Wywiad z Jakubem Lemiszewskim

Obrazek Wywiad z Jakubem Lemiszewskim

Emilia Stachowska: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że sformalizowanie nauki gry na instrumencie nie przyniosłoby dobrego efektu. Co miałeś na myśli?

Jakub Lemiszewski: Często ludzie, którzy są po szkole muzycznej, grają w taki bardzo kwadratowy sposób. Ogrywają różne rzeczy schematami i rzadko potrafią zrobić coś swojego – coś świeżego, innowacyjnego. Są świetni techniczne, ale – na przykład – mnie słabo się z nimi gra. Z doświadczenia wiem, że zdecydowanie bardziej wolę współpracować z ludźmi, którzy nie mają wykształcenia muzycznego. Tak sobie myślę, że gdybym poszedł do szkoły, aby uczyć się grać na instrumencie, pewnie ogarnąłbym technikę i tak dalej, ale zabiłoby to we mnie całą kreatywność, dość często wynikającą z popełniania błędów. Błędów, które – jak się okazuje – są ostatecznie niezwykle ciekawe.

ES: Mówisz, że samouków cechuje duża kreatywność, a co jeszcze?

JL: Myślę, że również szeroki gust muzyczny. Wydaje mi się, że nie są to ludzie, którzy ograniczają się do słuchania kilku gatunków, a raczej cechuje ich chęć poznawania i zrobienia czegoś nowego. Zrobienie czegoś innowacyjnego jest bardzo trudnym zadaniem, zwłaszcza na gruncie muzyki gitarowej. Staram się więc współpracować z takimi osobami, które mają otwartą głowę i nie umawiają się, no nie wiem, na granie tylko hardcore punka, ale zamiast tego chcą szukać, poznawać nowe obszary w muzyce, wypracowywać ciekawe patenty.

ES: A co według ciebie jest obecnie świeże i ciekawe w odniesieniu do muzyki gitarowej?

JL: Na dniach będziemy nagrywać płytę Gołębi (będzie to nasz pierwszy album długogrający, wcześniej wydawaliśmy tylko EP-ki) – pracowaliśmy nad tym materiałem dwa lata i na podstawie tego doświadczenia wiem, że sporo da się jeszcze zrobić w warstwie rytmicznej kompozycji. Mówiąc w skrócie: chodzi o to, żeby unikać oczywistych schematów, żeby zaskakiwać słuchaczy. Tak, aby po usłyszeniu kilku pierwszych sekund utworu nie wiedzieli, co będzie dalej. Dla przykładu, na naszym debiutanckim LP będziemy chcieli uciec od takiego typowo shoegaze'owego brzmienia. Wielu osobom Gołębie kojarzą się właśnie z shoegaze'em i choć zależy nam, aby nasza muzyka miała elementy harmonii, które są właśnie shoegaze'owe, w warstwie brzmienia i rytmu na pewno chcemy od tego uciec. Nie zamierzamy być kolejnym zespołem, który gra coś, coś już było, na dodatek całkiem dawno temu.

ES: No właśnie, co już było?

JL: O, to jest bardzo szerokie pytanie! Wydaje mi się, że sporo zespołów działa tak, że znajdują sobie, powiedzmy, jakieś trzy ulubione płyty, które następnie stają się dla nich punktem odniesienia. Ostatecznie więc, sporo jest kapel, które chcą brzmieć na przykład jak My Bloody Valentine, czy Slowdive. My natomiast chcemy uniknąć tych skrótów, dlatego eksperymentujemy właśnie z warstwą rytmiczną naszych nagrań. Zależy nam na tym, aby namieszać w samej strukturze utworu, ale też dbamy o to, żeby nie przegiąć, bo nie dążymy do jakiejś ostrej awangardy. Mamy zamiar grać piosenki, choć wiemy, że nie jest to łatwe zadanie – czas pokaże, czy Gołębie wywiązały się z wszystkiego, o czym teraz mówię.

ES: Podkreślasz, że zależy wam na piosenkach, ale też niejednokrotnie zaznaczasz, że bardzo lubisz chaos. Można to jakoś połączyć?

JL: W przypadku Gołębi zdecydowanie da się to połączyć w kontekście nastroju zespołu, jego, nazwijmy to, „ogólnego vibe'u”. Wiesz, chodzi też o to, że nie jestem raczej jakoś bardzo poukładanym człowiekiem i myślę, że po prostu słychać to w muzyce, którą gram. I wydaje mi się, że właśnie to zaskakiwanie, o którym wspominałem, poniekąd łączy w sobie te dwa elementy – chcemy grać piosenki, ale nie w taki oczywisty, poukładany sposób, chcemy dać słuchaczom coś nowego. Tak się złożyło, że spora liczba kapel, na których koncertach ostatnio byłem, grała w dość zachowawczy, konserwatywny sposób. Jeśli post-rock, to melancholijny itd. Oczywiście, same utwory pod względem technicznym były dobrze i ciekawe skomponowane, ale chodzi o aurę, nastrój tej muzyki, który jest zbyt przewidywalny. Uważam, że eksplorowanie takiej oczywistej melancholii jest czymś, czego powinno się unikać jak ognia. Bliżej jest mi do smutku przedstawionego w bardziej neurotyczny, zastanawiający sposób, niż wypowiedzianego wprost. Inną rzeczą jest to, że w przypadku zespołów rockowych, ta pula motywów i patentów powoli zaczyna się kończyć, o czym zresztą niedawno rozumiałem z Mateuszem Gawineckim. Walka o to, aby wyrwać jakieś fragmenty nieznanego z dostępnych nam zasobów, jest coraz trudniejsza.

ES: A gdybyś miał wymienić najważniejsze filary twojej muzyki (zarówno elektronicznej, jak i gitarowej), to co byś wskazał?

JL: Sam się kiedyś nad tym zastanawiałem i nie udało mi się dojść do jakiejś konkretnej odpowiedzi. (śmiech) Myślę, że muzyka, którą gram, jest raczej szybka, ekspresyjna, zawierająca nietypowe zestawienia rytmiczne i harmoniczne. Nie umiem jednak odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ tego wszystkiego, co robię, jest po prostu za dużo. To, co nagrywam z Teo Olterem, różni się od tego, co robię z Gołębiami i tak dalej. Staram się eksplorować różne obszary i dbać o to, aby każda kolejna płyta była inna od poprzedniej. Nie chcę cały czas nagrywać tego samego albumu. Sam motyw poszukiwania czegoś nowego, czegoś świeżego, jest dla mnie największą siłą napędową.

ES: Skoro przywołałeś Teo Oltera – w jaki sposób doszło do waszej współpracy?

JL: Wszystko zaczęło się w Eufemii, jak wiele innych projektów. Teo organizował cykl Impro Miting i tak jakoś wyszło, że któregoś dnia zagraliśmy razem. Pamiętam, że nasza współpraca wyszła bardzo spontanicznie i rozkręciła się jakoś tak gładko, zupełnie naturalnie. W czasie, gdy przeprowadziłem się do Warszawy, grałem sporo improwizacji tylko na gitarę. W pewnym momencie złapaliśmy się z Teo i zaczęliśmy grać razem. Jego styl jest na tyle elastyczny, na tyle fajny, że nie można o nim powiedzieć, iż jest tylko jazzowy lub tylko rockowy. Myślę, że właśnie dlatego razem działa nam się tak dobrze. To nie jest tak, że przed koncertem dokładnie ustalamy każdy szczegół – wystarczy, że słuchamy siebie uważnie i to się sprawdza. Zawsze przed występem wymyślamy tytuły improwizacji i w odniesieniu do nich, zaczynamy grać. Niektóre motywy się powtarzają, ale raczej wszystko jest na dziko. Ta swoboda tworzenia we współpracy z Teo jest niezwykła.

ES: Ponoć wasz album zawiera „muzykę do słuchania w łóżku”.

JL: Tak, zdecydowanie. Ta płyta jest długa i bardzo dostosowana do słuchania w tle. Nie lubię słuchać tego albumu, gdy jestem w drodze. Wolę go włączyć, gdy jestem w domu, spokojny i zrelaksowany. Co ciekawe, to samo o tym wydawnictwie mówią moi znajomi. Uważają, że zostawia ono sporo miejsca na myśli. Może dlatego, że nie jest zbyt upakowane, te aranżacje są bardzo oszczędne. Zależało nam na tym, aby zostawić przestrzeń w tych nagraniach – tak, aby można było odlecieć sobie myślami, nie dokładać kontekstu. Nie chcieliśmy nakierowywać słuchacza na jakieś konkretne myśli.

ES: A jak wygląda sprawa ze Złotą Jesienią? Czym obecnie się zajmujecie?

JL: Sprawa wygląda tak, że Miłosz jest na Islandii, gdzie pracuje na farmie, hoduje owce, wyprowadza kozy na pole i jest mu tam bardzo dobrze. Zamierza tam zostać na dłużej, ale chce przyjechać na kilka dni/tygodni do Polski, aby zagrać z nami wspólną trasę. Trasa ta wstępnie planowana jest na jesień – myślimy o tym, by wybrać się na zachód, bo na zachodzie jeszcze nie graliśmy. To wszystko jest póki co jednak bardzo płynne, trudno określić jakie plany będziemy realizować, gdy Miłosz zrobi sobie urlop. Na pewno jednak będzie trasa, a poza tym, tuż przed wyjazdem Miłosza nagraliśmy materiał na EP-kę, który czeka sobie spokojnie w archiwaliach. Możliwe, że również nad nim będziemy wówczas pracować. Niedługo wypuścimy za to album z remiksami naszych utworów, ale o tym nie chcę póki co nic więcej mówić, bo jest to niespodzianka. Nie trzeba będzie na nią czekać zbyt długo, wszystko bowiem powinno udać się jeszcze latem.

ES: Skupmy się teraz na twoich organizacyjnych przedsięwzięciach. Co nowego u ekipy Miłość Krąży?

JL: Mieliśmy niedawno zebranie i póki co, stoimy na tym, że w kolejnym sezonie, czyli od września, chcemy działać także poza Minogą. Szukamy nowych możliwości, będziemy kontynuować też organizowanie pojedynczych koncertów, tak więc na pewno sporo będzie się działo. Zresztą, już w lipcu odbędzie się jeden event – w Minodze wystąpią Rock, Laxity i Martwy Chłopczyk symfonicznie. Będzie nas bardzo dużo i będzie postać dyrygenta, który zajmie się kierowaniem całą orkiestrą Martwego Chłopczyka. Chcemy robić coraz więcej, mamy w planach uruchomienie kanału na YouTube oraz zrobienie zine'a, ale z dużymi inicjatywami zasilanymi przez sporo ludzi jest taki problem, że zgranie się w czasie jest nieco problematyczne. Nie chcę rzucać konkretnymi terminami, ale powolnym tempem wszystko sobie płynie i na pewno niedługo będą już widoczne pierwsze efekty.

ES: A Kołorking Muzyczny? Na czym polega na inicjatywa?

JS: Kołorking Muzyczny to miejsce, w którym można się spotkać, aby robić muzykę i trochę sobie pograć. Każdy może przyjść, każdy może działać, a dodatkowo można poznać naprawdę wielu ciekawych ludzi. Umożliwia to między innymi cykl KoImpro, w którym również miałem okazję wziąć udział. Założenie jest takie, aby zrzeszyć poznańskich muzyków, którzy wcześniej nie mieli okazji się spotkać i wspólnie pograć, ponieważ nie było odpowiedniej przestrzeni, umożliwiającej tego typu wydarzenia. Zaletą KoImpro jest to, że składy są losowane, tak więc siłą rzeczy poznaje się nowych muzyków, a kontakt z nimi pozwala odsunąć wypracowane dotychczas schematy i poszukiwanie nowych rozwiązań w zakresie kompozycji oraz improwizacji. W Kołorkingu organizujemy także Polonię Disco, która jest świetną inicjatywą i bardzo jej kibicuję – podobnie, jak samemu Kołorkingowi. Niestety, jego istnienie jest raczej kwestią najbliższych miesięcy, a nie lat, bo pojawiły się problemy lokalowe, na które nie mamy wpływu. Mam jednak nadzieję, że wszystko się uda, a idea przetrwa i znajdzie nowe miejsce!

ES: Przywołałeś Polonię Disco. Nazywany jesteś jej „poznańskim kuratorem”. Opowiedz coś więcej o tym zjawisku.

JL: Polonia Disco polega na tym, że piszemy piosenki, które są w taki delikatny, bardzo umowny sposób inspirowane brzmieniem disco polo. Tematy są losowane, a utwory muszą powstać w jeden dzień, dlatego nie ma mowy o ich przesadnym edytowaniu – zazwyczaj więc zachowują one solidny pierwiastek surowości. Założenie jest takie, aby odczarować disco polo i sięgnąć po dźwięki, które większość ludzi uważa za trędowate. No a skoro sporo osób dziwnie reaguje na disco polo, to znaczy, że jest to interesujące i dalej trzeba to robić. Jeśli mowa natomiast o samym systemie pracy, to jest on niezwykle skuteczny. W skrócie: zbiera się grupa ludzi, losuje się składy i – jak już wspomniałem – tematy piosenek, no i mamy jedno popołudnie na stworzenie kawałka. W ramach Polonii Disco powstało już ponad pięćdziesiąt utworów, a na pewno powstanie jeszcze więcej, bo w planach jest włączenie także innych miast, na przykład Krakowa, może też Wrocławia. Obecnie w projekcie są Warszawa i Poznań, ale mam nadzieję, że rozszerzy się to na całą Polskę. Mnie, na przykład, marzy się edycja białostocka!

ES: Mówiłeś o odczarowywaniu, więc wytłumacz, dlaczego masz nadzieję, że minie moda na berlińskie techno? Jaki inny nurt miałby, no właśnie, odczarować scenę klubową?

JL: Ta muzyka jest, po prostu, niesamowicie nudna. Uważam, że tego typu brzmienia marnują potencjał muzyki klubowej rozumianej jako medium, za pomocą którego da się bardzo wiele powiedzieć i przekazać naprawdę sporo emocji. Mroczne techno 4x4 jest bardzo asekuracyjne, a w obrębie muzyki klubowej da się zrobić o wiele więcej. A jaki inny nurt? Wiadomo, jako zwolennik footworku wskażę właśnie footwork, choć zaznaczam, że nie mam konkretnej recepty, za pomocą której sprawię, że muzyka klubowa nagle stanie się lepsza i mniej monotonna. Jakiś czas temu w Schronie zorganizowałem pierwszą edycję imprezy, która nazywała się Swoboda i tam ludzie grali naprawdę różne rzeczy. Co ciekawe, osoby, będące na parkiecie, najbardziej żywiołowo zareagowały na set synthpopowy i myślę, że to wynika właśnie z potrzeby przełamania tej mrocznej przewidywalności, do której wszyscy jesteśmy już trochę przyzwyczajeni. Nie chodzi o to, aby muzyka była bardziej skomplikowana rytmicznie, czy formalnie, ale fajnie, aby były w niej zawarte inne emocje niż jakaś taka… ponurość. Ponurość, będąca w istocie tylko pozą, za którą nie za dużo się kryje. Muzykę klubową zdecydowanie stać na więcej.

ES: I na koniec: czy mógłbyś podsumować swoje plany wydawnicze na najbliższy czas?

JL: Niedługo ukaże się album Złotej Jesieni z remiksami utworów z „W Tobie Nie Jestem Sobą", około 20 września wyjdzie pierwszy długogrający album Gołębi, który obecnie jest w fazie nagrywania, na pewno pod koniec roku wypuścimy coś z Sierścią (pracujemy nad nowym materiałem). Mamy też w planach nagrać coś nowego z Teo Olterem, nie zapominam również o ponad półtorej godziny elektronicznego materiału, który czeka na odpowiedni moment.

Emilia Stachowska (11 lipca 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także