The Go! Team, Dungen, The Research

Edynburg, Liquid Rooms - 9 maja 2005

Zdjęcie The Go! Team, Dungen, The Research - Edynburg, Liquid Rooms

Czy zastanawialiście sie kiedyś jak przechlapane mają te wszystkie zespoły, na których koncerty chodzimy? Nie chodzi mi o pierwszoligowe gwiazdy z sześciocyfrowym wynikiem na koncie, ani o brzdąkających sobie w weekendy hobbystach. Myślę o środku - całej masie próbujących zaistnieć bandów, wyruszających w trasy z nieco bardziej uznanymi kolegami w nadziei by kiedyś móc utrzymywać się z grania. Tu nie ma mowy o łączeniu normalnego 9-5 z regularną trasą koncertową, nie mówiąc już o nagrywaniu, czy nawet próbach. Albo grasz w zespole, albo należysz do systemu – a wybór pierwszej opcji implikuje kolejne trudności. Koncerty dla garstki i-tak-niezainteresowanych osób, walizkowy tryb życia, chroniczny brak pieniędzy, o zmarnowanych nadziejach rodziców nie wspominając. Coś w tym jednak musi być, skoro zespoły w rodzaju The Research podróżują przez pół kraju. Tego wieczoru The Research rozgrzewali pustą salę Liquid Rooms.

Na pierwszy rzut oka rzeczony zespół nie wyglądał poważnie. Ot, garażowy projekt zakręconego kolesia w czapeczce z daszkiem, który w celu podniesienia wizualnej atrakcyjności swojego bandu dobrał sobie damską sekcję rytmiczną. Lider (choć to w tym wypadku za duże słowo) przez cały występ nie ruszył się ze stołka, na którym usilnie wyciskał siódme poty z niedużego syntezatora. Nie obyło się bez sporej dozy hałasu, stanowiącego zasłonę dymną dla dwu-trzyminutowych, o dziwo całkiem przyzwoitych piosenek, zgrabnie eksplorujących muzyczne poletko grup Simian czy Bis. Zapowiedzi w rodzaju and now we’ll play a song called „yeah yeah yeah” podtrzymywały jedynie niepoważny charakter spektaklu. The Research mają radochę z tego co robią i nie muszą się niczego wstydzić. Kupujcie ich merchandise.

Dungen nie trafili w oczekiwania publiki. Zbyt poważni by podtrzymywać atmosferę rozluźnienia, zbyt rockowi by rozgrzać zgromadzonych przed gwiazdą wieczoru, w dodatku po szwedzku i z zupełnie innej bajki. Ku zdezorientowaniu zgromadzonych, w Liquid Rooms zapachniało klasycznym rockiem. Dungen to czterech wyjętych z lat siedemdziesiątych Szwedów, którzy estetykę Deep Purple wzbogacają zdobyczami cywilizacji kolejnych dekad. A przynajmniej próbują. Tak można było pomyśleć słuchając specyficznie skostniałej, hard-rockowej sekcji rytmicznej połączonej z wirtuozerskim podejściem do wiosła. Była i „Panda” i tytułowy „Ted Da Lungt” (nie pytajcie się skąd znam tytuły), lecz oprócz mniejszości szwedzkiej z pierwszego rzędu śpiewającej w słowo z wokalistą, reszty ewidentnie nie chwyciło. „Kochanie, ten gitarzysta ma aż sześć pedałów” usłyszałem po kolejnym utworze. Kurczę, nawet Slash miał mniej.

To co wydarzyło się na scenie dwadzieścia minut później można by określić mianem eksplozji. Kiedy z oparów niezidentyfikowanego hałasu wyłonił się główny motyw „Panther Dash”, podłoga Liquid Rooms zafalowała. Za mikrofonem pyskata czarnoskóra gówniara, na bębnach filigranowa azjatka, trzech kolesi wiosłujących ile sił w nadgarstkach plus pani klawiszowiec – w tym składzie na sceniczne boisko wybiegła reprezentacja Brighton. Warto dodać, że było to jedynie ustawienie wyjściowe, bo współczynnikiem wewnętrznej rotacji instrumentów The Go! Team dorównuje Gomez. Na drugiej perkusji miał okazję udzielać się każdy z nich. Po jakimś kwadransie wszystko stało się jasne – The Go! Team nie zamierzali odpuścić żadnej osobie na sali. „The Power Is On”, „Junior Kickstart”, „Huddle Formation” poderwały do tańca nawet najbardziej radykalnych podpieraczy ścian. Jeden po drugim wybrzmiewały asy ubiegłorocznego, raczej-kapitalnego debiutu formacji „Thunder, Lightning, Strike”, były również nowe kawałki. Jeden z nich, buńczucznie zapowiedziany „We won’t be defeated” może zapowiadać odejście The Go! Team od dotychczasowego nośnego stylu, przybranie trochę bardziej rozbujanej, ale mniej efekciarskiej wibracji. Pożyjemy, zobaczymy.

Wróciłem do domu i włączyłem „Thunder, Lightning, Strike”. Wydała mi się równie anemiczna co spacerujący po parku, osiemdziesięcioletni dziadzio. To się nazywa sceniczna wartość dodana.

Tomasz Tomporowski (23 maja 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także