Glenn Branca

Zdjęcie Glenn Branca

Nowy Jork posiada szczególną tradycję awangardowej muzyki z wykorzystaniem gitary elektrycznej. W końcu trudno o bardziej kojarzony z hałasem i nonkonformizmem instrument. Możliwe, że właśnie dlatego stał się bliski wielu kreatywnym mieszkańcom tego głośnego od ruchu ulicznego miasta. Już w 1958 La Monte Young skomponował „For Guitar”, które wkrótce zostało poddane transkrypcji na gitarę elektryczną. W późnych latach 70. w Nowym Jorku stacjonowało wielu wpływowych eksperymentalnych gitarzystów i kompozytorów wykorzystujących ten instrument. Rhys Chatham zaczął tworzyć swoje gitarowe symfonie, Thurston Moore i Lee Ranaldo założyli Sonic Youth, działał stosujący w swoich kompozycjach algorytmy i ciąg Fibonacciego improwizator Elliot Sharp, czy też zafascynowany Tropicalią Arto Lindsay.

Drogi każdego z wymienionych artystów w jakiś sposób przecięły się, czy też chociaż otarły o postać Glenna Branki. Ten urodzony w Pensylwanii kompozytor po tułaniu się między Bostonem a Londynem, gdzie stworzył m.in. eksperymentalną grupę teatralną Bastard Theater, osiadł w Nowym Jorku, w jego przesiąkniętym artystami różnego pokroju śródmieściu (stąd też często spotykanym określeniem na wszelką nowojorską muzykę awangardową jest downtown music). Założył dwa związane z ruchem no wave zespoły – Theoretical Girls a później The Static.

Szczególnym doświadczeniem, mającym duży wpływ na jego twórczość, było granie w jednym z ansambli Rhysa Chathama. Ten były stroiciel fortepianów i klawesynów dla m.in. Glenna Goulda czy też Rosalyn Turek stał się członkiem dronowej grupy Theatre Of Eternal Music, stworzonej przez La Monte Younga. Wstrząśnięty jednym ze wczesnych koncertów Ramones odszedł od inspirowanego Dalekim Wschodem minimalizmu na rzecz eksperymentów z gitarami elektrycznymi, które zostały zdefiniowane przez krytyków jako no wave. W 1978 w jego Guitar Trio swoje miejsce znalazł Branca.

Od tej pory muzyczne zainteresowania Chathana udzielają się przyszłemu twórcy „The Ascension”. Gitara elektryczna, na której gra od 15. roku życia, stała się dla niego nie tylko głównym elementem zespołu rockowego, ale tworzywem, na którym może eksperymentować z szeregami harmonicznymi, dronami czy nieludzkimi wręcz ilościami decybeli.

Jego dyskografia jest dość obszerna, ale warta uwagi. Z jednej strony znany jest jako jedna z głównych inspiracji Sonic Youth – szczególnie z początkowego okresu ich kariery oraz „NYC Ghost And Flowers”, kiedy to zmuszeni przez nieszczęśliwe okoliczności (kradzież sprzętu) musieli radykalnie zmienić brzmienie. Wtedy praktycznie nie używali efektów, preparowali gitary, często dość tanie, czasem grywając na nich pałeczkami perkusyjnymi czy też śrubokrętami, co z całą pewnością Thurston Moore i Lee Ranaldo wynieśli podczas grywania w ansamblu Branki.

Z drugiej strony geniusz kompozytora bywa poddawany wątpliwościom. Najbardziej znanym krytykiem jego twórczości był John Cage, co dokładnie omawiam poniżej, przy okazji recenzji albumu „Indeterminate Activity Of Resultant Masses”. Ironia losu sprawiła, że w 2009 Branca dostał prestiżową nagrodę Foundation For Contemporary Arts, organizacji założonej m.in. przez… Johna Cage’a. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie The Ascension

Na czym polega wyjątkowość „The Ascension”? Że zagrało ten album jednocześnie dziesięciu gitarzystów? Fakt, Branca rozszerzył konwencję swojego guru, Rhysa Chathama, w którego ansamblach zaczynał swoją przygodę z graniem. Zamiast tria postawił na zintensyfikowanie partii gitary, pozostawiając typową „rockową” sekcję perkusyjną. „The Ascension” czerpie z dokonań ówczesnej muzyki współczesnej – zainteresowanie wertykalnym wymiarem utworu czy też minimalizmem, jednak mentalnie bliżej jej do działalności krautrockowców (szczególnie Faust) czy sceny no wave, z którą sam Branca zwykle bywa utożsamiany. Nie wymyślił nic przełomowego dla rozumienia muzyki, jednak zastosował w utworach gitarowych zupełnie nierockowe myślenie, dzięki czemu „The Ascension” stało się punktem wyjścia dla wielu poszukujących młodych zespołów.(Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Symphony No. 1 (Tonal Plexus)

Z biegiem lat wielu czołowych reprezentantów no wave’u, z Sonic Youth i Swans na czele, zaczęło coraz bardziej iść w kierunku standardowych piosenek, doceniając siłę melodii i powoli porzucając improwizacje. Branca w pewnym sensie też krok po kroku zaczął porządkować kompozycje. Mimo że „The Ascension” wydaje się być jego największym dziełem, to siła głownie leżała w specyficznym, no wave’owym rozgardiaszu, charakterystycznym nihilizmie oraz braku jakichkolwiek granic. Wraz z symfoniami, Branca jakby ustalił kilka zasad. „(Tonal Plexus)” zdaje się mknąć w nieznane, jednak dopiero po przesłuchaniu całego materiału zauważamy, jak przemyślanym tworem jest pierwsza symfonia. Mamy tutaj właściwie wszystko to, co w muzyce Branki jest najlepsze. Długie, hipnotyczno-drone’owe kompozycje, nieco noise’owe, lecz nie złożone z wielu warstw. Jedną z pierwszoplanowych ról odgrywają niemal rytualne bębny. Ale Branca w żadnym wypadku nie zrezygnował z typowej no wave’owej gitary, mimo że ograniczył jej pole działania, głownie po to, żeby znajdować jeden „mocny” dźwięk i się nad nim „pastwić”, przez co efekt końcowy jest znacznie inny niż ten początkowy. Post-minimalizm. (Krzysiek Kwiatkowski)

Zdjęcie Symphony No. 3 (Gloria)

„Gloria” fanów „Tonal Plexus” może lekko rozczarować. Jeśli pierwszą symfonię porównamy do odurzenia narkotykami, to kolejna odsłona zdaje się być już etapem „po”. Mrocznym, ponurym i depresyjnym. Klimatem niebezpiecznie zbliża się do dzieła Giacinto Scielsiego „Quattro Pezzi Per Orchestra; Anahit; Uaxuctum”. Podobne środki wyrazu, atmosfera, a także sam wymiar symfonii. Być może Branca zapragnął pójść jeszcze dalej, zapominając już całkiem o rockowych korzeniach. Pomimo ambitnych zamiarów, „Gloria” nie jest wydawnictwem do końca udanym. Daje się odczuć pewien przerost formy nad treścią, a bez kilku atutów Branki (np. transowość) nagle się okazuje, że nie jest bezbłędny. Zamiast tego mamy dosyć osobliwy kolaż drone’ów i dark ambientu, rzecz jasna podany z mocno minimalistyczną polewą. „Gloria” zdecydowanie należy do tych trudniejszych pozycji dyskografii Branki. Zajmuje sporo czasu i uwagi, zmusza do sporego wysiłku, jednak summa summarum w pełni może trafić do największych fanów legendy no wave’u. Reszta może spokojnie ominąć „Glorię”. (Krzysiek Kwiatkowski)

Zdjęcie Symphony No. 6 (Devil Choirs at the Gates of Heaven)

Branca lata osiemdziesiąte zamknął w prosty i logiczny sposób – połączył brzmienie swoich pierwszych wydawnictw z klimatem „Glorii”. Efekt jest więcej aniżeli udany. Zdecydowanie lepiej Amerykanin wypada, kiedy może się przynajmniej przez kilka minut wyszaleć i pohałasować, a potem ponownie wrócić do spokojniejszych (czyt. bardziej złożonych w swojej prostocie) motywów. „Devil Choirs At The Gates Of Heaven” jest równocześnie wyśmienitym wprowadzeniem do będącego dopiero w powijakach post-rocka. Zachowuje znakomite proporcje – nie ma tu za dużo typowego noise’u spod znaku no wave’u, a i ambicje Branki, aby zostać współczesnym klasycznym kompozytorem, zdają się iść na drugi plan. Proto-post-rockową szóstą symfonię spokojnie można uznać za jedną z najważniejszych w dorobku Glenna Branki, skupiającą w jednym miejscu niemalże wszystko to, co najciekawsze w jego twórczości. Kolejne lata pokazały, że ten kapitalny muzyk bezustannie ma coś do powiedzenia, jednak jeśli chcemy poznać, co tak naprawdę oferował „nowojorski półświatek”, w pierwszej kolejności dobrze byłoby sięgnąć po „The Ascension” i właśnie „Devil Choirs At The Gates Of Heaven”. (Krzysiek Kwiatkowski)

Zdjęcie Symphony No.2 (The Peak Of The Sacred)

10 lat po legendarnej kolaboracji Branki z Z’EVem – pionierem industrialu, nagranie ich wspólnego występu z kościoła św. Marii w Nowym Jorku zostało wydane i trafiło do szerszej publiczności. W ich symfonii dominuje nie tylko sfera sacrum, ale strachu i niepewności. Na pierwszy plan wysuwa się metaliczna perkusja, towarzyszą jej masy skumulowanych dźwięków – dronów, orkiestracji, które brzmią niezwykle posępnie, żeby nie powiedzieć patetycznie. Partie perkusyjne Z’EVa nadają kolejnym utworom niezwykłą motorykę, która powoduje u słuchacza podskórne napięcie. Oczywiście są charakterystyczne dla Branki „eksplozje” dźwięków, jak np. w finale „First Movement (Slow Mass)”, ale wcale nie rozładowują atmosfery. Hałas również stanowi ważny element – pierwsze siedem minut „Second Movement (Radioactive Poltergeist Kitchen 1955)” stanowi chaotyczny wybór dźwięków rodem z fabryki (zasługa metalicznej perkusji Z’EVa), by później wyłonił się jednostajny rytm, aż w końcu dane nam usłyszeć będzie subtelny dron. Jednak nie dajmy się zmylić – mimo kilkunastu kojących fragmentów, „Symphony No.2” to opowieść o przerażeniu teraźniejszością i przyszłością. Niesamowita opowieść. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Symphony Nos. 8 & 10 (The Mysteries)

„The Mysteries” to dwuczęściowa opowieść o zmaganiach człowieka z dylematami egzystencjalnymi. Koncept tematyczny, co najmniej pretensjonalny, jednak muzycznie daje efekt jak najbardziej warty uwagi.

Branca udaje się w otchłań duszy pełnej niepokoju metafizycznego i zmagań moralnych. Nie jest tam bynajmniej różowo. Świetnie udało mu się oddać atmosferę niepewności, jaką odczuwa człowiek rozważający podstawowe kwestie swojego bytu, przyczyny swojego istnienia etc. Nie ma już eksplozji gitar, jednak spokojne orkiestracje zaburzone są dynamiczną grą perkusji, jej jednostajnym rytmem. Dzięki temu odnosi się wrażenie pasji, z jaką dusza ludzka błądzi, próbując odkryć tytułowe tajemnice. Taka jest pierwsza część. Druga odziera słuchacza ze wszelkich złudzeń – współczesny człowiek nic nie wie, musi się pławić w swoich lękach, ponieważ nigdy nie pozna prawdy o sobie i o świecie. Średnio to optymistyczne wnioski, niezbyt też nowe, jednak chyba nikt nie oczekuje od Branki, żeby wskrzesił metafizykę, zwłaszcza że potrafi tak dobitnie zilustrować dźwiękami zakamarki ludzkiej duszy. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie The World Upside Down

To najmniej awangardowa pozycja w twórczości Branki, również pierwsza w całości przeznaczona na orkiestrę symfoniczną. Materiał skomponowany został z myślą o balecie. Pozycja niezwykle myląca, jeśliby zaczynać nią swoją przygodę z Brancą – bo gdzie są wszelkie zgrzyty, dysonanse i wodospady zmasowanych gitar? Eksperymenty wyjechały na wakacje, witaj muzyko ilustracyjna i słodki ambiencie! Nie usłyszymy nic odkrywczego, jednak trudno odmówić tej płycie swoistej magii, dyskretnego uroku repetycji… Pierwsze skrzypce (dosłownie i w przenośni) grają drony, piękne, wlokące się powoli, bez pośpiechu, plamy pastelowych dźwięków. Bywa ckliwie i melodramatycznie, ale ambientowe oblicze Branki zasługuje na chwilę uwagi. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Symphony No. 9 (L'Eve Future)

„Przeddzień przyszłości” to, podobnie jak „The World Upside Down”, kompozycja wyłącznie na orkiestrę symfoniczną. Branca bawi się w neoklasycyzm – raczej stroni od dysonansów, hałasów i dronów. Kojący chór towarzyszy praktycznie przez cały okres trwania. W wielu opracowaniach spotyka się opinię, ze jest to wizja apokalipsy, jednak ja bym unikała tego porównania. W odróżnieniu od np. „The Mysteries” piąta symfonia Branki wydaje się wyjątkowo optymistyczna i przynosząca nadzieje. Drugą część albumu stanowi „Free form” – utwór wiele bardziej dynamiczny, jednak też utrzymany w neoklasycznym duchu, stanowiący porywający finał.

„L’Eve Future” to dość udana kolejna próba wykorzystania przez Brancę orkiestry symfonicznej, jednak trudno ją rozważać jako coś przełomowego. To na pewno spore osobiste osiągnięcie dla twórcy, jednak dla słuchaczy pozostaje ciekawostką. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Symphony No. 5 (Describing Planes In An Expanding Hypersphere)

Tak się jakoś porobiło, że piąta symfonia dorobiła się statusu najtrudniejszej w dorobku Branki. Złośliwi pewnie dopatrywaliby się powodu w samym tytule, jednak trzeba też przyznać – nie jest to rzecz szczególnie przystępna. Kumulujące się chmury dronów, gęste niczym dym, rozchodzą się w drugiej części, by zrobić miejsce gitarom i perkusji. Oscylujemy między hałasem, górą decybeli i delikatnymi szumami. Kontrasty, skrajne wahania natężenia dźwięków, zmiana rytmu niczym w kalejdoskopie – to główne cechy „Describing Planes In An Expanding Hypersphere”. Może się to wydawać zbyt chaotyczne przy pierwszych przesłuchaniach i odstraszać wielością motywów do ogarnięcia, jednak jak najbardziej warto wracać do tego albumu i odkrywać w nim za każdym razem coś nowego. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie Indeterminate Activity Of Resultant Masses

Dwa utwory nagrane w 1981 i 1989, a wydane z załączonym wywiadem z samym Johnem Cagem, w którym to pionier techniki aleatorycznej wypowiada się bardzo krytycznie o twórczości Branki. Cage od lat 50. zafascynowany był tradycją indyjską i buddyzmem Zen, studiował również „I Ching” (starochińską „Księgę zmian”). Dzięki tym inspiracjom starał się zerwać z muzycznym racjonalizmem, co prowadziło go ku indeterminizmowi w celu uzyskania jak najbardziej obiektywnego środka realizacji różnych parametrów dzieła muzycznego (dynamiki, tonacji etc.). Stąd nie dziwi jego diss muzyki Branki, którą przyrównuje do totalitaryzmu, jako że kompozytor według niego chce całkowicie kontrolować swoje dzieło i nie pozostawia miejsca na przypadek czy inwencję odtwórcy. Razi go również to, że jego muzyka jest po prostu… głośna.

Branca wykorzystał wywiad przeprowadzony przez Wima Mertonsa o znaczącym tytule „Branca Is A Fascist”, włączając go między swoje dwa utwory – jeden nagrany z udziałem m.in. Lee Renaldo i Thurstona Moore’a, a drugi wykonany przez NY Chamber Sinfonia. Osobiście traktuję to wydawnictwo jako swoisty zbiór interesujących odrzutów, a zarazem

meta-diss – autor „The Ascension” najpierw pokazuje swoje głośne, gitarowe oblicze, a po wywiadzie z Cagem słyszymy subtelną, symfoniczną twarz Branki, tak jakby chciał udowodnić, że tamten się mylił, krytykując jego twórczość. „Dla koneserów”. (Andżelika Kaczorowska)

Zdjęcie The Ascension: The Sequel

Mocny opener i… potem ani przez moment nie spuszcza z tonu. Ciągle jest głośno, furia gitar, obowiązkowa „rockowa” sekcja perkusyjna. Tak, to jak z pierwszego „The Ascension”. Tylko pytanie brzmi – co Branca chciał osiągnąć nagrywając tę płytę? Czy mityczna „jedynka” nie wystarczy?

Szczerze, to wciąż ciężko znaleźć mi odpowiedź. Z początku wydawało mi się, że to próba odcięcia się od trochę megalomańskiego symfonicznego zacięcia i wolta w stronę gitarowej alternatywy. „Sequel” jest o wiele bardziej przystępny, nie tylko od licznych symfonii, ale również od samego „The Ascension” z 1981. Słucha się tego całkiem nieźle, co jest oczywiście wielkim plusem, tylko wrażenie, że to do niczego nie zmierza pozostawia spory niesmak. W końcu większość płyt uchodzących za ważne dla muzyki nie doczekuje się kolejnych części…

Jako całość album wydaje się dość monotematyczny – nie ma zaskakujących zwrotów akcji, nic, czego nie moglibyśmy spodziewać się wcześniej. Zawrotne tempo zmierza niestety do rutyny, żeby nie powiedzieć z przykrością – nudy. Smutny wniosek, szczególnie że „Sequel” jest otoczony aurą sporego wydarzenia. (Andżelika Kaczorowska)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
kaczorowska
[28 września 2010]
@ http://www.substanceonly.net/microblog.html - "Chyba nikt nie zadał jeszcze tego pytania, więc ja zadam: fajny przegląd Branki na Screenagers, ale gdzie jest Lesson No. 1? Niby status EP-ki, aczkolwiek wypadałoby wspomnieć chociaż jednym zdaniem."

To moje przeoczenie, bo nie zauważyłam, że nikt nie dostał przydziału. Dzięki za czujność i oczywiście nie ulega wątpliwości, że dobrze się zapoznać z "Lesson No.1", jeśli się ktoś bierze za Brankę.
niego
[20 września 2010]
Z tymi inspiracjami to też tak różnie bywało, warto sprawdzić na przykład Y Pants, które jest podobne do niczego, zwłaszcza z nagrań koncertowych. Od siebie polecam dodatkowo trzy składanki "New York Noise", gdzie nagrana jest właściwie większość nowojorskiej sceny podziemno-gitarowej tamtych lat i tam słychać, że korzenie tych zespołów wbrew pozorom są okrutnie skomplikowane.

PS. Co do Swans warto znaleźć wywiad z Girą na temat jego nowojorskiej młodości, jest po polsku i jest treściwy.
Gość: tele morele
[20 września 2010]
ledwo co przesłuchałem "the ascension" i mimo że podoba mi się koncepcja i duża część płyty, to jednak nie mogę się zgodzić z wpływowością branki na "dużą liczbę artystów". no wave (w wydaniu np. mars albo teenage jesus and the jerks) rządził się swoimi prawami w obrębie zespołu, a w wielu wypadkach minimalizowano rolę kompozycji. poza tym wszyscy późniejsi "inspired by no-wave" jarali się raczej wczesnym sonic youth. branka był pierwszy, ale dopiero jego następcy zaczęli być wpływowi w szerszym audytorium.

poza tym może się czepiam, ale sy akurat improwizacji nigdy nie zaprzestało, a swans nawet nigdy jej nie uprawiali.

niemniej bardzo ciekawe teksty, jak siebie znam to rzucę się na ambient najpierw :(

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także