Pejzaż dźwiękowy, duńska muzyka i polska kuchnia, czyli wywiad z Brianem Batzem (Sleep Party People)

Obrazek Pejzaż dźwiękowy, duńska muzyka i polska kuchnia, czyli wywiad z Brianem Batzem (Sleep Party People)

fot. Justyna Ciesielska

Przed poznańskim koncertem Sleep Party People mieliśmy przyjemność przeprowadzenia półgodzinnego wywiadu z odpowiedzialnym za projekt Brianem Batzem. Duńczyk okazał się przesympatycznym rozmówcą, dzięki czemu nasz dialog przyjął formę przyjaznej pogawędki. Po występie Brian dał się nawet namówić na wspólny spacer po mieście zwieńczony spontaniczną, krótką sesją fotograficzną. Jej efekty, wraz ze zdjęciami z samego występu, znajdziecie na blogu Justyny Ciesielskiej.

Dla ułatwienia nawigacji:

B - Brian Batz

J - Justyna Ciesielska

W - Wojciech Michalski

W: Chciałbym na początku zapytać o wasz najnowszy album. Przesłuchałem go kilkakrotnie i moją uwagę przykuła przede wszystkim twoja muzyczna elastyczność. Mimo że dysponujesz naturalnym głosem będącym swoistym skrzyżowaniem wokali Jonasa Bjerre (Mew) i Justina Vernona (Bon Iver) [B.: Bardzo dziękuję! (śmiech)], wydaje się, że nie jest dla ciebie problemem, by brzmieć jak… np. Thom Yorke, czego dowód dałeś w radioheadowym „In Another World”. Mógłbyś nam powiedzieć, z którego utworu na „Floating” jesteś dumny najbardziej i krótko uzasadnić swój wybór?

B: Hmm, najbardziej dumny jestem chyba z openera, czyli „Change In Time”. Był to pierwszy kawałek, który napisałem po przyjeździe do San Francisco. Ma tę specyficzną atmosferę i, wiesz, spędzałem wtedy dużo czasu w hotelu, pisząc szkice, i to jest pierwszy z nich, który przekształcił się w piosenkę, więc szczególnie wiele dla mnie znaczy.

(w międzyczasie koledzy z zespołu podali Brianowi jabłko)

J: Tak, potrzebujesz energii. (śmiech)

B: Oj, zdecydowanie, nie jadłem od dobrych 8 godzin.

W: Smacznego! Na najnowszej płycie zdecydowałeś się nawet poeksperymentować nieco ze stricte instrumentalnymi formami, tak jak w „I See The Sun, Harold”, gdzie zatapiasz powolne dźwięki pianina a la Erik Satie w rozedrganym tle, tak, jak zwykł bawić się drugim planem np. William Basinski. Czy tak eklektyczne zabiegi w obrębie dream popowego materiału były czymś uprzednio zaplanowanym, czy też to po prostu spontaniczne, niezobowiązujące nagranie?

B: Raczej spontaniczne. Przede wszystkim ze względu na to, że sam nagrywałem wszystkie instrumentalne partie w studio, co było dla mnie dosyć trudnym zadaniem. Ten utwór spodobał mi się zaś na tyle w takiej formie, że już w niej pozostał, ale cieszę się, że wywołał u ciebie akurat takie skojarzenia.

W: Czyli za kompozycją nie stała żadna wielka idea? (śmiech)

B: Nie, nie. Przede wszystkim chodziło o emocje.

W: Jasne, a możesz nam powiedzieć, jakie było najbardziej wariackie wydarzenie, którego doświadczyłeś w okresie, gdy nagrywałeś ostatni album?

(tym razem Brian załapał się na kieliszek czerwonego wina)

W: No proszę, jednak dobrze być muzykiem...

B: Wasze zdrowie! Chyba nie ma jednego takiego momentu, za to cały proces nagrywania tej płyty, gdy musiałem ciężko pracować od dziewiątej rano do północy, dzień po dniu, był bardzo intensywny.

W: Fantastyczny plan dnia (śmiech)

B: Tak, tak, wyczerpujące, ale satysfakcjonujące doświadczenie.

W: Gdy słuchałem kiedyś nałogowo twojego największego hitu, „I’m Not Human At All”, miałem dziwne skojarzenia z mini-serialem „Królestwo” autorstwa Larsa von Triera [B: Muszę to w końcu obejrzeć (śmiech)]. Do jakiego filmu bądź serialu porównałbyś swój nowy album?

B: O boże, hmm, w trakcie nagrywania tej płyty obejrzałem wiele odcinków „Dextera”, więc, mimo że nie lubię tego serialu, jego wybór byłby chyba najbardziej zgodny z prawdą.

J: Widziałeś może tegoroczny film „Frank” Lenny’ego Abrahamsona? Również jest o tworzeniu muzyki, a jeden z głównych bohaterów… nosi maskę, tak jak i wy.

W: Oj tak, podpisuję sie, zdecydowanie powinieneś go obejrzeć, jest tam sporo podobieństw pomiędzy jedną z postaci a Twoim zespołem.

B: W takim razie na pewno sprawdzę (śmiech)

(kącik kulinarny, część trzecia, Brianowi podano… ziemniaki, surówkę i mięso)

B: Trochę surrealistycznie tak jeść podczas wywiadu, wybaczcie. Czy to tradycyjne polskie jedzenie? Smakuje całkiem podobnie do naszych duńskich potraw.

J: Tak, to ziemniaki i mięso, chyba kurczak. A tak przy okazji, nosicie maski królików, więc byłam ciekawa, czy jesteś wegetarianinem (śmiech), ale już widzę, że chyba nie.

B: Niestety, uwielbiam mięso. Moja dziewczyna próbuje uczynić mnie wegetarianinem, ale to nigdy nie będzie miało miejsca. Kiedyś… zjadłem nawet króliczka, przepraszam (śmiech)

W: Lepiej nie przyznawaj się do tego fanom. Heh, zresztą już za późno, na pewno o tym wspomnimy. Zdradzisz nam, jakie są twoje ulubione albumy muzyczne z tego roku? Wystarczy spontaniczny rzut trzech, czterech nazw.

B: Bardzo lubię nowe płyty Angel Olsen, Damona Albarna i Becka, chociaż materiał tego ostatniego jest oczywiście o wiele gorszy od, choćby, „Sea Change”. A, no i oczywiście „Lost In The Dream” The War On Drugs.

W: Jeśli o mnie chodzi, to w trójce są chyba póki co Swans, Ariel Pink i FKA Twigs.

B: Oj tak, FKA Twigs wydała mocarną płytę, też moja czołówka. A Ariela Pinka muszę w końcu przesłuchać, zrobię to jutro, mam nadzieję, że jest tak dobry, jak mówisz. (śmiech)

J: Tak przy okazji, Swans już niedługo grają w Poznaniu, więc… możesz u nas zostać i poczekać.

B: (śmiech) Byłoby wspaniale, ale, niestety, mam teraz w perspektywie sporo koncertów ułożonych w terminarzu dzień po dniu. Swoją drogą, grali też niedawno [23 listopada] w Kopenhadze.

W.: W jednym z wywiadów, których udzieliłeś, czytałem, że interesujesz się także zagadnieniami związanymi z pejzażem dźwiękowym. Jakie jest twoje zdanie o wzrastającej ilości hałasu w naszym codziennym życiu? Mam na myśli odgłosy nieustannie przelatujących nam nad głowami samolotów, milionów samochodów na ulicach, a nawet muzykę, która nie daje nam chwili wytchnienia w autobusach czy centrach handlowych.

B: Zdecydowanie inspiruje mnie noise we wszelkich odmianach [co Brian udowodnił później na koncercie], ale powiem ci, że sam nigdy nie miałem problemów ze specjalnie głośnym środowiskiem dźwiękowym. Wzięło się to pewnie stąd, że gdy wskakiwałem na rower w Kopenhadze, niemal zawsze miałem słuchawki na uszach i słuchałem muzyki zarówno wtedy, gdy kierowałem się do jakiegoś celu, jak i wtedy, gdy wracałem do domu.

W: Czyli generalnie zgadzasz się z tezą, że w dzisiejszym świecie niezwykle trudno już o choćby odrobinę ciszy?

B: Tak, zdecydowanie, jesteśmy nieustannie zanurzeni w szumach i hałasach.

W: Moje kolejne pytanie wiąże się niejako z poprzednim. Nie wiem, czy wiesz, że Ben Frost nagrywał obszerne fragmenty swojej „A U R O R Y” u podnóża wulkanu Mount Nyiragongo w Kongo, zaś Matthew Barnes (Forest Swords) sporą część „Engravings” skomponował na szczycie Thurstaston Hill w Anglii, ba, dużą część wyłącznie na laptopowej baterii…

B: Serio tam nagrywali? What the fuck? (śmiech)

W: Czyli widzę, że raczej nigdy nie myślałeś o zupełnej ucieczce do natury i nagrania tam jakiegoś materiału w mniejszej bądź większej izolacji od ludzi? Wiem, że okres, który spędziłeś na wyspie Bornholm był dla ciebie bardzo inspirujący.

B: Aż tak radykalnie to nie, ale nagrywałem kiedyś z moim innym zespołem, Scarlet Chives [polecamy!], w opuszczonym domu, który przypominał mi nieco dom rodzinny i, tak przy okazji, bardzo mi się podobał. Ale też bardzo dobrze czuję się w moim studiu, gdzie nikt mi nie przeszkadza i w spokoju mogę pracować nad utworami.

W: A jak wspominasz swój występ na OFF Festivalu? Byłoby super, jakbyś powiedział, że był to jeden z twoich najgorszych występów w życiu, ponieważ miałem wielką chrapkę, by wybrać się wtedy na twój koncert, a, niestety, z losowych przyczyn pojawiłem się na imprezie dopiero dzień później.

B: Niestety, muszę cię zmartwić, było świetnie, a waszą publiczność do dziś wspominam jako jedną z bardziej energicznych i głośnych, dla jakich miałem przyjemność grać. Byliśmy też wtedy w nieco bardziej minimalistycznym, bo trzyosobowym, składzie. Ale będziesz miał okazję nadrobić to dziś. Bo zostajecie na koncercie, prawda?

W: A gdzie tam, już wychodzimy (śmiech). No pewnie. Mógłbyś polecić naszym czytelnikom i nam kilka wartościowych w twojej opinii nowych duńskich zespołów? Byłoby ekstra, gdyby nie były to nazwy tak znane, jak Mew czy Trentemoller.

B: Jasne. Jedna z moich ulubionych bieżących duńskich kapel nazywa się Ice Cream Cathedral. Ich brzmienie to wybuchowa mieszanka elektroniki, krautrocka i czegoś na wzór Portishead i Silver Apples, a wszystko to z bardzo ładnym żeńskim wokalem. Jestem też wielkim fanem zespołu o nazwie Chorus Grant. Więcej tu sypialnianego klimatu. W ogóle w Danii mamy teraz prawdziwy rozkwit, jeśli chodzi o scenę muzyczną, mam wrażenie że nigdy nie działo się aż tyle. Jest np. grupa Blaue Blume, delikatny shoegaze, coś na wzór Cocteau Twins.

W: Na pewno posprawdzamy. W zamian podeślemy ci na facebooku naszą screenagersową listę 200 najlepszych polskich piosenek. Opisy są co prawda po polsku, ale słuchanie utworów bez znajomości ich kontekstu też powinno dostarczyć ci sporo frajdy.

B: Świetnie, wielkie dzięki! A, z ciekawości, jaka to muzyka? Elektronika czy może…

W: Bardzo przekrojowy zestaw. Mamy w Polsce wielu znakomitych artystów reprezentujących różne estetyki. Szkoda tylko, że twórcy mniej znani nagrywają ogrom wartościowych rzeczy, które docierają do dość hermetycznej, zamkniętej grupy odbiorców. Między innymi my na naszym serwisie staramy się promować te nagrania, jak tylko się da.

B: W Danii wygląda to bardzo podobnie, zresztą to chyba współcześnie dość powszechny model funkcjonowania każdego rynku muzycznego.

W: Pewnie tak. A jak, oczywiście bardzo uogólniając, wygląda w Danii kwestia promocji młodych talentów? Mieliśmy ostatnio w Polsce wiele kontrowersji w związku z tym tematem.

B: To też dość ciężka sprawa, bo mało kto chce słuchać nagrań nieznanych grup, poza tym nie ma właściwie żadnej poważniejszej stacji radiowej, która chciałaby to puszczać. Także dość ciężko się przebić. Ja miałem np. sporo szczęścia, bo udało mi się trafić w pewną niszę, której w Danii nikt za bardzo nie wykorzystywał. Zwrócił na mnie uwagę Trentemoller i jakoś poszło, aż udało mi się nawet wylądować w najbardziej znanym duńskim magazynie muzycznym.

J: A miałeś może kiedyś problemy z tzw. haterami?

B: Nie, nie, moi słuchacze to świetni, życzliwi, bardzo uprzejmi ludzie. Zeszłej nocy dostałem nawet upominek od jednego z nich: malutkie królicze maski, które można przyczepić sobie do ubrania.

W: Powiedz mi jeszcze tylko, czy implementacja ludzkich głosów do „Floating Blood Of Mine” to jakiś rodzaj manifestu?

B: Tak, tak, to dawne nagranie BBC bodaj z 1942 roku. To opowieść grozy o kimś, kto został zabity. Kobieta dowiaduje się, że jej mąż leży w kałuży krwi na piętrze…

W: ...A wszystko to otoczone rozczulającą melodyką, doskonały kontrast (śmiech)

B: Tak, tak, dokładnie.

J: A, właśnie, przed publikacją podrzucimy ci jeszcze treść tego wywiadu do wglądu…

W: …A gdzie tam, zmanipulujemy wydźwięk całości i przedstawimy cię w bardzo złym świetle.

B: (śmiech)

J: Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

B: Planuję nagrać płytę w przyszłym roku, ale teraz czeka mnie tour po Europie, Azji i Meksyku, więc jestem bardzo zajęty. Nie mam jednak zamiaru narzekać, kocham to, co robię, więc wszystko powinno się samo poukładać.

J: W takim razie życzymy ci spełnienia marzeń i wszystkiego dobrego na dzisiejszym koncercie, do zobaczenia!

Wojciech Michalski, Justyna Ciesielska (28 listopada 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także