Wywiad z Arturem Majewskim i Kubą Sucharem (Mikrokolektyw)

Obrazek Wywiad z Arturem Majewskim i Kubą Sucharem (Mikrokolektyw)

Członków Mikrokolektywu udało nam się spotkać 5 marca, tuż przed koncertem w krakowskim klubie RE. Tego wieczoru pojawili się na scenie wraz ze składem Joshua Abramsa - Natural Information Society, natomiast przed i po tym wydarzeniu duet opowiedział nam m.in. o swojej najnowszej płycie (zatytułowanej „Absent Minded”), paradoksach edukacji oraz kwestiach streamingu muzyki w sieci.

Sebastian Niemczyk: Czy ta forma współpracy, którą teraz praktykujecie w Mikrokolektywie, czyli improwizacja na trąbkę i perkusję z dodatkiem elektroniki jest docelową formą? Czy i w jaki sposób zamierzacie ją rozwijać w przyszłości?

Artur Majewski: Postrzegam coraz bardziej Mikrokolektyw jako Artur Majewski i Kuba Suchar. Kuba Suchar i Artur Majewski. Współpracujemy ze sobą od kilkunastu lat. Przyjaźnimy się, nie wiem, od siedemnastu. Graliśmy przez lata w Robotobiboku, aż do 1999 roku, wiele lat w Mikrokolektywie we dwójkę. Naturalnie mieliśmy różne okresy współpracy. Takiej, że widzimy się sześć dni w tygodniu po pięć godzin, albo nie widzimy się przez dłuższy okres. Przede wszystkim to jest taka platforma, że nikogo nie znamy lepiej muzycznie - jesteśmy najbardziej pokrewnymi duszami. Rozłąki są konieczne, tak jak i praca nad całkowicie innymi projektami, wtedy każdy dba o swój samorozwój. Gdy się spotykamy znowu, to zabawa zaczyna się od nowa. Wzajemne zaskakiwanie wszystkim, czego się dowiesz w innych projektach i działaniach - nieważne czy są muzyczne czy na pograniczu teatru albo filmu - nigdy się nie kończy. Gram na bębnach od trzech lat! Kuba próbuje na puzonie. To brzmi śmiesznie, ale każdy się rozwija indywidualnie.

Aktualnie mało ze sobą pracujemy na co dzień. Jest bardzo dużo projektów, które jeszcze się nie pojawiły - wychodzi kwartet z krakowskim basistą Rafałem Mazurem i ze świetną altową saksofonistką z Niemiec, Anną Kaluzą. Clean Feed wydaje płytę w czerwcu, albo we wrześniu, z tym nowym materiałem. Razem czy osobno, mamy swoje światy i zawsze wracamy do Mikrokolektywu. Ten projekt po prostu istnieje. Tu nie ma zasady: „bębny na zawsze, musimy grać razem, bo nic innego nie mamy”. Całe życie to mogę spędzać z żoną.

Ostatnio widziałem na Mezzo taki film o zespołach, za którymi nie przepadam: Bad Plus, Esbjörn Svensson Trio i Medeski Martin & Wood. Wszystkich ich cenię, ale to nie jest muzyka, której słucham na co dzień. To nie był film o muzyce, ale o zespołach. Wciągnął mnie, ponieważ my również mieliśmy podobną historię. Jeździliśmy busem po Europie grając dwudziestokoncertowe trasy w Belgii, Holandii, Francji, Anglii, przywożąc do domu 600 złotych. Graliśmy niejedne wakacje z Robotobibokiem pięć razy w tygodniu po 6 godzin. Umawialiśmy się na ósmą rano, bo nam było szkoda dnia, pracując nad muzyką. Medeski Martin & Wood zanim nagrali pierwszą płytę, kupili starego busa i jeździli po Stanach trzy lata non stop, grając w każdej knajpie za obiad. To nie znika. Jak zacząłeś coś takiego, to za bardzo się cenisz, żeby się rozstać i za bardzo masz siebie dość, żeby być ze sobą cały czas, ale ten balans, balans to jest coś, co mnie najbardziej interesuje w życiu.

Natomiast mnóstwo jest chwil ulotnych. Za każdym razem improwizując od zera, masz do wyimprowizowania formę, całą strukturę, brzmienie - poukładane lub nie, melodyjne lub nie, i tak dalej. To jest taka zabawa, że robisz to tysiąc pięćset razy i po prostu 80% jest totalnie nietrafione, a 20% potem słuchasz z dystansu i mówisz: „to mnie kręci”.

Ważne żeby nie zastanawiać się tylko robić. Każdy, kto gada i myśli, nigdy nie osiągnie takiego efektu, jak ktoś, kto to po prostu działa. I nie mówię o sobie w tej chwili, ale Stevie’go Wondera też się ktoś zapytał: „jak to się stało, że napisał 60 światowych przebojów i 30 pojechało w kosmos jako dziedzictwo, spuścizna planety Ziemia?”. On mówi: „Bardzo łatwo - piszę 12 piosenek dziennie”. To nie jest tak, że on napisał 70 piosenek i 60 to są hity, napisał 84 tyś. piosenek, z czego 60 to są hity. To jakby odwrotność kultu talentu - co mnie interesuje w edukacji. Ważne jest to, co chcesz robić w życiu, a nie do czego, według rodziców i nauczycieli, masz talent. „Boże jak ty pięknie rysujesz, musisz zostać rysownikiem”, może w ogóle chcesz uprawiać soję modyfikowaną genetycznie i będziesz w tym świetny, ale strasznie kiepsko Ci to idzie, bo masz dwie lewe ręce i nie umiesz machać motyką. Ważne jest to, co chcesz robić. Talenty zostawiam na boku, co zrobisz to Twoje.

Kuba Suchar: Gdy dzisiaj jechaliśmy, to (nie zmieniam wcale tematu, bo to się mocno razem trzyma) rozmawialiśmy o mojej córce, która gra na wiolonczeli. Ja jej do tego w ogóle nie namawiam. Ona gra, gdy chce; gdy nie chce, nie gra. Czasami jej dobrze idzie, czasami gorzej, ale dobrze słyszy. Ostatnio pomagała mi nagrywać muzykę do spektaklu teatralnego. W każdym razie rozmawialiśmy konkretnie o szkole, a propos tych błędów, tych niespodziewanych rzeczy, które się dzieją, chciałem powiedzieć, że moja opinia na temat systemu edukacji jest dramatyczna. Podstawowym zarzutem, który mnie w tym utwierdza, jest fakt istnienia ocen. To jest pierwsza, najgłupsza rzecz, jaka jest w szkole.

Michał Pudło: Masz na myśli edukację muzyczną, czy w ogóle?

K: Mam na myśli edukację w ogóle, ale zmierzam do muzyki. Wy się uczycie?

M: Uczymy się całe życie, ale formalnie już nie.

K: Przyzwyczajono nas do tortury systemu. Jeżeli się dobrze zachowujesz, to zostajesz nagrodzony, a jeżeli się źle zachowujesz, to zostajesz ukarany. Nigdy nie miałem nauczyciela instrumentu i doszedłem do wniosku, że jedyną rzeczą, jaka może do czegokolwiek doprowadzić, jest przyzwolenie na popełnianie błędów. Teoretycznie w szkole, w której bym ewentualnie był, dostałbym pałę; natomiast ucząc się gry na instrumencie, ucząc się dostrzegać własne błędy, docieramy do momentu, w którym na błędy się czeka, bo bez nich nie jesteśmy w stanie się rozwijać. Dlatego ten system wydaje mi się absurdalny.

S: Od powstania waszego duetu aż do „Revisit” minęło 6 lat. Między wydaniem „Revisit” a „Absent Minded” mamy mniej więcej 2,5 roku. Jak powstał nowy materiał? Czy podobnie jak “Revisit”? Opowiedzcie o nowej płycie.

A: Ja postrzegam to tak, że na „Revisit” zarejestrowaliśmy pomysły, które były najbardziej konkretne z całych 6 lat pracy nad brzmieniem duetu. Płyta była skondensowana. Notatka o zespole mówiła, że zespół jest oparty na trąbce i brzmieniu dobarwionym Moogiem, i czymś jeszcze. A tak naprawdę na płycie słychać cztery trąbki naraz, sześć Moogów, dograne bębny i perkusjonalia. Momentalnie wszyscy zaczęli to powtarzać, ściągnęli sobie z notatki o zespole i pisali to w kółko, a to brzmi jak septet.

W przypadku „Absent Minded” udało się zarejestrować więcej studyjnej pracy w duecie. Natomiast ja czuję, że tutaj są pomysły, które testowaliśmy na koncertach. Nie wszystkie nagraliśmy, nie wszystkie umieściliśmy na płycie. Z niektórych nie byliśmy zadowoleni, niektóre nie pasowały do płyty. W każdym razie to ma swoją własną konstrukcję. Tutaj jest dużo więcej pracy trąbki z bębnami, bębnów z trąbką, tego, jak pracujemy razem nad elektroniką, nad wszystkim. Inaczej niż w przypadku „Revisit”, kiedy wybraliśmy same konkretne pomysły i doprodukowaliśmy pewne rzeczy.

M: A jak wygląda w waszym przypadku praca nad konkretnymi kompozycjami, które znalazły się na płycie? Czy szlifujecie pomysły, które pojawiają się podczas wspólnej improwizacji i grania koncertów, czy raczej siedzicie w studiu i myślicie nad pewnymi utworami, które mogą inspirować was, bądź nad motywami - trąbki, bębnów, elektroniki - które przekładają się na dany utwór?

A: Zamknęliśmy się w studio na 5 dni, także to nie było tak, że siedzieliśmy nad konkretnymi rzeczami. Mieliśmy z Kubą odrobinę inny pomysł na tę płytę. Ja chciałem utrwalić to, co się dzieje na koncertach. To, że mając dużo ustalonych elementów koncerty są czasami w 80% improwizowane, że chwytamy ustalone rzeczy tylko wtedy, gdy coś nie pali, lub gdy chcemy odpocząć od improwizacji. Mi bardzo zależało, żeby to uchwycić. Dopiero przy okazji też zależało, żeby uchwycić te przemyślane elementy.

Czasami jeden motyw jest na tyle rozwojowy i na tyle mocny, że możesz dobudowywać do niego inne rzeczy, że kręci nas przez 2 czy 3 lata. Są też takie rzeczy, które są świetne jedynie na świeżo. Jeżeli nie uda się ich uchwycić szybko, to po (powiedzmy) 3 latach, po 3 różnych wersjach, nie da się ich uporządkować. Nagraliśmy „Absent Minded”, odłożyliśmy ją na 2, 3 miesiące i nie słuchaliśmy jej w ogóle. Kiedy do niej wróciliśmy, okazało się, że z dystansu, jak opadają takie naturalne emocje, sprawy wyglądają nieco inaczej. Dlatego nasza nowa płyta jest kolejnym krokiem - jestem z niej dużo bardziej zadowolony niż z „Revisit” czy z „Dew Point”, ponieważ to jest proces. Mnóstwo razy improwizujesz, wyimprowizujesz utwory, które następnie chwytasz, aranżujesz je bardziej, poszerzasz je o konkretne pomysły, ale to porozumienie, które mamy od lat powoduje, że reagujemy na nie nawzajem.

S: To może ja zapytam o sam tytuł płyty i tytuły utworów, które się na niej znalazły. Czy one są podpięte pod większą wizję, czy są to zwyczajnie tytuły żeby utwory się nazywały. Można zauważyć na przykład, że jest ciąg o snach...

A: Tak, one tworzą trzon płyty. Kuba miał dwie wizje: o Mistrzu Umysłu i o Jedni, trzeci sen jest o podwórkach (to jest akurat mój). To trzy utwory, które improwizowaliśmy z Kubą z użyciem elektroniki, która nie jest rytmiczna, która nie jest loopem, której nie trzeba się trzymać za wszelką cenę, która jest elementem zdecydowanie bardziej sonorystycznym, niż rytmicznym czy przebojowym - bardziej drugą częścią zespołu. Oprócz tych trzech snów, które są taką całością, utwory nie stanowią jedności, są resztą, która wytrąca w tych wizji.

Pytałeś również o tytuł. „Absent Minded” to „nieobecny umysłowo", zamyślony, nie tylko w sensie „roztargniony”. Kiedyś ktoś wpadł na taką myśl, że medytujemy nie tylko w pozycjach kwiatu lotosu, czy innych, ale również np. podczas czytania książki - gdy po paru stronach orientujesz się, że nie pamiętasz, co przeczytałeś, ale o czymś tam myślałeś, byłeś skupiony na tym czymś. Rozgryzałeś to właśnie, medytując i będąc maksymalnie skupionym. To takie zamyślenie, wpadamy w nie, po czym mówimy „co?” [demonstruje]. Wobec tego znaczenie „Absent Minded” jest jakby złamane, w połowie, jest bardzo poważne, to rzecz, która nam towarzyszy, ale z opinii osób posługujących się na co dzień angielskim wynika, że to wprowadza też jakby nutkę lekkości.

M: Po części odpowiedziałeś Artur na moje kolejne pytanie, które zadam za chwilę - zastanawiałem się nad rolą elektroniki w waszym graniu. Czy stanowi „trzeciego członka zespołu”, jak zasugerowałeś, więc jest osobnym głosem, który dopełnia instrumenty; czy raczej działa na zasadzie tła, które określa kontekst dla muzyki i uwypukla waszą pracę instrumentalną? Jak to jest Kuba?

K: Nie jest to „trzeci członek zespołu”, ani nie jest to tło. Robię elektronikę na żywo, nie jest ona wypuszczona z komputera. Mam urządzenie, które po prostu wytwarza pewną strukturę, tak jak robię to na bębnach. To, że można wcisnąć guzik i ją przytrzymać, chwycić pałki i razem z nią grać, to jest jakby zupełnie inna kwestia. Ostatnią rzeczą, jaką bym pomyślał, to że to jest jakiś background, na którym się utrzymujemy. Na płycie jest mnóstwo utworów, gdzie jesteśmy tylko w duecie, wszystko się świetnie trzyma, nie potrzebujemy laski do chodzenia. Elektronika pełni funkcję równorzędną.

A: Jeżeli jest, to równorzędną.

K: Tak, tak, nie jest backgroundem, a czasami wręcz przesuwa działania np. Artura, kiedy ja robię elektronikę, na inną przestrzeń, ponieważ w tym momencie jest to inspirujące. Zajmujemy się elektroniką dlatego, że się tym interesujemy, a nie dlatego, że wypada. To są narzędzia, które wpadły mi w ręce, które mnie zafascynowały swoją nieprzewidywalnością, surowym brzmieniem. Ta elektronika brzmi jakby ktoś rozstroił radio, a każdy jej element jest świadomie wypuszczony z urządzenia. To jest inspirujące, bo może się dużo wydarzyć - coś się sprzęgnie i pojawia się nowa rzecz. A jeżeli chodzi o elektronikę, to używam jej, takiej właśnie elektroniki, między innymi z tego właśnie powodu, że ona wprowadza mnie w dany nastrój. Prąd przeskakuje pomiędzy zlutowanymi częściami w urządzeniu, dzieje się coś, co mnie wytrąca z przyzwyczajenia, takiego „no, teraz gram świetnie, jest jakiś groove”. Elektroniki używam jak najbardziej świadomie, jest kolejnym elementem.

S: Chciałbym porozmawiać na temat kwestii dostępności muzyki. Słyszeliście na pewno o czymś takim jak Spotify, albo o innym serwisie streamingowym.

A: Ja już sobie zainstalowałem i penetruję.

S: Instalujesz aplikację i masz dostęp do ponad 20 milionów utworów. Wpiszę jedno hasło w wyszukiwarce i legalnie mogę odsłuchać całe „Revisit”. Czy traktujecie to jako szansę dotarcia do większej liczby odbiorców?

A: Ja mam to trochę w dupie. Ja cieszę się ze Spotify, tak jak zostałem jakimś porąbanym fanem Youtube’a. Fakt tego, że mogę siedzieć w domu i do trzeciej w nocy skakać z trzygodzinnego rosyjskiego filmu Nikity Mikhalkova na koncert Dona Cherry’ego z 1970 roku z Johnnym Dyanim, albo prześledzić wszystkie teledyski Davida Bowie’ego, to jest niesamowite. To jest edukacja moim zdaniem. Spotify podoba mi się o tyle, że jest takim globalnym twardym dyskiem, musisz tylko wiedzieć co wpisać w ten biały prostokącik. I nie ma żadnych podpowiedzi. Jak jakiś czas temu słuchałeś Cherry’ego na Youtube, to serwis Ci podpowiadał następnych 10 płyt Cherry’ego, podsuwał Coltrane’a, albo world music. Jak wymieniałem klocki hamulcowe w Oplu Vectrze, a następnie oglądam Dona Cherry’ego, to w podpowiedziach pokazało mi wymianę klocków w Oplu Vectrze, VW Golfie, inne filmy instruktażowe. Pamięta co oglądałem na YT i podpowiada jakieś bzdety.

A tak, leżę sobie w łóżku z telefonem, wpisuję „Szymanowski”, przeglądam - w cholerę tam tego jest. Jak wpisuję Oscar Peterson, to ta pałeczka do przesuwania zmienia się z takiej na taką [mniejszą]. Jest 320 płyt Oscara Petersona, także kręcisz tym scrollem albo po tym padzie jedziesz, jedziesz i jesteś w pięciu procentach. Zawsze mi tego brakowało, że ciężko było w sklepie znaleźć na przykład dobre wykonania francuskich suit Jana Sebastiana Bacha. Tutaj wpisujesz coś takiego i możesz prześledzić pięć, osiem różnych wersji. Różnie zrealizowanych, różnie granych. W ogóle nie zastanawiam się nad tym, jaką to daje mi możliwość dotarcia do ludzi, to jest nie do ogarnięcia.

K: Trochę to smutne, że jesteś jednym z iluś tam milionów plików.

A: Jak graliśmy w Holandii, to byliśmy w Paryżu. Zapłaciłem 27 euro za jakieś japońskie wydanie Cherry’ego z lat 70., które nigdy nie wyszło na kompakcie. Szaleństwo. Teraz możesz zapłacić za nie 9,99 dolarów kartą, ściągnąć, słuchać i cieszyć się tą muzyką. To jest dobra strona tego wszystkiego.

S: Teoretycznie, serwisy streamingowe powstały, żeby pogodzić kwestie dostępności muzyki i praw autorskich. Jak to wygląda z waszej perspektywy?

A: Ostatnio słyszałem coś takiego i ciągle to powtarzam. Gdy wprowadzono sprzedaż przez iTunesa, zaczęto trąbić, że płyty są za drogie. Produkcja, dystrybucja, rozsyłanie jest za drogie. W związku z czym mówiono „zróbmy pliki”. Będzie taniej, będzie można szybciej się dzielić. Ostatnio ktoś napisał taki raport, że to wszystko jest gówno prawda. Droższe jest utrzymanie wszystkich serwerów i ludzi, którzy je obsługują. Tak naprawdę dokonano bardzo sprytnego przerzucenia. Na muzyce zarabiają nie tyle wytwórnie i cały łańcuszek z nimi związany. Na przykład wytwórnia Delmark, która istnieje od 57 lat i właściciel za własne pieniądze kontynuuje wydawanie muzyki, od pięćdziesięciusiedmiu lat non stop. On też na tym nie zarabia pieniędzy. Zarabia na tym osiemnastolatek, który pracuje w korporacji i wkłada pliki na serwer, nie wiedząc co na nich jest. Przypomina mi to sytuację, kiedy dziesięć lat temu ogłoszono, że dziura ozonowa się powiększa z powodu freonu z lodówek. Teraz się okazało i zostały nałożone wielomilionowe kary na dwie korporacje, które się zmówiły i puściły taką plotkę na cały świat. Tylko po to, żeby wszyscy wyrzucili stare lodówki i kupili nowe, wyprodukowane przez te firmy. Mam wrażenie, że tutaj mamy do czynienia z czymś podobnym.

Nie chcę się zajmować tym, że ktoś teraz wciska, że jak wszyscy będą płacić dziesięć złotych to trochę z tego spłynie do muzyków. Nigdy tego nie zobaczymy. Nie da się grać muzyki przez 30, 50 czy 70 lat swojego życia myśląc o tym, że spłynie do Ciebie 1 cent czy 0,6 centa za przesłuchanie każdego z Twoich utworów. Ktoś próbuje Cię oszukać, że w ten sposób nie kradną muzyki. Znam inne teorie. Teraz wydaje się płytę tylko po to, żeby ją wydać i żeby wszyscy ją ściągnęli i sobie rozprzestrzeniali za darmo, bo wtedy jesteś bardziej popularny i na twój koncert przyjdzie więcej ludzi, a to jest jedyna możliwość zarobienia więcej pieniędzy, bo na płytach w muzyce jazzowej, improwizowanej, nikt nie zarabia pieniędzy. A wydajesz mnóstwo swoich pieniędzy żeby wydać swoją muzykę.

K: Ale poczekaj Artur, słyszałem o tym, że są muzycy, którzy na takiej muzyce zarabiają. Wydają ich wytwórnie typu Hat Hut.

A: Płacą za sesję, to nie są zarobki, nie zgadzam się.

K: Dla mnie to trochę mętny temat. O ile cieszę się, że coś nam z grania koncertów skapnie, o tyle nie gram tylko po to, żeby coś skapnęło. Gram muzykę i to jest istotne. Jak nasza płyta jest umieszczona przez kogoś, nie wiem kogo, w serwisie streamingowym, to nawet o tym nie wiem. Mam to w dupie tak naprawdę. Jak wracaliśmy z obiadu to rozmawialiśmy, że ja chcę po prostu to robić, choć wiem, że nie ma na to popytu. Sala była wypełniona dzisiaj nie po brzegi, ale byli ludzie, którzy chcieli posłuchać tej muzyki. Pewnie będzie ich coraz więcej, bo się zmęczą papką z radia, albo nie, może się nie zmęczą. To nieistotne. W Polsce powstaje niewiele muzyki interesującej, bo tych muzyków interesujących jest niewielu. Naprawdę można ich policzyć na wszystkich palcach swego ciała. Nie wiem czy jest ich dwudziestu jeden.

My mamy szczęście. Mam pracę, która związana jest z muzyką, zarabiam na niej pieniądze, mam swoje studio nagrań. Kupuję od wielu lat sprzęty, na których mogę nagrywać muzykę. Chcę doprowadzić do takiej sytuacji, żeby być niezależnym od systemu, nawet od naszego dobrego przyjaciela Wojtka Czerna z Obuha, u którego w studiu jest tyle skarbów, że to się w głowie nie mieści, ale chcę być niezależny nawet od niego. Chcę po prostu móc w każdym momencie przyjść do swojego gniazda i wytwarzać muzykę. Ostatnio intensywnie to robiłem. Poczułem, że to jest naprawdę komfortowe. Budzę się o piątej rano, idę do studia, głowę mam otwartą. Do dwunastej nagrywam muzykę, wow, rewelacja, powstaje jej bardzo dużo. Każdy z nas ma na twardym dysku po parę gotowych do wydania świetnych sesji. Nie mamy czasu nawet się tym zająć, nie mamy czasu nad tym myśleć, a już na pewno nie promować, albo tak przeć na szkło, by to ktoś zaczął robić za mnie. Ja to robię, i Artur to robi, bo gdyby nie robił, to bym go udusił.

Sebastian Niemczyk, Michał Pudło (19 marca 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: jules
[27 stycznia 2014]
mistrze.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także