Pusha T
M.F.T.R
Czy coś z tegorocznych, grudniowych wydawnictw ma szansę powtórzyć zeszłoroczny sukces „Black Messiah” – albumu , który ukazał się właściwie już po niektórych podsumowaniach roku, by w innych, między innymi u nas, zyskać status najlepszej płyty mijających dwunastu miesięcy, stając się dowodem na prawdziwość starego sportowego porzekadła: póki piłka w grze, nie ma wygranych? Niektórzy być może liczyli, że na końcoworocznych listach solidnie namiesza Pusha T. Wraca bowiem jeden z najciekawszych raperów ostatnich lat, którego wydane w 2013 roku „My Name is My Name” było naprawdę sporym wydarzeniem, stając się źródłem inspiracji choćby dla Little Simz. Czy fraza z jej najbardziej rozpoznawalnego singla („Do you wanna see a dead body”) nie brzmiała jakoś znajomo? Do tego Terrence Thornton wiosną bardzo pięknie o sobie przypomniał, nagrywając ten kawałek, który może już spokojnie mościć się na eksponowanym miejscu mojej listy najlepszych numerów 2015 roku. Nie wiadomo jeszcze, jaki kształt przybierze album, którego premierę zaplanowana na 18 grudnia, ale promujące całość single nie stanowią dobrego preludium tego preludium. Zarówno „Untouchable” jak i „M.F.T.R” są niezwykle konwencjonalne i pozbawione czegokolwiek, co mogłoby sprawić, że chciałoby się ponownie je przesłuchać. Pojawiające się w pierwszym z nich słowa „I am like Bono with the Edge” są niezamierzenie trafną charakterystyką. „M.F.T.R” także co najmniej nie zachwyca: podkład rodem z najbardziej przewidywalnych numerów P. Diddy'ego (jest współproducentem krążka), dokładający swoją cegiełkę The-Dream wydaje się być bladą kopią samego siebie, a sam główny bohater nie wychodzi tutaj poza zestaw hip-hopowych truizmów. Może gdy Pusha T został prezydentem G.O.O.D Music, poczuł, że powinien zachowywać się dostojnie, poważnie, stać się strażnikiem konwencji? A przecież można łączyć bycie prezydentem z prawdziwie gangsterskim etosem łamania zasad.