Wywiad z Michałem Wiraszką (Muchy)

Obrazek Wywiad z Michałem Wiraszką (Muchy)

Tomasz Ciesiółka: W nowym singlu tekstowo nawiązujesz do seriali. Jeżeli potraktować zespół Muchy jako serial, to który właśnie sezon oglądamy?

Michał Wiraszko: Dobre pytanie. Licząc płytami, przymierzamy się do piątego sezonu.

TC: Oglądasz jakieś seriale w ogóle?

MW: Jak pewnie większość ludzi oglądających seriale, skończyłem niedawno „Ślepnąc od świateł”, oglądałem również drugi sezon „Watahy”. Po raz kolejny upajam się też geniuszem Sachy Baron Cohena w jego nowej serii „Who is America?”

TC: Co możesz powiedzieć nam o „piątym sezonie”, czyli nowej płycie?

MW: Wiosną tego roku nieoczekiwanie zaczęliśmy ten sezon. Po czwartym sezonie mieliśmy trochę rozkład w ekipie. Główni aktorzy się rozeszli. Zdaje się, że zabrakło nam reżysera. Wątki się poplątały. Oglądalność spadła. W zasadzie można powiedzieć, że ostatnie dwa sezony tego serialu to był taki spin-off, a w tej chwili chyba wracamy do prawilnego tytułu.

TC: Wspomniałeś o tym, iż oglądalność wam spadła. W tym momencie jednak musimy wrócić do trasy promującej „Xerroromans”. Myślę, że rezultat przerósł oczekiwania. Sam koncert na Spring Breaku w Poznaniu przyniósł łzy wzruszenia. Emocje były niesamowite. Czy oczekiwaliście takich reakcji?

MW: Bez zbędnej kokieterii, mogę powiedzieć, że nie oczekiwaliśmy. To ogromny ładunek emocjonalny, który mrozi, gdy jesteś na scenie. Podobnie było podczas koncertu we Wrocławiu. Ludzie pod sceną potrafią zachować się do tego stopnia nieoczekiwanie i nadekspresyjnie, że wprawiają w konsternacje, choć nie da się ukryć, że to bardzo przyjemna konsternacja.

TC: Czyli nadal odczuwacie tremę?

MW: Oj, tak. Może to dlatego, iż przed koncertem we Wrocławiu mieliśmy dwa i pół miesiąca przerwy, a wcześniej te koncerty letnie poszły na fali, z rozpędu. Też nie spodziewaliśmy się letniej trasy w takim wymiarze: Spring Break miał być naszym Kilimandżaro, a tymczasem po tym występie pojawił się Open'er, Męskie Granie i naturalna ciągota, aby poprowadzić to dalej. No i jesteśmy dzisiaj tutaj – przed nami trzy koncerty do końca roku. Mamy już nagrany nowy singiel, który będziemy jeszcze poprawiać i miksować. Chcemy go wypuścić w styczniu, już definitywnie zamykając rok i wszystko, co się wydarzyło w 2018 roku i siąść do płyty. A co dalej? Nie wiadomo. Scenariusz wciąż się pisze.

TC: Jak się gra po dziesięciu latach takie utwory jak „Galanteria” czy „Najważniejszy dzień”?

MW: Gra się wybornie, bo pokazują, iż niosą one duży ładunek emocjonalny zarówno dla osób grających, jak i osób słuchających, co również było widać na koncercie we Wrocławiu. Kiedy graliśmy bis i utwory takie jak: „Przyzwolitość” czy „Kołobrzeg-Świnoujście”, to te reakcje były bardziej stonowane. Myślę, że w związku z tym można się pokusić o stwierdzenie, że w piosenkach, o których wspomniałeś, tkwi jakaś pierwotna siła i energia. I jest to super rzecz. Dużo również zależy od tego, czy zdołamy tę energię pociągnąć dalej.

TC: Do zespołu powrócił Piotr Maciejewski, w ogóle jesteście w oryginalnym składzie. Jak przebiega współpraca między wami? Czy nadal jest między wami ta sama chemia co dziesięć lat temu? I jak oceniasz określanie Ciebie i Piotrka jako polską wersję duetu Morrissey-Marr?

MW: Super porównanie. Wiesz, Morrissey z Marrem nie rozmawiają od trzydziestu lat (śmiech). Poza tym jest to bardzo nobilitujące. Od tego zespołu zaczęła się nasza wspólna fascynacja i domniemanie, że możemy coś razem zrobić. Z Piotrkiem współpracowaliśmy już przy Karma Market, gdzie napisaliśmy dwa utwory, potem była wspólna sesja do „Powracającej fali”, a w 2016 roku zrobiliśmy „Nowszą Aleksandrię”. Tak naprawdę spotykaliśmy się w studiu podczas prac przy soundtracku do „Reakcji łańcuchowej” – to też nie było tak, że cztery czy pięć lat zimy i nagle głęboka woda. Chyba ten proces przebiegał naturalnie i w odcinkach, jak serial.

TC: Wspomniałeś o The Smiths. Jako, że ostatnio recenzowaliśmy pierwszą polską książkę o tym zespole, to nie omieszkam zapytać: jaka jest twoja ulubiona płyta i jaki jest twój ulubiony utwór The Smiths?

MW: Odpowiadałem na to pytanie w zeszłym tygodniu i nie jest to ani wymijające, ani dyplomatyczne, ponieważ nie da się wskazać jednego utworu i jednej płyty. Ten zespół to taki breakpoint życiowy i artystyczny, takie spotkanie z samym sobą w czyjejś muzyce. Lustro, które w tej muzyce odnaleźliśmy. Pewnie też w odpowiednim dla tego czasie – studiów, wybuchów ambicji, marzeń życiowych... To się sprzęgło z tą muzyką, z tą – uprawianą przez Morrisseya – mitologią dnia codziennego.

Nie potrafię krótko wskazać „ta piosenka, ta płyta”. Bardzo długo lubiłem utwór „Still Ill” ze wspaniałą zagrywką gitarową Marra na początku i tekstem: Under the iron bridge, we kissed. Natomiast gdybym miał wskazać jedną płytę, która dla mnie najwięcej znaczy, to pewnie jest to „The Queen is Dead”, ale to spore uproszczenie.

TC: Jacy jeszcze artyści zainspirowali Muchy?

MW: Na pewno cała plejada polskich zespołów, muzyków i tekściarzy lat 80. Lubuję się od wielu lat w Bieliźnie i uważam, że Janiszewski – może przez to swoje całe „głupeczkowanie” – jest literacko niedoceniony, a prezentuje przecież głęboką wrażliwość. Jest też pewien boży palec w tekstach Kasi Nosowskiej. Pewien mistycyzm codzienności przejawia się z kolei w tekstach Janerki, a mimo tego ani Nosowska, ani Janerka nie pisali tak pięknych i prościutkich historii jak Janiszewski. Wystarczy posłuchać „Prywatnego życia kasjerki PKP” żeby wiedzieć, co mam na myśli. Bardzo żałuję, że mimo tego Jarek nie jest stawiany w jednym szeregu z tuzami polskiej sceny. Republika i Ciechowski to też wrażliwość, na której wzrastaliśmy.

Z kolei jeżeli chodzi o indywidualne nasze inspiracje, to każdy z naszej trójki troszeczkę gdzie indziej balansował. Zespół, który razem odkrywaliśmy i dał nam bardzo dużo siły, to Modest Mouse. Pamiętam, że w drodze na jedną z pierwszych prób słuchaliśmy audycji Agnieszki Szydłowskiej, gdzie było do wygrania „Good News for People Who Love Bad News”. Pytanie było o solowy projekt Isaaca, czyli o Ugly Cassanova, no i wygraliśmy tę płytę (śmiech). To były czasy, pierwsze komórki, radio w samochodzie, jedziemy na próbę... Miłe wspomnienie się teraz przywołało.

Trudno się też odżegnać od tego, co działo się w połowie poprzedniej dekady, pod znów upraszczającym i głębokim szyldem new rock revolution. Mam wrażenie, że chcąc nie chcąc gdzieś się w to wpisaliśmy.

Piotrek zawsze wielbił scenę post-rockową, scenę indie w tym całym rozumieniu z lat dziewięćdziesiątych: Sunny Day Real Estate, Don Caballero, Chavez, Death Cab For Cutie. To były rzeczy, które zawsze go inspirowały i poniekąd ukuły też nasze brzmienie. Szymon z kolei wniósł swoją punk rockową energię – zawsze się lubował w rzeczach typu NOFX, Bad Religion i całej kalifornijskiej scenie punk rockowej. To też jest fajnie, że gdzieś przełamał nasze smęcenie gitarowe i dodał do tego iskry.

TC: A czego obecnie słuchasz?

MW: Wczoraj słuchałem The Villagers. Nie wiem, jak wpadłem na ten zespół, gdzieś na zasadzie chyba jakiejś playlisty lub wzmianki. Wcześniej słuchałem nowego albumu Marianne Faithfull. A w samochodzie nowej płyty Afrojaxa i... Led Zeppelin.

TC: Na „Terroromansie” zawarliście eksplozję młodości i stworzyliście pomnik pokolenia, natomiast „Obok ulic i miejsc” i „Miłość” wywołują pewnego rodzaju nostalgię za tymi czasami. Czy Muchy dorastają wraz ze swoimi słuchaczami?

MW: Z tego, co widzę na koncertach, to tak. Są też ludzie młodsi na naszych występach, ale trzon stanowią ludzie w naszym wieku lub troszeczkę młodsi od nas. Często są to osoby, które już tę dekadę temu spotykaliśmy na koncertach. Kontynuując pytanie o ocenę tej sytuacji, to nie wiem, jak to potoczy się dalej. Trudno, żebyśmy trafiali do wyznawców muzyki trapowej. Chociaż ostatnio gadaliśmy, co by się wydarzyło, gdybyśmy nagrali taką wolną, wycofaną płytę, graną do tyłu, na wstecznym flow. Wszystko przed nami (śmiech).

TC: W takim razie czy macie jakiś sposób, aby dotrzeć do nowych słuchaczy?

MW: Nie wiem. To jest chyba największe wyzwanie na ten rok. Zamykanie się w swoim skansenie i udowadnianie, że nadal mamy Euro 2008 trochę trąci myszką i ma krótkie nogi. Gdzieś trzeba na tę aktualność się wybić. Myślę, że o tej aktualności zaświadczy też świeżość historii opowiedzianych w piosenkach. Jeżeli one nadal będą chwytać za serca, nadal opowiadać o ludzkich życiach, to powinno nam się udać.

TC: Pomimo tego, iż nagraliście „Terroromans” jedenaście lat temu, a na innych płytach robiliście różne rzeczy, prezentowaliście różne style grania, to mimo wszystko utwory z waszego debiutu brzmią świeżo i mogłyby być nagrane wczoraj. Jak wam się to udało?

MW: Ja tak tego nie odczuwam. Słyszę, że jest to płyta sprzed dekady, ale to dlatego, że mam do tego burzliwy, indywidualny stosunek, więc trudno mi przeskoczyć pewne wrażenia.

TC: Może wynika to z tego, że grałeś te utwory przez dziesięć lat?

MW: Może. Przede wszystkim to płyta debiutancka. Słychać tam, że nie jesteśmy specjalistami od brzmień, od grania itd. Trochę poszliśmy na żywioł i może to paradoksalnie też wtedy zadziałało na plus: pokazało taką surową, pierwotną energię i jej wymianę pomiędzy nami.

Zauważyłem u wielu muzyków taką tendencję, że jak coś wyjdzie, coś się uda, to za chwilę się pojawia bardzo naturalne dążenie do zrobienia czegoś artystowskiego i oryginalnego. 90% zespołów na tym przepada i my też przepadliśmy. Znamionuje to pewną artystyczną wolność, aczkolwiek najczęściej niestety nieprzeliczalną na pieniądze czy też popularność. Nazwij to zdroworozsądkowością, nazwij to dojrzałą statecznością, ale uważam, że jeżeli mamy ochotę na eksperymenty, to róbmy to pod własnymi szyldami. Natomiast robienie tego pod szyldem Muchy jest po pierwsze nielogiczne, po drugie nie do końca fair wobec ludzi, którzy tego zespołu słuchają. My już coś takiego zrobiliśmy. Fajnie, bo jest to takie wytrawne, artystyczne i bardzo nobilitujące, ale już to zrobiłem i więcej póki co nie chcę.

TC: Z perspektywy kilkunastu lat, uważasz więc, że Muchy powinny podążać cały czas ścieżką, która została wyznaczona na „Terroromans”?

MW:Muchy nigdy nie powinny zapomnieć o tej energii i o tej narracji, które były na tej płycie. Chyba właśnie to sprawiło, że te piosenki trafiły do ludzi. To jest nasz kręgosłup i wyzbywanie się go jest co najmniej nieczytelne.

TC: Jak ci się śpiewa frazy typu „Słowa na M”, czy też „Biszkoptowe serce” w 2018?

MW: Coraz lepiej, muszę powiedzieć. Gdzieś z biegiem lat zaznacza się coraz bardziej ta granica między twórcą a materią. Nie chcę, aby to źle zabrzmiało, ale z biegiem czasu wchodzisz na pewien automatyzm. Wiesz, że ten utwór powstał w takiej, a nie innej formie i tak masz go wykonać. Co prawda miewamy też spory ubaw przy śpiewaniu pewnych fraz na próbach, ale w momencie, gdy zaczyna się już koncert i wychodzisz na tę scenę, widzisz tych ludzi, czujesz te emocje, to wszelkie rozkminy znikają zupełnie. Wchodzisz i robisz.

TC: Czyli to można nazwać zdrowym dystansem?

MW: Tak. Dokładnie.

TC: Czy myślisz, że w dzisiejszym polskim środowisku muzycznym ma szansę zaistnieć gitarowy zespół, który podobnie jak wy zyska status głosu swojego pokolenia?

MW: Oczywiście. Mam wrażenie, że jesteśmy u schyłku sinusoidy, jeżeli chodzi o zespoły laptopowe. Lata 2010-2016 to są głównie składy elektroniczne typu The Dumplings, Kamp!, Rysy. Myślę, że gdzieś ta sympatia masowych głosów jest powtarzalna. Raz elektronika, raz gitary. Raz zerowe lata, raz lata dziewięćdziesiąte. Oczywiście mocno upraszczam.

Widzę w tej chwili dwa zespoły, które mają szanse podążyć naszą drogą. Są to Sonbird i Ted Nemeth. Nie zdziwię się, jak za chwilę znowu będą modne brzmienia z lat 90's typu Oasis, Suede i kto wie, czy to nie oznacza kolejnego znowu pewnie dwu-, trzysezonowego revivalu takich brzmień i takich emocji, jakie niosły nasze pierwsze płyty.

TC: Gdzie widzisz zespół Muchy za następne dziesięć lat?

MW: Bardzo bym chciał, żeby to wciąż było z jednej strony naszą codziennością, a z drugiej strony żeby nie przegapić momentu, który może sprawić, że gdzieś nam się to rozpłynie i rozbije na małe elementy, że przeholujemy z intensywnością. Były lata, gdzie graliśmy po 80-100 koncertów rocznie i naprawdę nie było czasu, żeby zwolnić i zastanowić się co dalej i jaka ma być następna płyta. Nie mogliśmy złapać dystansu. Były tygodnie, gdzie regularnie graliśmy od czwartku do niedzieli. To jest 16 koncertów miesięcznie. Takie tempo i taka eksploatacja poganiana imprezami musi się skończyć źle i tak się niestety stało w naszym przypadku. Dlatego życzyłbym sobie, abyśmy nie powiewali błędów, które popełnić może musieliśmy wcześniej i miło by było mieć werwę, siłę i zaplecze duchowo-umysłowe, aby pisać fajne piosenki i pokazywać je ludziom. Bez zbędnych fajerwerków i wielkich słów.

Tomasz Ciesiółka (18 grudnia 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: T.C.
[28 grudnia 2018]
Tak, to Ja, Pozdrawiam :)
Gość: @elo
[27 grudnia 2018]
Dołączam się do pytania.
Gość: elo
[23 grudnia 2018]
Czy to Tomek Ciesiółka z Filmweba, fan The Wire, Shield i Paula Thomasa Andersona?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także