Dinosaur Jr, Broken Social Scene, Radio 4, Magic Markers

Nowy Jork, Central Park Summer Stage - 14 lipca 2005

Zdjęcie Dinosaur Jr, Broken Social Scene, Radio 4, Magic Markers - Nowy Jork, Central Park Summer Stage

Brzuszek, całkowicie zsiwiałe włosy i brak bejsbolówki, z którą kiedyś się nie rozstawał – to już nie ten sam J Mascis, a czy jego niedawno odnowiony zespół wciąż jest tym samym Dinosaur Jr sprzed lat?

Ten wieczór to był prawdziwy maraton, wypełniony świetną i bardzo różnorodną muzyką. Zaczęli eksperymentatorzy z Magic Markers (na zdjęciu). Tą grupę wspomina się tylko przez pryzmat Sonic Youth – ich przyjaciół, mentorów i dobroczyńców, którzy kilka lat temu wzięli debiutujące trio na trasę, a potem wydali mu płytę. Ale dziś Magic Markers to zupełnie samodzielna grupa, oryginalna, świadoma, dojrzała, bardzo wymagająca i... kompletnie pozbawiona szans na jakąkolwiek popularność. To dlatego, że muzyka grupy w niewielkim stopniu przypomina to, co proponuje większość zespołów, a koncert przeradza się raczej w gryzący boleśnie happening. Muzycznie Magic Markers prezentuje wyrafinowaną formę dźwiękowego chaosu, z którego z trudem wyłaniają się tylko trochę uporządkowane fragmenty. Momentami przypomina to bardzo wczesne pomysły Sonic Youth, momentami – anarcho-punkowe symfonie grupy Crass. Ale to przede wszystkim wściekły, a jednocześnie pełen rozpaczy krzyk wijących się po scenie muzyków, tłumiona przez wszystkich prawda o tym, co siedzi w głowie, bombardowanej codziennie złymi wiadomościami i drzazgami próchniejącej rzeczywistości.

Po tym krótkim, ledwie piętnastominutowym manifeście rozpaczy i zagubienia, na scenie zainstalowała się ekipa, która przyniosła ze sobą zupełnie inny klimat i nastrój. Radio 4 zaczęło tak jak na swojej ostatniej płycie: mega przebojowym numerem „Party Crashers”: taneczny rytm, radosne stukanie w bongosy – radość, zabawa, uśmiech na twarzy. Ale to przecież tylko pozory. Przecież temu zespołowi nie chodzi o beztroski hedonizm. Wręcz przeciwnie. To dyskoteka z koktajlami mołotowa w kieszeniach, to taniec tych, którym nie pozostało już nic innego jak owinięcie się taśmą z materiałami wybuchowymi. Pięciu ubranych na czarno facetów wymierzyło siarczysty policzek tym wszystkim, którzy po ostatniej płycie twierdzili, że te wszystkie remiksy, te wszystkie coraz bardziej taneczne aranżacje oznaczają, że to już koniec, że to przejście na drugą stronę barykady i stanięcie po stronie najedzonych, wyżelowanych i szczęśliwych. Nic z tych rzeczy – i chodzi nie tylko o to, że te wszystkie numery nadal można zagrać na scenie, na żywo, trzymając w rękach zwykłe instrumenty. Chodzi też o to, że to jest nadal – jak głosi tytuł zagranego na koniec kawałka: „muza do tańca dla ludzi z undergroundu”. Szkoda tylko, że z powodów organizacyjnych występ był tak krótki, że zabrakło miejsca na kilka wielkich hitów. Szkoda tym bardziej, że słychać było bardzo wyraźnie, że Radio 4 jest w świetnej formie.

Kolejni na scenie zameldowali się Kanadyjczycy z Broken Social Scene – jednego z najbardziej żywych, aktywnych i oryginalnych kolektywów muzycznych, pączkującego nieustannie i przynoszącego światu coraz to nowe, ciekawe zespoły. Tym razem zaprezentowali ten najważniejszy, a zarazem najliczniejszy. Na scenie jednocześnie gra prawie piętnaście osób i doprawdy nie wiadomo, jak one to robią! Nie wiadomo, jak udaje im się połączyć dźwięki czterech, pięciu, a nawet sześciu gitar, dwóch basów, sekcji dętej, klawiszy, niezliczonych wokalistów i sami chyba nie wiedzą czego jeszcze. Są bezpretensjonalni, są mocno chaotyczni, są weseli, mimo że grają czasem porażająco smutne piosenki. I prawie wszyscy występują boso. Choć ich muzyka nie należy do szczególnie oryginalnych, to jednak obejrzenie tego jedynego w swoim rodzaju spektaklu, jakim jest występ Kanadyjczyków, jest doprawdy godne polecenia.

I dopiero po tych smacznych przystawkach przyszedł czas na główne danie – trzech panów, którzy nie stali razem na scenie od kilkunastu lat – od kiedy J Mascis, chimeryczny lider Dinosaur Jr, po prostu wyrzucił z zespołu Lou Barlowa, zatrudnił innych muzyków i po kilku latach kariery na scenie niezależnej postanowił wejść na ścieżkę komercji. Nie do końca się to udało – Dinosaur Jr zniknął ze sceny dokładnie wtedy, kiedy zaistniała szansa na zrobienie wielkiej kariery. Gdy jeden z uczniów i muzycznych spadkobierców Mascisa, Kurt Cobain stał się gwiazdą pierwszej wielkości, jego mistrz nagrywał niepotrzebne płyty solowe i znikał coraz bardziej z pola widzenia.

Minęły lata, wszystko się zmieniło, a na scenę wracają takie gwiazdy niezależnego grania sprzed lat jak The Pixies czy Gang Of Four. Czemu więc nie spróbować jeszcze raz? I udało się. Choć pierwsze minuty tego koncertu budziły poważne wątpliwości. Zaczęli bardzo słabo – gitara nie brzmiała tak jak trzeba, a między muzykami nie było chyba żadnej łączności, jakby każdy grał swoje, nie zważając na innych. Ale już po dwóch, trzech utworach wszystko wskoczyło na swoje miejsce. I nagle czas cofnął się o kilkanaście lat i znowu ze sceny zabrzmiały te wszystkie wielkie przeboje grupy, znowu można było się przekonać jak zdumiewająco oryginalnym gitarzystą jest Mascis, jak nieziemsko zgrana jest sekcja rytmiczna, a wreszcie – jak kapitalne, niezapomniane kompozycje znalazły się na pierwszych trzech płytach grupy. Bo oczywiście materiał zaprezentowany na tym koncercie składał się tylko z utworów z początkowego okresu istnienia zespołu – gdy grał w nim jeszcze Barlow. Z kawałka na kawałek wszystko brzmiało lepiej, sprawniej, potężniej. A pierwszy bis, na który złożyły się dwa największe hity grupy z początku działalności: „Freak Scene” i cover The Cure „Just Like Heaven” był absolutnie powalający. Był jednocześnie najlepszym dowodem na to, że ten muzyczny powrót udał się nad podziw!

Przemek Gulda (22 lipca 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także