Lambchop
Warszawa, Fabryka Trzciny - 11 sierpnia 2004
Nie ma co, to był , jakby to powiedział Kurt Wagner. Upał sięgający 30 stopni w skali Celsjusza, a dwieście osób stłoczonych w małej, nie klimatyzowanej sali czeka na piętnastkę innych. Mija kwadrans – nic. Mija pół godziny – wreszcie pojawia się parę osób. Grupę prowadzi niepozorny, trochę jakby zamknięty w sobie Amerykanin rodem z Nashville. W czapeczce z daszkiem i okularach w grubych oprawkach. W ustach tli się jeszcze papieros. Brakuje tylko półciężarówki i wiernego psa i mielibyśmy obraz typowego farmera z USA… Tak właśnie wygląda Kurt Wagner, założyciel i frontman zespołu Lambchop.
Jak szybko Kurt się pojawił, tak szybko zniknął. Po kilku chwilach na estradę doniesiono parę wód mineralnych i mokre ręczniki. W końcu na scenę wyszli już wszyscy. Kurt, William, Deanna i reszta zespołu, oraz towarzyszący grupie polski kwartet smyczkowy Dafo. Kurt na swój sposób przeprosił za spóźnienie (na pytanie z sali odpowiedział i uśmiechnął się do wszystkich) i wreszcie można było posłuchać jak Lambchop prezentuje się na żywo.
Trzeba przyznać, że wyszło całkiem nieźle, choć wentylacja w sali pozostawiała wiele do życzenia. Początkowo zespół zafundował nam głównie materiał z „Aw C’Mon/No You C’mon”, z nielicznymi wyjątkami (choćby świetne „My Blue Wave” z „Is A Woman”). W międzyczasie mieliśmy krótką przerwę, gdyż Wagnerowi zerwała się struna w gitarze. Była więc chwila, by pianista Tony mógł opowiedzieć dowcip (podaję w oryginale, gdyż chodzi o grę słów: ). Po około 10 utworach (przyznaję, że nie liczyłem), Kurt obwieścił, że teraz grupa zejdzie ze sceny, i za pół minuty wróci by zabisować.
Tak też Lambchop uczynił, dwa razy wracał na estradę by „udobruchać” swych fanów kolejnymi utworami. A trzeba przyznać, że do bisów zespół wykorzystał wszystko, co miał najlepszego. Usłyszeliśmy więc cudownie zagrany „Up With People” z „Nixona”, piękną aranżację „Is A Woman” oraz „Theone” z „How I Quit Smoking” (Kurt przed tym kawałkiem zadzwonił najpierw do żony i… zagrał jej to przez telefon). Wreszcie przy drugim bisie można było posłuchać „Your Fucking Sunny Day” z „Thrillera”, jakby na podkreślenie tego skwaru 11 sierpnia.
Po koncercie Kurt i Will rozdali jeszcze setki autografów i obiecali, że jeszcze tu wrócą. W końcu o 23.30 uradowany autor powyższej recenzji mógł udać się w drogę powrotną do domu (a trzeba dodać, że było do przejechania jeszcze te 150 kilometrów). Uff, to był naprawdę gorący, pieprzony dzień. Lecz jakże miło się skończył…