Massive Attack, Goldfrapp, Smolik, Adam Freeland

Gdynia, Skwer Kościuszki - 3 lipca 2004

Zdjęcie Massive Attack, Goldfrapp, Smolik, Adam Freeland - Gdynia, Skwer Kościuszki

To było podczas koncertu Air w Kopenhadze. W natłoku dźwięków (nie pamiętam już, czy z „Talkie Walkie”, czy z „Moon Safari”) naszło mnie na robienie rankingów. A ponieważ każdy z nas ma w sobie coś z Roba Fleminga, zaraz po ułożeniu top 5 koncertów, które widziałem, ułożyłem kolejną piątkę. Koncertów, na których nie byłem, a które chciałbym zobaczyć najbardziej. Obok tak oczywistych typów jak Radiohead i Blur, znalazły się tam Broken Social Scene, The Flaming Lips i Massive Attack. Trochę to paradoksalne, bo nie zachwycałem się aż tak „100th Window”, ale przecież wcześniej była i „Mezzanine”, i „Blue Lines”. Gdy do tego dodać wszystko, co przeczytałem o oprawie wizualnej koncertów Massive, to musi być jasne, dlaczego właśnie oni znaleźli się na tej liście. Wtedy jeszcze tylko w sferze marzeń. Minęło kilkanaście, a może i kilkadziesiąt dni. Nie pamiętam już, czy dowiedziałem się o wszystkim z bannerów, ze stron czy też od znajomego. Pierwsza reakcja i tak musiała być taka sama: „Ej, ale prima aprilis to już chyba był...”. Dopiero, kiedy znalazłem tę informację na znanym portalu, a potem na oficjalnej stronie festiwalu, uwierzyłem. Massive Attack w Polsce.

Na gdyńskim Dworcu Głównym bez problemu dało się wyłowić z tłumu tych, którzy podążali na festiwal. Plecaki, mapy, a u niektórych adekwatne muzycznie koszulki. Pewna dziewczyna podeszła, żeby poprosić mnie o znalezienie jej czegoś na mapie. Nie czekając, aż powie, czego mam właściwie szukać, wskazałem jej miejsce docelowe. Wszyscy przyjechaliśmy tutaj w tym samym celu. Na dworcu gruchnęły też pierwsze obawy – ochrona nie wpuszcza nikogo z plecakami! Chyba nie tylko ja, posiadający w nim cały swój bagaż, w tym także i ubrania, struchlałem na te słowa. „Na szczęście” okazało się, że stojący przy bramkach mili państwo „zaledwie” plecaki przeszukiwali, po czym wyrzucali wszelkie dezodoranty i napoje, a aparaty zabierali do depozytu. Dobre i to, chociaż szkoda tych wszystkich wyrzuconych na śmietnik rzeczy i skonfiskowanego sprzętu. Ale koniec końców, każdy dostał się na Skwer Kościuszki.

Wszystko, co nastąpiło później, było nieprzerwanym pasmem analogii i podobieństw do imprezy, która odbyła się w Trójmieście rok wcześniej - W Festiwalu. Nie pamiętam, czy wtedy w Sopocie padało, ale tutaj zaczęło się od solidnej ulewy. Ludzie uciekli do namiotu (co z pewnością ucieszyło grającą wtedy Novikę), a ekipa sceniczna czym prędzej zakryła sprzęt czarnym foliowym pokrowcem. Ulewa na moment ustała, ale po chwili powróciła ze zdwojoną siłą, zamieniając się w oberwanie chmury. Na szczęście w końcu się jednak zlitowała, przejaśniło się i znów mogliśmy wylec na Skwer Kościuszki. Po to, by dowiedzieć się od pana mającego (ekhm) spore problemy ze składnym mówieniem (nie wiedziałem, że teraz nawet organizatorzy imprezują przed koncertem), że występ Adama Freelanda został przeniesiony do namiotu. I tu pojawia się pierwsze podobieństwo, bo przecież na W zabrakło, choć z zupełnie innych powodów, Skalpela. Jednak nie pofatygowałem się na Freelanda, zadowalając się tym, co mogłem dosłyszeć stojąc na zewnątrz namiotu (m.in. mix Beastie Boys „Fight For Your Right (To Party)”). Podobno miałem czego żałować. Z drugiej strony, i tak nie byłbym w stanie tego miarodajnie ocenić, bo z muzyką klubową wspólnego mam tyle, co z szantami. Zatem, koncert stracony, a jednocześnie nie. Mnie pozostało czekać na Smolika. I to jest analogia numer 2 – w końcu to właśnie ten artysta był między innymi supportem Bjork w Sopocie. Mając to porównanie, muszę stwierdzić, że wypadł słabiej niż wtedy. Bardziej monotonnie, bliźniaczo, serwując nam prawie 45 minut podobnych do siebie dźwięków. Ponadto zabrakło Miki Urbaniak i sympatycznego, uśmiechniętego Jahiara Azima Traniego. Novika pojawiła się tylko na jeden utwór, ale nie była w stanie podnieść poziomu tego koncertu. Nie zrozumcie mnie źle – Smolik nie zagrał słabo, a „jedynie” poprawnie. Rok temu było jednak lepiej. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – podobnie jak w Sopocie, także i tutaj rozruszałem trochę ciało. Jak się okazało, była to przygrywka.

Zastanawiałem się, jaki image przybierze na swój występ Alison Goldfrapp. Czy będzie to nieśmiałe, niewinne dziewczę z „Felt Mountain”, czy też kipiący z pożądania, dziki i nieokrzesany wamp z „Black Cherry”. Stałem pod sceną w takim miejscu, że gdy wychodziła na scenę, odsłaniała się moim oczom „od góry”. Najpierw więc zobaczyłem jej burzę blond włosów, potem dżinsową kurtkę, która przywiodła mi na myśl jednak debiut, i gdy szykowałem się już na stonowaną Alison, zobaczyłem TO. Panna Goldfrapp wyszła na scenę niemal bottomless. Do wspomnianej kurtki dołożyła czarne majtki, i nic ponadto. Wmurowało mnie dosłownie w ziemię. Ale pisanie o ubiorze zostawmy innym dziennikarzom, a sami wróćmy do muzyki. Zaczęli od „Utopii”, może trochę niezręcznie, bo tym samym jedną z dwóch najbardziej oczekiwanych przeze mnie bomb dostałem na sam początek koncertu. Druga – „Lovely Head” - pojawiła się od razu po pierwszej. Obie świetnie zaśpiewane, ze wszystkimi studyjnymi smaczkami, zjawiskowo czysto, ale... ciarek na plecach nie poczułem. Może dlatego, że jeszcze było jasno? W trakcie „Human” coś się stało. Alison jednym ruchem ręki zatrzymała zespół, po czym powiedziała publiczności, że coś stało się z odsłuchami i zespół się nie słyszy. Schodząc próbowała zdjąć słuchawki, i wtedy Skwerem wstrząsnęło potężne sprzężenie, a sama wokalistka padła na scenę niczym rażona piorunem. Nie było chyba osoby, która nie byłaby przerażona, i jednocześnie nie pomyślała, że to może być koniec całej imprezy, zarówno dla Goldfrapp, jak i dla Massive Attack. Na szczęście, po dwóch próbach i niezliczonych „fuckach” (które, mimo wszystko, nie pasowały mi do Alison), koncert udało się dokończyć. I tę drugą część występu wypełnił prawie w całości (wyjątkiem było „Deer Stop”) materiał z „Black Cherry”. Materiał, który na płycie nie urzekł mnie zbytnio, na koncercie wypadł o niebo lepiej. Chyba zaważył bardziej niż na krążku wyeksponowany bas, rytm i taneczność całości, która nie pozwalała spokojnie ustać w miejscu. Przy takich elementach nawet daleki od kompozycyjnego ideału „Train” brzmiał świetnie. Do tego „Tiptoe”, „Twist” i „Black Cherry” już na bis. Ach, i z kronikarskiego obowiązku odnotowuję perwersyjne zabawy Alison z teraminofonem, lokujące się dość blisko zeszłorocznych prowokacji Peaches. I to jest analogia numer 3.

Naczekaliśmy się na Massive naprawdę zdrowo. Ja rozumiem, że trzeba było wytoczyć na scenę – notabene imponujący naprawdę – sprzęt, że trzeba było zrobić próbę dźwięku itp. Ale mimo wszystko czas oczekiwania, jaki nam zafundowano tego wieczoru, był przegięciem. Ałć. Ci, którzy byli rok wcześniej na Bjork, naprawdę mogli poczuć już co najmniej silne deja vu. Ja poczułem to jeszcze mocniej, gdy, podobnie jak rok temu, zrezygnowałem z „wygodnych” miejsc pod sceną i oglądania z bliska 3D na rzecz odpoczynku dla moich biednych nóg. Analogia numer 4. Jak na złość, już w trakcie mojego wycofywania się, scena została skąpana w świetle i z głośników popłynęły początkowe dźwięki „Future Proof”. I tylko one. Trwało to dobrych kilka minut (niektórzy zaczęli wręcz przejawiać zniecierpliwienie), aż w końcu dźwięki przeszły w charakterystyczny bas. A jednak na początek bomba. „Angel”. Wykonane naprawdę świetnie. A wszystko to, co nastąpiło później, jest nie do opisania. Brzmi banalnie, ale to jest właśnie ten przypadek, kiedy to sformułowanie jest w pełni uzasadnione. Dodam więc tylko, że zagrali prawie wszystkie najważniejsze utwory, z „Risingson”, „Teardrop”, „Karmacoma”, „Safe From Harm” i „Unfinished Sympathy” na czele, a jako bonus dorzucili świetny, instrumentalny, psychodeliczny, nowy kawałek. To nic, że zabrakło „Protection”, „Special Cases”, czy „Group Four”, a także że nie pojawiła się na scenie żadna z wokalistek znanych z płyt MA. Wizualnie też było świetnie, stojące za muzykami wielkie neony to ilustrowały muzykę wizualizacjami graficznymi, to znów atakowały oczy zgromadzonych zbiorowiskiem różnych słów-kluczy (wśród nich dojrzałem chyba nawet słowo „indie”, choć pewien nie jestem). Fakt, to nie był ten rozmach o którym czytałem w relacjach choćby z występu formacji w rodzinnym Bristolu, ale i bez tego był to najlepiej zwizualizowany koncert, na jakim byłem! Wreszcie nagłośnienie. Jeśli było ono efektem wspomnianych przeze mnie długich prób dźwięku, to jestem w stanie to organizatorom wybaczyć. Stojąc ładnych 20 rzędów od sceny, w okolicach telebimów, byłem w stanie usłyszeć każdy – powtarzam – KAŻDY dźwięk basu, każde uderzenie w perkusję, nie wspominając o zmasowanych atakach dźwięku w co bardziej masywnych utworach („Inertia Creeps”, „Antistar”, „Future Proof”). Dzięki współgraniu tych trzech, idealnych samych w sobie elementów, wpadłem w trans, w którym chłonąłem nienasycenie każdy dźwięk, pozwalałem się unosić i zupełnie nie kontrolowałem swojego zachowania. Ludzie wokół odlatywali, ja też. Ze świadomością, że jestem chyba na koncercie swojego życia.

Po kończącym występ, trwającym chyba nieskończoność „Future Proof”, została dobrze znana pokoncertowa pustka. Pustka, która tym razem bolała bardziej niż zwykle. I świadomość, że to są właśnie te momenty, na które czeka się całe życie, by potem opowiadać o nich z pasją znajomym, dzieciom i wnukom. Ktoś może mi zarzucić, że ja tak po każdym koncercie (co jest nieprawdą, bo Mum mnie na przykład nie urzekł), ale tym razem to jest naprawdę silne 100%. Najlepszy muzycznie, wizualnie i nagłośnieniowo koncert, na jakim byłem. Do tego brak słabych momentów. I nawet nie przeszkadzało mi to, że nie stałem pod sceną i nie widziałem z bliska 3D i reszty. Wręcz przeciwnie, z daleka wszystko nabierało jeszcze większego rozmachu i tajemniczości (zwłaszcza w chwilach, gdy na tle migających świateł widziałem tylko ciemne sylwetki muzyków). A więc tym razem chyba już nikomu się tego przeskoczyć nie uda. Chyba że Radiohead, ale przy ich tempie wybierania się do Polski, raczej nie ma co na to liczyć.

Zasypiałem na dworcu nucąc smętnie wstęp do „Future Proof”. Pewnie nie ja jeden.

Kid A (27 lipca 2004)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także