. Longplay rozpoczyna trylogia „The Rainbow” – „Eden” – „Desire”. Ten pierwszy wydaje się być najbardziej wpadającą w ucho kompozycją z całej płyty, posiadającą coś na kształt quasi-refrenu. Druga część, „Eden”, zdaje się początkowej fazie być jej kontynuacją, lecz z każdą minutą staje się coraz bardziej „hałaśliwa”. Zamykający tryptyk „Desire” ma już mało wspólnego z „Rainbow” i nawet chwilami dystansuje się od niego jazzowym chłodem. Wtedy następuje „Inheritance”, powracający do tej cieplejszej, a momentami nawet ciut ironicznej strony Talk Talk. N podobnych zasadach działa „I Believe In You”, choć to bardziej próba nawiązania dialogu z „Rainbow”, szczególnie poprzez bardziej melodyjne środki wyrazu. „Spirit Of Eden” kończy kontemplacyjny „Wealth”, krok po kroku zmierzający do ciszy.

„Spirit Of Eden” to nie tylko kamień milowy post-rocka, to równocześnie ambient-popowy majstersztyk, oparty w dużej mierze na schemacie „cicho-głośno”, tak ważnym i często używanym zwłaszcza w latach zerowych. Ale nie tylko: „Spirit Of Eden” daje podwaliny pod slowcore, wyznacza drogę dla chamberowskiego jazz-rocka i wreszcie wyprzedza wszystkich o dobrych kilka lat, łącząc dawne (prog) z całkiem nowym oraz nieznanym rockiem. Post-rockiem. (Krzysiek Kwiatkowski)

Zdjęcie Laughing Stock

O ile wczesne wydawnictwa Talk Talk stanowiły typowy produkt własnej epoki, to ich ostatni album był jej jaskrawym zaprzeczeniem. Nagrany w fazie utrwalającej się hegemonii grunge’u „Laughing Stock” to wyrafinowana negacja symbolizowanych przez ten gatunek tendencji. Zamiast surowej energii Talk Talk stawiali na emocjonalną introspekcję, od wierności ortodoksyjnej rockowej tradycji preferowali odważne eksploracje innych stylistyk, takich jak jazz czy ambient, a formalnej prostocie przeciwstawiali wysmakowaną finezję.

To przeciwstawne zestawienie może sprawiać wrażenie kontynuacji starej wojny pomiędzy punkiem i artystowskim rockiem, ale „Laughing Stock” z łatwością wymyka się próbie wciśnięcia go do progresywnej szufladki. Formalne bogactwo tego albumu nie ma nic wspólnego z barokowym przepychem czy ostentacyjną wirtuozerią charakterystyczną dla prog-rocka i paradoksalnie przybiera momentami formy ascetycznego minimalizmu. Liczne instrumenty wybrzmiewające w otwierającym album „Myrrhman” stanowią jedynie subtelne wypełnienie misternej ciszy. Skrajnej emocjonalności albumu potęgowanej kruchymi wokalizami Hollisa towarzyszy równie skrajna nieprzewidywalność. Fragmenty niemal martwych przestrzeni sąsiadują z dramatycznie intensywnymi formami ekspresji. W stanowiącym fenomenalne ukoronowanie sygnalizowanych od czasów „The Colour Of Spring” ambientowych wątków „Taphead” wyciszone momenty skrajnej rezygnacji przeszywa neurotyczna partia trąbki, brzmiąca niczym rozpaczliwy bunt przeciw nieuchronnej dezintegracji. W „Ascension Day” emocje uśpione w zaciągającym dług u Liebezeita z Can, perkusyjnym transie wybuchają w szaleńczych wyładowaniach gitar. W „After The Flood” pastelowa przestrzeń ściera się cierpkim dysonansem.

Ta nieprzewidywalna, otwarta stylistycznie, skrajnie emocjonalna i pełna paradoksów narracja stworzyła porażającą oryginalnością mieszankę, wyznaczającą nowe wzorce introspektywnej narracji w muzyce. Ślady inspiracji tym materiałem znajdziemy u wielkich następców od lat 90. aż do dnia dzisiejszego: od Sigur Ros, przez Radiohead z okolic „Kid A” i Stars Of The Lid, aż po Junior Boys. Operowanie kontrastem ciszy i skrajnych wybuchów gitarowego gniewu odnajdziemy u Mogwai i zastępów ich epigonów, a realizowane na albumie poszerzenie skostniałej formuły rocka uznane zostanie za fundament nurtu post-rocka w latach 90. W 1991 roku świat bardziej kochał jeszcze „Nevermind” Nirvany. Historia oddała jednak Talk Talk sprawiedliwość. (Maciej Maćkowski)

Zdjęcie Mark Hollis

Jeśli ktoś taki jak Mark Hollis deklaruje w wywiadach, że kocha dźwięki, ale jeszcze bardziej ciszę, to dziwnym nie jest, że potrafi popełnić album taki jak ten. Album będący w gruncie rzeczy 47-minutową ciszą, rozpisaną na kilkanaście instrumentów i głos. Czasami bardzo dosłowną, niczym w „4’33” Cage’a, a czasami sprytnie ukrytą gdzieś między dźwiękami.

To spokojnie mogłaby być kolejna płyta Talk Talk. Jeśli popatrzeć na nią z perspektywy „Spirit Of Eden” i „Laughing Stock”, wydaje się być cholernie logiczną kontynuacją i zamknięciem dyskografii zespołu. Ba! Są takie momenty, gdzie trudno opędzić się od pewnych skojarzeń. I nie chodzi jedynie o tytuł otwierającej całość pieśni („The Colour Of Spring”). Bardzo łatwo wychwycić pamiętną transową rytmikę „Ascension Day” i „After The Flood” w „The Gift”. Nie trzeba wielkiego wysiłku wyobraźni, żeby w „A New Jerusalem” doszukać się resztek natchnionego, niemal religijnego uniesienia „Wealth”. Pójdźmy dalej. Po eksperymentach z improwizacjami i studyjnymi technikami klejenia utworów, Hollis wraca do przemyślanych od początku do końca kompozycji. Jestem w stanie wyobrazić sobie większość tych utworów w aranżacjach à la rok 1986. Mimo to, dla wokalisty Talk Talk nie ma powrotów, pewnych mostów odbudować się po prostu nie da.

Nie mając już u boku Tima Friese-Greene’a, Mark decyduje się na zarejestrowanie w całości akustycznego materiału, pozbawionego jakiejkolwiek nowoczesnej produkcji. Obowiązkowym fragmentem każdej recenzji self-titled stają się opowieści o słyszalnym w nagraniach trzeszczeniu krzeseł. Chociaż Hollis ma niezbyt pochlebne zdanie o ambiencie, to jedna rzecz wydaje się tutaj wspólna z tym gatunkiem – zapamiętałe, niemalże medytacyjne upajanie się brzmieniem instrumentów i przestrzeni, w której zostały nagrane.

Duchowy patronat nad tą muzyką okazuje się dzierżyć Morton Feldman, amerykański kompozytor lubujący się w dźwiękach cichych i kruchych. Zwłaszcza partie instrumentów dmuchanych, pełne na przemian ekstremalnie długich i krótkich nut, łączonych w często wymyślne kombinacje harmoniczne, wydają się hołdem dla owego kolegi Johna Cage’a. Ale Hollis sięga również po jazz, w stopniu większym niż kiedykolwiek. Słuchając davisowskiej solówki trąbki w „Watershed” czy fortepianowych akordów „Inside Looking Out”, jakby żywcem wyjętych z „Kind Of Blue”, lub też rozbujanej sekcji rytmicznej „The Daily Planet”, trudno oprzeć się wrażeniu, że dla autora czas cofnął się gdzieś w głębokie lata 50. Ubiegłego wieku i tam pozostał. On sam zresztą nie ukrywa, że przestał słuchać nowej muzyki i nie ma zielonego pojęcia o tych wszystkich zespołach, które tak ochoczo powołują się na jego własną twórczość.

Ten ostentacyjny tumiwisizm dotyczący dalszych losów współczesnej muzyki stanowi wręcz motto całego dzieła. Jeżeli przyjąć, że ostatnie dwa albumy Talk Talk miały za zadanie zerwać z napędzanym listami sprzedaży nośników światem muzyki pop i zaproponować alternatywną rzeczywistość, solowe dzieło Hollisa stanowi udaną próbę osiągnięcia swoistej muzycznej nirwany – płyty istniejącej totalnie poza czasem w którym powstała. Nie dziwi zatem, że Mark od ponad dwunastu lat milczy. Po czymś takim ciężko znaleźć dobry powód ponownego wejścia do studia. ((Paweł Gajda))

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Wybierz stronę: 1 2
Gość: Geminiman
[29 sierpnia 2015]
To że dzisiaj nie ma najmniejszych szans na reaktywację Talków, jest bardzo dobrym znakiem. Mark Hollis na swoim solowym albumie powiedział nam wszystko co miał do powiedzenia, po czym zakończył karierę jak prawdziwy honorowy sportowiec. Wielu dinozaurom przydałby się taki moment olśnienia, zanim zauważą że zjadają własny ogon. Jako że Mark Hollis niczego już nie tworzy, sprawia że jest jednym z niewielu wykonawców, któremu sława nie uderzyła do głowy. Taka postawa jest naprawdę godna podziwu, żeby samemu zakończyć karierę w relatywnie młodym wieku i zająć się normalnym życiem rodzinnym, z dala od światła jupiterów. Widać że Talkom nie dane było być takimi jak The Rolling Stones. I bardzo dobrze że tak jest.
Gość: Aptil5th
[15 sierpnia 2015]
Po prostu Mark Hollis i zespół Talk Talk. 1982-1997
Nic dodać nic ująć. Pozdrawiam
Gość: Geminiman
[7 maja 2013]
Solowa płyta Marka Hollisa jest czymś w rodzaju muzycznego testamentu piosenkarza, czy osobistego i niezwykle bolesnego dokumentu, który ukazuje się przeważnie po śmierci artysty. Mark nagrał swoją płytę przy pomocy tylko dwóch mikrofonów, a całość sprawia wrażenie realizacji w amatorskich, domowych warunkach, tak jak się to robiło jakieś 60 lat temu. Hollis zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze: chciał nadać w ten sposób muzyce atemporalny charakter, czyli taki którego nie da się go uchwycić w jakichkolwiek ramach czasowych. Po drugie: chciał też osiągnąć wyjątkowy poziom kruchości i delikatności dźwięków. Gdybym był był Brytyjczykiem, to pewnie z Markiem Hollisem znalazłbym wspólny język. Były lider Talk Talk jest podobnie jak ja wrażliwym introwertykiem, romantykiem i neurotykiem, którego brzydzi tandetny mainstream. Ja też nie lubię syntezatorów i wolę żywe instrumenty. PS: Próbuję teraz znaleźć pierwsze kompaktowe wydanie "Spirit of Eden".
Gość: kuba a nzlg
[28 marca 2013]
Musiałem wrócić do tego, co napisałem o pierwszej płycie 2,5 roku temu, bo prawdę mówiąc niezbyt pamiętałem ten tekst. Potem przeczytałem Twój post i widzę dwa warianty. Albo jesteś skrajnie przewrażliwionym fanatykiem new romantic, który nie doczytał większości zdań do końca i nie potrafi dostrzec, że ten tekst jest zupełnie pozytywny (o czym zresztą świadczy wysoka ocena), albo też po prostu nie rozumiesz słowa pisanego. Drugi przypadek wydaje mi się mniej prawdopodobny, proponuję więc na spokojnie przeczytać tę recenzję, zdystansować się odrobinę i zastanowić, czy faktycznie znajduje się tam krytyka Duran Duran lub sugestia, że przebojowość jest wadą. Pozdrawiam.
Gość: lolol
[28 marca 2013]
Ciekawy tekst o bardzo dobrym zespole, jednak nie zgadzam się z oceną pierwszej płyty i różnych dziwnych uwagach o innych zespołach tworzących w tamtym czasie. Akurat Duran Duran było i jest świetnym zespołem, grającą przynajmniej na dwóch pierwszych płytach muzykę raczej ambitną, a że zyskali popularność to według mnie nie jest wada.
Tak samo pierwsza płyta Talk Talk jest bardzo ciekawy]a, utwór tytułowy to typowa piosenka punk rockowa tylko zagrana na syntezatorach, podobnie Today.
Przebojowość nie jest wadą.
Nie lubię jak niektóre rzeczy z lat 80 wrzuca się jako chałe i kicz, bo tam byly syntezatory i zasłuchiwały się w tym nastolatki, no w the Doors też i co z tego.
New Romantic cokolwiek to jest to bardzo ciekawy i do dziś inspirujący nurt w muzycę. Oczywiście pierwsza płyta Talk Talk nie robi takiego wrażenia jak ich późniejsze bardziej eksperymentalne płyty, ale moim zdaniem była to dobra muzyka, tak jak Duran Duran, Ultravox, czy Depeche Mode.
Chyba że uznamy że coś jest niewarte pogardy bo nie piszczą przy tym nastolatki. Moim zdaniem New Romantic do dzisiaj słychać że było inspirujące i jest co słychać, a że piskały no to inna sprawa :)
Gość: Geminiman
[6 sierpnia 2012]
Nie dziwię się też dlaczego Mark Hollis po wydaniu solowej płyty definitywnie zakończył swoją karierę i przeszedł na muzyczną emeryturę. Po nagraniu "Spirit of Eden" i "Laughing Stock" zespół zabrnął w ślepy róg. To znaczy kolejne płyty byłyby tylko graniem w kółko tego samego co na ostatnich dwóch albumach, a powrót do korzeni był niemożliwy, z powodu tego co udało im się osiągnąć. Dlatego jedyne co im pozostało to definitywnie rozwiązać zespół i rozejść się cztery strony świata. Jednakże Mark wciąż był związany dwupłytowym kontraktem z wytwórnią Polydor. Dlatego solowy album Hollisa jest niczym więcej jak tylko dopełnieniem tego kontraktu. Jednak z perspektywy czasu cieszę się że Mark Hollis zachował się jak prawdziwy honorowy sportowiec, czyli wiedział kiedy należy zejść ze sceny z podniesioną głową jako niepokonany. Szkoda że większość muzyków nie ma takiego podejścia do świata. Lepiej czasami szybko zakończyć swoją karierę muzyczną, gdy jest się u szczytu sił, niż stać się na starość pośmiewiskiem. Czytałem też o problemach psychicznych Marka Hollisa, które pogłębiły wyczerpujące sesje nagraniowe dwóch ostatnich albumów Talk Talk oraz konflikt z wytwórnią EMI. Teraz nie dziwię się dlaczego on tego nie wytrzymał tego i po wydaniu solowego albumu postanowił definitywnie zerwać z tworzeniem muzyki.
Gość: MaRkO
[27 kwietnia 2011]
Ja Talk Talk kocham za 'The Party's Over' to mój ulubiony krążek tego zespołu.
Gość: maciej m
[3 listopada 2010]
Pisząc o "oddaniu sprawiedliwości" miałem na myśli spóźnione dowartościowanie LS: ze statusu albumu kompletnie niezauważonego awansował on po latach do rangi ważnego wydarzenia, a jego inspirujące oddziaływanie - w przeciwieństwie do "Nevermind" - wyczuwalne było nawet w latach zerowych. Skrajny kontrast w ocenie obu tych wydawnictw po latach uległ częściowemu zatarciu. Nie spodziewałem się że stwierdzenie tego dość oczywistego faktu wywoła jakiekolwiek kontrowersje.
Gość: gawroński
[3 listopada 2010]
no to o Nevermind trochę takie jednak
kuba a
[3 listopada 2010]
"myśli pan, że w tamtych czasach brakowało w kinematografii brytyjskiej obrazów komentujących rzeczywistość?"

Ja nic nie myślę poza tym, że się spiąłeś.
Gość: sloth
[3 listopada 2010]
A propos It’s My Life - panie Kubusiu, można było się wysilić na jakiś inny przykład filmu przedstawiającego życie angielskich robotników w czasie rządów żelaznej damy. Billy Eliott to przykład coś nie trafiony zważywszy, że płyta powstała w 1984 roku a film w 2000. Naprawdę myśli pan, że w tamtych czasach brakowało w kinematografii brytyjskiej obrazów komentujących rzeczywistość? Przecież "społeczność" to najważniejsza siła brytyjskiego kina.
Gość: krzysiek
[3 listopada 2010]
No i tekst o dziejowej wyższości LS nad Nevermind trochę mnie rozbawił ;]
Gość: krzysiek
[3 listopada 2010]
Miła lektura, aż sobie sięgnę po solowego Hollisa, bo nie znam. Cieszy mnie bardzo, że częściej niż kiedyś pojawiają się teksty o muzyce minionej, oby tak dalej.

Ale jednak drobna uwaga - opinia, że kompozycje na SoE są na pozór pozbawione dynamiki jest dość kuriozalna, niewiele znam popowych płyt, gdzie dynamiki byłaby choćby zbliżona ilość, zwłaszcza dziś takich już nie ma. Zresztą kawałek dalej autor nazywa SoE albumem opartym na schemacie cicho-głośno. No właśnie, zgoda. Cicho-głośno, wolniej-szybciej, kameralnie-monumentalnie, przynajmniej w pierwszej części płyty. A najlepsze jest to, że nawet, gdy dźwięki eksplodują i po plecach idą dreszcze nie wyrywa to słuchacza ze stanu bliskiego medytacji. Ciekawe.
Gość: megisz
[2 listopada 2010]
mam 4 pierwsze albumy za 20pln każdy. prawie grosze, a muzyka bezcenna. każdy powrót do Spirit Of Eden i The Colour of Spring to celebracja. i zajebiście, że ktoś pamięta o tych perełkach z lat 80.
pozdro:)
Gość: grossvan
[1 listopada 2010]
ostatnio na allegro kupiłem colour of spring w folii za 20 pln +6 przesyłka, wersja z 1997, na betamonline z przesylka wyjdzie chyba ponizej 40, wiec jak ktos chce sie zaopatrzyc w normalne wydania to naprawde nie kosztuje to zbyt wiele
Gość: błaszczyk nzlg
[29 października 2010]
@mariusz h
Hmm, nie słuchałem tego od daaawna, więc może to była autosugestia z tym "soundem Wilsona", nie wiem. Tak, tak, jak na Hollisa to tam jest go mnóstwo:)

@pszemcio
Tak, mam w takim razie to samo wydanie. Kiedyś kupiłem to chyba w Media Markcie za jakieś śmieszne pieniądze.
Gość: pszemcio
[29 października 2010]
to było takie coś, że niby dwa złączone ze sobą pudełka a w środku dwie oddzielne płyty - wyglądało osobliwie. Grafiki zdaje się były i same w sobie są oczywiście bardzo ładne, ale jakość tego jako całości dla mnie syfiata (zdaje się, że wczesne albumy R.E.M też tak wydawano, zanim je kapitalnie remasterowano)

Na fali wznowień wszelakich, pewnie Talk Talk się również załapią w najbliższym czasie na jakiś wypasiony remastering. Swoją drogą (taki offtop) dziwi mnie, że w dobie tych wszystkich gadek o upadku CD, wytwórnie decydują się na wydawanie różnych remastrów i deluxów w ilości naprawdę sporej. Nagle takie wypasione wersje zaczynają się opłacać? Nie narzekam, bo dzięki temu wiele średnio brzmiących na kompaktach klasyków, zyskuje nową moc (vide: The Beatles), ale mechanizm działania wytwórni jednak mnie tu zaskakuje.
Gość: mariusz h
[29 października 2010]
E, Wilsona tam akurat nie słychać, to najlepsza produkcja w jego życiu. A Hollis dał z siebie znacznie, znacznie więcej niż kilka akordów, ale że nie da się go złapać za rękę - to akurat żadne zaskoczenie, cały on :-)
Gość: pagaj nzlg
[29 października 2010]
@pszemcio - o, a to były dwa pudełka w jednym kartoniku czy dwie płyty w jednym pudełku? nie było tej całej grafiki?
http://www.discogs.com/viewimages?release=154497
Gość: błaszczyk nzlg
[29 października 2010]
Okej:) Tak, znam "Smiling & Waving", ale nie jestem entuzjastą. Poza tym tam jest równie dużo dobrego, co złego (np. Robert Wyatt vs Steven Wilson). No i jakoś nie umiem się tym ekscytować na takiej samej zasadzie, na jakiej nie ruszają mnie jego 3-4 akordy na Psyence Fiction UNKLE.
Gość: mariusz h
[29 października 2010]
Znam, z Hollisa mnie nie zaskoczysz (prowokacja ;-)

Jeszcze chciałbym się tylko upewnić, że ci wszyscy ubolewający nad milczeniem Hollisa po wydaniu solówki znają płytę "Smiling & Waving" Anji Garbarek (2001 rok). Ust wprawdzie nie otwiera, ale trudno nie zauważyć jego obecności.
Gość: błaszczyk nzlg
[29 października 2010]
@mariusz h
A propos cytatów z Hollisa polecam tę stronkę:
http://users.cybercity.dk/~bcc11425/
Sporo tego. Poza tym pamiętam, że jakieś 3-4 lata temu miałem w ręku UNCUT bodajże, w którym pojawił się rewelacyjny artykuł o Hollisie. Nie wiem czemu, ale ostatecznie nie kupiłem tej gazetki. Gdyby ktoś miał w cyfrowej postaci, to poproszę o upload.

@pszemcio
Kurczę, sam chyba mam dyskografię TT w postaci tych dziwnych boksów, muszę sprawdzić.
Gość: pszemcio
[29 października 2010]
@pagaj - chyba nigdy nie miałes w ręku tego wydania:)

http://allmusic.com/album/its-my-life-spirit-of-eden-r920775

@berg - widocznie odporną masz psychę, ja jak odkryłem neta (a kupowałem kazdy numer TR), to mój muzyczny poukładany świat, dosłownie legł w gruzach i to nie na zasadzie: "skoro tak to nikt nie ma racji" , a raczej: "robili mnie w chuja przez tyle lat!". Trudno było się nie zachłysnąć. Poza tym pytanie: na ile uznajemy wielkość danych płyt dlatego, że wszyscy dookoła tak twierdzą, jest chyba zasadne
Ethan
[28 października 2010]
Fajne są przeglądy o zespołach, które sie uwielbia. Od siebie polecę Live At Montreux 1986. Genialny koncert, wydawany w Polsce przez Mystic (ogólnie Eagle więc jakość porażająca). Słuszna uwaga o "odpowiednim" zejściu ze sceny. Co dziwne mało epigonów, chociaz pięknie ich ducha oddali na Rook Shearwater.
Gość: mariusz h
[28 października 2010]
Bonusowy cytat @ TCOS:

"I want to write stuff that you’ll still be able to listen to in ten years time". (Mark Hollis, „NME”, 1982)

"Ideally, what would be nice would be that music could exist outside of any recognisable time". (MH, „Mojo”, 1998)

Bonusowy cytat @ SoE:

"We all got to a pretty strange state, the length of time we spent in the dark. I found dealing with people in the street, the people at Wessex, dealing with life in general, became incredibly difficult".

"At the end of it marriages were collapsing, there were breakdowns, people resigning. That was definitely the result of that album" (Phill Brown, inżynier dźwięku, „Mojo”, 2006)

Bonusowy cytat @ solowy Hollis:

"Something I’ve always had a problem with is when acoustic instruments generally get recorded, people want to make them sound bigger than they are" (Mark Hollis, „Mojo”, 1998)

+ moje drugie ulubione powiedzonko Hollisa (skoro to o nutach już jest):

"It’s really important, if you can, never to work just for the sake of it". (MH)

+ ulubione o Hollisie:

"Mark was actually a very fun person to be around but when it came to music he was never frivolous. (Paul Webb, „Mojo”, 2006)"
Wybierz stronę: 1 2

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także