Wywiad z Marcinem Maseckim (Profesjonalizm)

Obrazek Wywiad z Marcinem Maseckim (Profesjonalizm)

Jaki był główny pomysł na płytę projektu Profesjonalizm?

Projekt został zamówiony przez Dom Kultury Śródmieście. Występowałem w 2009 roku na festiwalu Art Park z solowym koncertem. Potem zostałem poproszony o to, żeby zagrać w szerszym składzie. Zaproponowałem kilka opcji, spośród których wybrano sekstet właśnie. Dom Kultury Śródmieście zachęcił mnie, żeby jakoś to nazwać. To nie miały być tylko i wyłącznie kompozycje Marcina Maseckiego. Postanowiłem wejść w dialog z moim korzeniem i edukacją, czyli z jazzem tradycyjnym. Dlatego też wybrałem klasyczny skład. Zarówno muzyka, jak i sposób nagrywania miał z założenia nawiązywać powiedzmy do jazzu z lat 50.

Jak długo trwało przygotowywanie płyty? Kiedy zaczęliście grać w tym składzie?

Zagraliśmy pierwszy koncert rok temu na Art Parku. Potem był szereg wydarzeń, które odsunęły nagrywanie płyty na wiosnę. Nie pamiętam, co to było, ale m.in. mój kilkumiesięczny wyjazd do Argentyny. Nagraliśmy pierwszą sesję, z której jednak nie byliśmy zadowoleni. Potem rezydowaliśmy na Chłodnej 25, gdzie zagraliśmy cztery koncerty pod rząd. Można powiedzieć, że te występy zlepiły nas bardziej, więc mogliśmy wejść drugi raz do studia. Materiał z „Chopin Chopin Chopin” pochodzi właśnie z tej sesji. I był już praktycznie gotowy przed początkiem lata, ale postanowiliśmy przełożyć premierę na pierwsze dni września, tak żeby wszyscy wrócili z wakacji i by miało to sens.

Chciałbym teraz zapytać o Twoje dwie solowe płyty. „Bob” i „John” mają ze sobą wiele wspólnego, ale z drugiej strony można dostrzec zasadniczą różnicę. Ten pierwszy album opiera się głównie na jednej dłuższej kompozycji, która stanowi jego epicentrum. „John” to bardziej impresje dźwiękowe. Jak odniósłbyś się do tych porównań?

Nie przesadzałbym z tym, że to dwie radykalnie różne strony. Jest dużo rzeczy wspólnych, jak np. szata graficzna czy pomysł, żeby takie płyty wydawać cyklicznie, czyli raz w roku. Ale rzeczywiście pierwsza płyta opiera się na tym długim kawałku, a potem są dwa mniejsze komentarze. Jest bardziej pomyślana linearnie czasowo. Od początku do końca jest to podróż. Można zamknąć oczy i odlecieć lub nie (śmiech). W każdym razie jest to długofalowa narracja.

A „John” skojarzył mi się trochę z pracą nad cyklem „Sztuka Fugi” Jana Sebastiana Bacha, bo nie ma tu długiej myśli od początku do końca, tylko jest zaprezentowanie w węższym obrębie stylistycznym wielu różnych możliwości, kilku motywów. Ta płyta może być bardziej uciążliwa do słuchania w całości, to raczej pewne rozdziały, do który można wracać. Przez cały album jest dość podobna tonacja, stosunkowo ograniczona skala dynamiczna. Gram w środkowym rejestrze pianina. Tak właśnie to sobie wyobrażałem. Ta płyta jest długa i tylko kilka razy udało mi się ją przesłuchać w całości. W środku miałem już taką zamułę, ciężko się robiło. Nie ma chwili oddechu. Ale fajnie się tej płyty słuchało. Nawet jeśli w środku było ciężej, to po jej wysłuchaniu pozostawał szerszy ślad. Tak mi się wydaje.

W takim razie ciekaw jestem, jakie masz podejście do nagrywania. Czy realizując swoje pomysły, myślisz o tym, żeby wycisnąć z nich maksimum i dopiąć wszystko na ostatni guzik? Czy może raczej jesteś zwolennikiem rejestrowania pewnego, niczym nieskrępowanego strumienia świadomości?

To zależy od projektu. Np. mianem lo-fi określiłbym płytę „2525252525” z Raphaelem Rogińskim i Maciem Morettim, która jest po prostu efektem zarejestrowania koncertu tutaj na Chłodnej 25. Wszystko zależy od projektu.

Nie mogę nie zapytać o Twój wspólny koncert z Tomaszem Stańko na Fre3jazzdays Festiwal. Jak do niego doszło? Czy mieliście okazję przygotować się do tego wydarzenia? A może ten występ był oparty na improwizacji?

Pomysł wyszedł od organizatora, czyli Tomka Kalińskiego. To właśnie on wystosował prośbę do nas obu. Pracowałem wcześniej z Tomaszem Stańko, kiedy graliśmy z Pink Freud. Tak więc trochę mnie znał, zaakceptował propozycję. Mieliśmy jedną próbę. Wpadłem do niego do domu i graliśmy przez kilka minut. To były dwa jego tematy. Ustaliliśmy, że będziemy improwizować. Ale na wszelki wypadek, aby uniknąć ewentualnych mielizn, chcieliśmy mieć coś w zapasie. Zagraliśmy dwa utwory, które natychmiast przerwał i stwierdził, zresztą słusznie, że nie ma co dalej grać i ćwiczyć improwizacji. Z dużym optymizmem i zaufaniem do siebie wskoczyliśmy na scenę. On jeszcze odwrócił się do mnie i powiedział: „Dajmy czadu!”. Fajny był, taki trochę jak napalony nastolatek (śmiech). W efekcie improwizowaliśmy, wpletliśmy też te dwa tematy, ale w większości nie było to ćwiczone. Bardzo przyjemnie się grało. I było to dla mnie dużym zaszczytem, a także ciekawą i wymagającą sytuacją. Każdy z nas musiał się nagiąć i dostosować, tak żeby ten dialog był jak najlepszy. Trzeba było się bardzo skupić. Tym bardziej, że Tomasz dawał mi dużo wolnego miejsca. Kończyliśmy utwory, i od razu pokazywał mi, żebym zaczynał następny. Musiałem dobrze zastanowić się, co gram, żeby i jemu się podobało (śmiech). No i też czułem się bardziej w roli akompaniatora, bo miałem do czynienia z legendą na scenie. Myślałem sobie coś na zasadzie: „Nie spierdol tego Marcin. Zrób tak, żeby było dobrze”. Był zadowolony. I on, i ja byliśmy zadowoleni. Ale musiałby ktoś z nas dalej pociągnąć ten temat, żeby mogło się coś wydarzyć.

Miałeś też grać koncert z muzyką Prince’a. Czy udało się zrealizować i ten pomysł?

Nie zagrałem tego koncertu. Odwołałem go, gdyż na parę godzin przed występem zepsuł się instrument. A konkretnie organy Hammonda. To był jedyny raz w mojej dotychczasowej karierze, kiedy odwołałem koncert. Śmiesznie, że akurat taki. Ale chciałbym go zagrać. Ogólnie to się wiązało z tym, że tydzień wcześniej kupiłem organy Hammonda, no i Prince grał na Openerze. Myślę, że byłoby to bardzo ciekawe. Kiedyś chcę to zrobić.

Bywasz w różnych miejscach na świecie. Studiowałeś w Bostonie, jeździsz do Buenos Aires, pracujesz w Warszawie. Gdzie Ci się najlepiej gra?

Oczywiście tutaj w Warszawie. Jestem w tym miejscu najdłużej, przynależę do pewnego środowiska. Razem z nim ewoluuje i w nim pracuje. Nie zamieniłbym się na nigdzie indziej. Aczkolwiek nie jest wykluczone, i wręcz prawdopodobne, że jest wiele takich środowisk na świecie. Ale to, co się dzieje od kilku lat w Warszawie, jest dla mnie bardzo fajne i przyjemne. Cieszę się, że mogę w tym wszystkim uczestniczyć, w tej eksplozji kulturowej. W Buenos Aires nie zauważyłem czegoś podobnego. Ale też tak naprawdę nie znam tego miejsca aż tak dobrze. Nie mieszkam tam, tylko jeżdżę na takie trochę dłuższe wakacje. Zresztą jest to ponad 15-milionowa metropolia, więc trudniej coś dostrzec. A Warszawa jest idealna do takich lokalnych akcji.

Jakie są Twoje plany muzyczne na najbliższą przyszłość?

Wrzesień i październik to koncerty z Profesjonalizmem. Potem będziemy chcieli nagrać WOR, czyli Warszawską Orkiestrę Rozrywkową, która otwierała Maltę w tym roku. 3 grudnia to kulminacja projektu „Sztuki Fugi”, nad którym pracuję już od jakiegoś czasu. W końcu jest termin, gram na Festiwalu Nostalgia w Poznaniu. I to będzie premiera tej płyty.

Piotr Wojdat (20 października 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także