The Go-Betweens, Paul Armfield

Berlin, ColumbiaClub - 28 maja 2005

Zdjęcie The Go-Betweens, Paul Armfield - Berlin, ColumbiaClub

Historia lubi się powtarzać. Do The Go-Betweens już kilkanaście lat temu przylgnęła etykietka zespołu kochanego przez krytykę i ignorowanego przez całą resztę. Mamy rok 2005, Robert Forster i Grant McLennan znów wydali płytę, która wywołuje powszechne podekscytowanie muzycznych dziennikarzy i która tradycyjnie się nie sprzedaje. Pod wieloma względami ta wiosna należy jednak do nich. W każdym razie w Niemczech. The Go-Betweens kochają Niemcy. Robert Forster kocha Niemcy najbardziej – mieszkał tu kilka lat za sprawą swojej niemieckiej żony, uczył się języka, napisał nawet z tej okazji piosenkę. O tym wszystkim mogliśmy się dowiedzieć w sobotni wieczór ze sceny podczas czwartego z jedenastu tegorocznych koncertów The Go-Betweens.

Jednak zanim wyszli na nią bohaterowie tej nocy, pojawił się support. Jednoosobowy. Paul Armfield, bo tak nazywał się potężny mężczyzna na oko dobijający do 50-tki i prezentujący się niczym zbój z bandy Janosika z kilkutygodniowym zarostem, wykonał kilkuutworowy set wypełniony bardzo podobnymi do siebie, autorskimi, smutnymi pieśniami z pogranicza emocjonalnego folku i szant. Sprawne posługiwanie się akustykiem i przede wszystkim potężny wokal o oryginalnej barwie sprawiły, że mógł schodzić ze sceny z podniesioną głową. Mimo tego doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie jego przyszła tego wieczoru podziwiać publika i po koncercie dzielnie stanął za stoiskiem ze swoimi płytami, wydając reszty nielicznym zainteresowanym.

The Go-Betweens pojawili się krótko przed dziesiątą. Czy mogę prosić więcej światła? Nie widzę mojej gitary - rzucił Forster. Przyodziany we wzorzystą koszulę i tradycyjne spodnie z kantem zajął, jak przystało na gwiazdę, miejsce pośrodku sceny. Grant McLennan w najzwyczajniejszej w świecie pomarańczowej bluzie i niebieskich dżinsach ulokował się po jego lewej ręce. Linię frontu na przeciwległej flance zamykała basistka Adele Pickvance, prezentująca się przy dwóch starszawych panach zaskakująco stylowo ze swoim wizerunkiem maturzystki w czarnym mundurku. Zaczęli zgodnie z obowiązującym od kilku dni rozkładem, podstawowym setem szesnastu utworów, z których 3/4 stanowiły kompozycje z trzech ostatnich płyt. Z tych najlepiej wypadały utwory z najnowszego „Oceans Apart”. Podrywał z miejsca „Born To A Family”, subtelności wzruszającego „Boundary Rider” były jeszcze wyraźniejsze niż na płycie, znakomicie zabrzmiały melodyjne akustyki „Finding You”, a epicka końcówka „Darlinghurst Nights” obroniła się nawet bez znanego z płyty, barwnego tumultu instrumentalnego.

Pewne utwory musiały się pojawić. Na przykład jeden z najsłabszych w dorobku, drewniany „German Farmhouse” o niemieckim epizodzie Forstera. Nawet z niego potrafili jednak wykrzesać coś interesującego. Patrząc na schowanego daleko z tyłu Glenna Thompsona zrobiło mi się żal tego wyglądającego jak intelektualna wersja Tony’ego McCarrolla perkusisty. Grał bez mrugnięcia okiem to, co miał zagrać. Przy „Draining The Pool For You” wytrącił z rąk argumenty wszystkim zwolennikom powrotu Lindy Morrison, ze stoickim spokojem odtwarzając niełatwą przecież figurę. Trzymał w ryzach Adele nie raz sprowadzając ją na ziemię przed rozpoczęciem kolejnego utworu. Choć ta po chwili znów na całkowitym luzie, fantazyjnie bujając się na boki snuła kolejną impresję na temat swojej linii. Gdy dodam, że oboje przez cały koncert wspomagali duet frontmanów wokalnie, wychodzi na to, że mamy do czynienia z najbardziej profesjonalnym i wszechstronnym line-up The Go-Betweens w historii zespołu.

Łatwo było jednak zgubić te wszystkie aspekty z jednego względu. To był wieczór Roberta Forstera. Charyzmatycznego artysty i zmanierowanego pajaca w jednym. Sympatycznego, wrażliwego człowieka, który cieszy się z gorącego przyjęcia fanów i gwiazdora, który napawa się swoją sławą i domaga aplauzu. Grant McLennan, którego obserwowałem równie bacznie, nie wykonał nawet 1/10 gestów i min, jakie zaprezentował Forster. Ustawiony z boku sceny, zajęty precyzyjnym odtwarzaniem swoich partii, przeżywający z zamkniętymi oczami swoje piosenki czy po prostu uradowany grą w towarzystwie przyjaciół dla żywiołowo reagującej, zapełniającej ColumbiaClub prawie w całości publiki.

Euforia, jaka wypełniła salę przy starych klasykach – „Was There Anything I Could Do?” bez skrzypcowego solo, za to ze wzbogacającymi dramaturgię zatrzymaniami oraz „Spring Rain” i „Streets Of Your Town” z odśpiewanymi przez widownię refrenami – była próbką tego, co miało się stać podczas bisów. Tu królował repertuar, który pasował wszystkim. W akustycznej części pojawiły się śliczny, wykonany tylko w duecie „The Devil’s Eye” z „16 Lovers Lane” i refleksyjny „He Lives My Life”. Po czym rozległo się pytanie: czy ktoś ma grzebień? Nie mieliśmy. Nie szkodzi. Chciałem tylko upewnić się czy wszystko w porządku z moimi włosami, bo zagramy teraz bardzo długą piosenkę. Zagramy „Desolation Row”. W ten sposób zapowiedziano „Too Much Of One Thing”, niespodziewanie wykonany w proporcjach pół na pół przez Forstera i McLennana.

Na drugi bis wyszli ze zgrzewką butelek wody mineralnej, które po chwili pofrunęły nad pierwszym rzędem. Ten potwornie gorący wieczór w potwornie gorący weekend w Berlinie odczuwał z każdym kolejnym utworem również i sam zespół, choć było to bardziej widoczne niż słyszalne. „Baby Stones” z solowego repertuaru Forstera poprzedziło hymn „Bye Bye Pride”. Choć znów czegoś zabrakło (tym razem oboju), zrobiło się naprawdę wzniośle. Raz jeszcze uciekli za kulisy, ale wiedzieliśmy, że to wciąż nie koniec. Tylko co teraz? Może „Clouds”? Proszę bardzo, w zupełnie magicznej wersji na jeden akustyk i dwa głosy, z wplecionym cytatem z „Love Minus Zero” Dylana. Powrót do korzeni z McLennanem na basie w „People Say”? Cała sala śpiewa z nami. Tu zawsze kończył się set. Byliśmy na to przygotowani. Ale zaraz. Jest bardzo gorąco, więc to już naprawdę ostatni utwór. I wybrzmiała ta obłędna sekwencja akordów rozpoczynająca „16 Lovers Lane”. To „Love Goes On!”, pierwszy raz na całej trasie, właśnie w Berlinie.

Godzinę i pięćdziesiąt minut – tyle trwał berliński występ The Go-Betweens. Koncert muzyków z dwudziestosiedmioletnim stażem, którzy ze sceny zeszli uśmiechnięci i zadowoleni z siebie; w których przypadku wszystkie frazesy o „pokazywaniu klasy”, „dawaniu z siebie wszystkiego” i „czerpaniu wielkiej radości z grania” znajdują uzasadnienie.

Kuba Ambrożewski (5 czerwca 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także