The Kills, Ocker
Berlin, Postbahnhof - 23 kwietnia 2005
Koncert The Kills to wydłużona do godziny scena miłosna w mrocznym, onirycznym filmie. Pełna wewnętrznego napięcia, nerwu, jednocześnie kojąca i kusząca. Obiecująca wiele i wywiązująca się z wszystkich obietnic w pełni.
Wszystko zaczyna się dokładnie tak samo jak w jakimś zapomnianym westernie, nieznanym, odnalezionym gdzieś przez przypadek po latach, w jakimś zakurzonym pudle w najciemniejszym kącie piwnicy upadłej wytwórni filmowej. Na dodatek jest to gatunek nieznany do tej pory: western miłosny. Bo jest ona i jest on. I nic więcej nie potrzeba. On jest silny, brutalny i bezwzględny, rzuca dookoła wściekłe miny i pluje jadem beznamiętnej nienawiści. Ona jest tajemnicza, zamknięta gdzieś za zasłoną poruszających się nieustannie dłoni i długich, czarnych włosów, prawie całkiem skrywających jej twarz – swoją drogą to akurat predestynowałoby ją raczej do roli w którymś z japońskich horrorów. Ale tu nie ma miejsca na horror – tu liczy się tylko bezwzględne i nie dopuszczające jakiejkolwiek konkurencji, gorące i trochę chore uczucie.
Między dwojgiem bohaterów odbywa się nieustająca, nieprzerwana gra: z jednej strony walka, nerwowe, zadziorne współzawodnictwo i rywalizacja, z drugiej – wzajemne przyciąganie się, któremu nie sposób ulec, przed którym nie można się w żaden sposób wymknąć. To zbliżają się do siebie, to odpychają, rzucając gniewne spojrzenia. To przytulają się na tyle blisko, na ile pozwalają gitary, to zderzają się ramionami, plecami, biodrami, odbijają się od siebie i uciekają byle dalej, w bezpieczne rejony sceny. Kulminacją tego pełnego dynamizmu i dramatyzmu spektaklu, tego atawistycznego tańca godowego, tej żywej ilustracji prozaicznej tezy, że wszyscy jesteśmy w gruncie rzeczy zwierzętami i kierują nami proste instynkty, nad którymi mimo całych wieków kształtowania kulturowych okowów i cywilizacyjnych reguł, nie możemy, a może po prostu – nie zawsze chcemy – zapanować, były ostatnie minuty, ostatni akord. To było nic innego, jak gorący i żarliwy akt miłosny, stosunek seksualny, zwykłe, ludzkie, pełne uczucia, dymanie. Na samym środku sceny. W rytm rozjeżdżającego się we wszystkie strony, przeradzającego się w głośną, kakofoniczną improwizację, pijanego emocjami i pożądaniem „Drop Out Boogie” dwójka artystów symbolicznie obnażyła się na scenie niemal do końca, niezwykle realistycznie imitując wszystko: od dynamicznego wchodzenia w siebie, aż do ekstatycznego orgazmu. To było zdumiewające i poruszające. Tym bardziej, że przez cały czas czuć było szczerość i żarliwość tego, co dzieje się na oczach widzów – kiedy było już po wszystkim VV ledwie podniosła się z ziemi, kurczowo wpijając się rozedrganymi dłońmi w rękę swojego partnera.
Obserwowanie tego widowiska jest samo w sobie tak fascynujące, że łatwo byłoby prawie nie zwrócić uwagi na muzykę. A przecież od niej się wszystko zaczęło w tym przypadku i o nią przecież głównie chodziło tego wieczoru. Bo The Kills to przecież bardzo oryginalny i zupełnie nietypowy zespół, opierający się przede wszystkim na zdumiewających dźwiękach, które Hotel wydobywa ze swej gitary i potężnym głosie VV, porównywanej często do PJ Harvey. Na koncercie surowa muzyka grupy staje się jeszcze bardziej chropowata, dynamiczna, momentami wręcz wściekła. Niektóre utwory stają się przez to niemal trudne do rozpoznania, okazuje się, że wersje studyjne nawet w części nie oddają drapieżności, którą artyści wydobywają z nich na scenie.
W pierwszej części koncertu przeważały przede wszystkim kompozycje z promowanej właśnie przez grupę płyty „No Wow” - nie zabrakło chyba żadnego z najciekawszych utworów z tego krążka, pod koniec występu The Kills przypomnieli też kilka przebojów ze swej poprzedniej płyty, by zakończyć główną część występu rewelacyjnym „Love Is A Deserter”, podczas którego atmosfera stawała się z sekundy na sekundę coraz gęstsza. Byłem prawie pewien, że VV za chwilę rzeczywiście wyciągnie zza pasa pistolet, o którym śpiewa i zacznie strzelać. I nawet gdyby tak się stało – zginąć z ręki tak namiętnej wersji Bonnie z pamiętnej gangsterskiej legendy nie byłoby chyba takie złe.
Przed gwiazdą wieczoru wystąpił całkiem przyzwoity hamburski zespół Ocker, grający gitarowo-elektroniczny rock alternatywny, który próbował urozmaicać trochę na siłę i za wszelką cenę: vocodery, tysiące komputerowych zabawek, ciągłe zamienianie się instrumentami – w tym całym bałaganie, który nieustająco przetaczał się przez scenę, trochę ginęła dość ciekawa muzyka.