Siren Festival

Nowy Jork, Coney Island - 16 lipca 2005

Zdjęcie Siren Festival - Nowy Jork, Coney Island

Strzelnice, karuzele, smażalnie, sklepy z tandetą wszelkiego rodzaju – prawdziwe targowisko kiczowatej, konsumpcyjnej próżności. A wśród tego wszystkiego – kilka godzin znakomitej gitarowej muzyki.

Festiwal Siren, który w tym roku odbył się po raz piąty, to jedna z najbardziej oryginalnych amerykańskich letnich imprez z gitarowym rokiem na pierwszym planie. Organizowany przez największe nowojorskie pismo informacyjno-kulturalne, „Village Voice”, jest darmowy i odbywa się na Coney Island. Swego czasu, dobre sto lat temu, był to ekskluzywny kurort, gdzie zjeżdżała się cała śmietanka z metropolii. Dziś po tamtych złotych czasach zostały już tylko blade wspomnienia i gasnąca sława najstarszego działającego rollercoastera – The Cyclone. Festiwal jest jedną z ciekawszych atrakcji ożywiających to miejsce, pogrążające się coraz bardziej w zalewie keczupu z bud z – ponoć bardzo tradycyjnymi dla tego miejsca – hotdogami. Pod względem muzycznym organizatorzy festiwalu stawiają zwykle na młode zespoły, które ich zdaniem mają dużą szansę już wkrótce stanąć na szczycie popularności w alternatywnym roku. O tym, że mają dobrą rękę w wyborze zespołów niech świadczy fakt, że już kilka lat temu na jednej z dwóch festiwalowych scen wystąpiły np. takie – mało jeszcze wówczas znane - grupy jak Yeah Yeah Yeahs czy Hot Hot Heat.

Tym razem program znów opierał się na młodych zespołach, choć różnił się trochę od poprzednich edycji. Różnił się chyba na gorsze: sporo było niezbyt ciekawej muzyki, organizatorzy posunęli się nawet do tego, żeby zaprosić artystę... hiphopowego. Popularność letnich festiwali w Europie powoduje, że w lipcowym terminie trudno przyciągnąć na Coney Island gwiazdy. A więc headlinerami tegorocznej edycji były grupy Mates Of State i Spoon. Ci pierwsi – zakochana para, wpatrzona w siebie z błogim uśmiechem przez cały koncert, przedstawiła zestaw charakterystycznych dla siebie dobranockowo-hipisowskich piosenek na perkusję, spory zestaw elektroniki i dwa anielskie głosy. Ci drudzy – otwierający niedawno e Europie koncerty Interpolu, wystąpili z zupełnie innym nastawieniem niż wtedy – w Stanach są prawdziwą gwiazdą i mają tego pełną świadomość. Szkoda tylko, że ich piosenki nie dorastają do ich sławy.

Dużo ciekawiej działo się na samym początku imprezy, kiedy na dwóch festiwalowych scenach występowały mniej popularne kapele. Niewdzięczne zadanie otwarcia festiwalu – tuż po południu, przy prażącym niemiłosiernie słońcu – przypadło zespołom Detachment Kit i Nine Black Alps (na zdjęciu). Ci pierwsi zaprezentowali zdecydowanie najciekawszą spośród wszystkich tegorocznych występów oprawę pozamuzyczną – członkowie tego amerykańskiego kwartetu, grającego dość ostrą i surową, punkującą wręcz niekiedy, muzykę, udawali tenisistów. Wszyscy ubrani w stosowne białe stroje z krótkimi szortami i obowiązkowymi przepaskami na włosach. Wokalista, z rakietą tenisową w dłoni, w przerwach między kawałkami celnymi backhandami wystrzeliwał w publiczność hurtowe ilości piłek tenisowych. Brytyjczycy z Nine Black Alps otworzyli drugą festiwalową scenę bez dodatkowych atrakcji, za to z ładunkiem znakomitej muzyki – może to i mało oryginalne granie, zawieszone gdzieś między Nirwaną a wczesnymi płytami Ash, ale za to: pomysłowe, sprawne i bardzo przebojowe. Na żywo zabrzmiało jeszcze lepiej niż na płycie.

Zdecydowanie to samo można powiedzieć o występie kanadyjskiej grupy The Dears – na marginesie: był to trzeci zespół z tego kraju, występujący w ciągu trzech kolejnych dni w Nowym Jorku (po Broken Social Scene i The Hidden Cameras), a zarazem kolejny, który składa się z niezliczonej ilości osób, grających jednocześnie na scenie, wymieniających się instrumentami i robiącymi generalnie dużo zamieszania wokół siebie. Ten krótki i dynamiczny występ zabrzmiał zdecydowanie lepiej niż przeładowana ze wszech miar i ciągnąca się w nieskończoność ostatnia studyjna płyta grupy.

Świetnie wypadli także, żegnający się na dobre ze wspólnym graniem pod swym używanym przez całe lata szyldem, muzycy z waszyngtońskiego tria Q And Not U – dynamiczne post-punkowe granie zyskało tego dnia znakomitą oprawę w postaci miotających się ze swoimi instrumentami muzykami.

Ale najciekawszym koncertem festiwalu był chyba występ formacji, o której coraz głośniej – VHS Or Beta. Niezwykle oryginalne połączenie beztroskiego dance-punka spod znaku The Rapture czy !!! z psychodelizującymi fragmentami, dało na scenie znakomity rezultat, w postaci niezwykle transowego, onirycznego wręcz występu. Taneczny rytm wyłaniał się z dźwiękowej magmy, jakby ktoś wyławiał kawałki owoców z muzycznej konfitury, smacznej i na szczęście nie za słodkiej. Czyżby nowa gwiazda? Nie miałbym nic przeciwko temu.

Przemek Gulda (3 sierpnia 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także