Olsztyn Green Festival 2017
Plaża miejska Olsztyn - 12-13 sierpnia 2017
Na początek chciałbym napisać kilka słów o samym festiwalu. Odbywa się on w najpiękniejszym miejscu jakie można sobie wymyślić – nad jeziorem, w lesie, co jest jego wielką zaletą. Także stosunkową kameralność wydarzenia można zapisać na plus. Nie będziemy mieć tu problemu z poruszaniem się, gubieniem, czy wrażeniem że coś nas ominęło. Niska cena biletu i ogólna popularność plaży miejskiej nadaje mu pewnego odcienia jarmarczności. Naokoło kupczą przeróżni handlarze i takie dziwy jak Biblioteka Publiczna w Łukcie albo Wipasz. To raczej niestety standard wśród festiwali muzycznych na wolnym powietrzu. Nie są na Greenie niczym niezwykłym wózki z dziećmi, niemowlęta w słuchawkach wygłuszających, opalające się na molo dziewczyny, czyli to co zazwyczaj spotkamy na plaży. Dla niektórych to kolejny rodzinny weekend nad jeziorem, tyle że w akompaniamencie muzyki. Zdecydowanie jest to jednak festiwal, a nie skomasowany zestaw koncertów miejskich. Zobaczenie wszystkich wydarzeń w pełnym wymiarze, na obu scenach jest właściwie niewykonalne. Mi osobiście się to nie udało. Po dwóch dniach słuchania muzyki po dziesięć godzin dziennie i innych aktywnościach, czułem się całkowicie wyczerpany. I zadowolony. Jeżeli interesuje kogoś dwóch lub choćby jeden występujący wykonawca, to zdecydowanie warto na ten festiwal iść, pomimo obecności zespołów które chyba nieopatrznie wybrały karierę w muzyce masowej. Obawiam się jednak, że samo wydarzenie nie będzie nigdy niczym więcej czym jest obecnie, a jego formuła wkrótce się wyczerpie. Lista dużych nazwisk wpisujących się w wizję artystyczną festiwalu z roku na rok szybko maleje. Ale zobaczmy, co było w tym roku.
Dzień pierwszy
Natalia Przybysz
Zdecydowanie zawód w porównaniu do wersji studyjnych. Koncert obnażył prawdę o tej piosenkarce. Jej utwory to de facto bluesowe przyśpiewki i choć zazwyczaj blues brzmi najlepiej na żywo, to nie wtedy, kiedy stara się udawać coś innego. Odniosłem wrażenie, że jej utwory są sztucznie zaprojektowane. Wokal był ustawiony zdecydowanie zbyt głośno w stosunku do aranżacji, tak jakby Natalia chciała połechtać swoje ego wokalnymi popisami. Głos wyssał wszelką treść i teksturę z piosenek.
W tym momencie warto zwrócić uwagę właśnie na sposób śpiewania większości artystek na festiwalu. Jest coś takiego, z czego najwyraźniej nie zdają sobie sprawy ani wykonawczynie ani publiczność, i zarówno jednym jak i drugim się to niestety podoba. A mi nie. Jest to rosyjski zaśpiew. Ni z gruchy ni z pietruchy panie nagle zaczynają mniej lub bardziej udanie popisywać się tym, jak pięknie śpiewają. Są to dźwięki rodem z festiwalu piosenki radzieckiej, tyle że gorzej wykonane i nie na miejscu. Bardziej by pasowały do „Mam talent”. Publiczność oczywiście reaguje: uu ale pięknie śpiewa, ale ma talent. Co z tego, skoro zupełnie nie pasuje to do kontekstu danego utworu i jest całkowicie przypadkowe. Ważne że pokazała. Na koncercie Natalii Przybysz zauważyłem też coś, co zupełnie mnie zszokowało i przewijało się przez większość festiwalu. Ludzie na widowni spali. Tak, spali. Ewentualnie jeśli nie chciało im się spać to przytaszczali sobie rozkładane fotele, karimaty i opalali się niczym na plaży w Miami (podobno Olsztyn to polskie Miami, potwierdził nawet Ostry).
Ten Typ Mes
Największy chyba eklektyk polskiej sceny hip-hopowej. Sądząc po najnowszych dokonaniach Mesa, nie spodziewałem się, że wróci do swojej muzycznej przeszłości. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy na scenę wszedł Emil Blef, by zarapować „List” Flexxipu! Żywa aranżacja okazała się być strzałem w dziesiątkę i spisywała się doskonale. Szczególnie pozytywnie wypadł perkusista (José „Manolo”), który bez przerwy palił papierosa jednocześnie grając. Widać było, że mamy przed sobą zespół. Piotrek udowodnił po raz kolejny, że ma doskonały gust, puszczając fragmenty soundtracku z Twin Peaks. Świetnie się bawiłem, najjaśniejszy punkt tego dnia.
Xxanaxx
Xxanaxx obracał się wokół jednego schematu. Najpierw Klaudia śpiewała robocim głosem z dokładnością godną playbacku, by w drugiej części utworu na wschodnią modłę bawić się w Beatę Kozidrak. Za pierwszym i drugim razem zaskoczyło, później już nudziło. Artystka cały koncert występowała w pozie à la Beyonce z rozwianymi przez wentylator włosami, co w połączeniu z okropnym makijażem, przez który miała białą jak trup twarz, dawało dość komiczny efekt. Mimo tego, ich piosenki zapadły mi w pamięć (tzw. ear worm), a całość była precyzyjnie rozplanowanym spektaklem. Ostatecznie nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Xxanaxx to produkt. Nie wiem tylko dla kogo.
The Dumplings
Koncertowo raczej kopytka, bo bez wyraźnego smaku. Brak doświadczenia i niewinność tego zespołu z jednej strony mogą czarować, a z drugiej stanowią wadę, gdyż zupełnie brakuje im jeszcze charyzmy umożliwiającej jakikolwiek kontakt z publicznością. Obecny był rosyjski zaśpiew. Szkoda, bo to bardzo sympatyczny zespół i życzę im, żeby się jeszcze bardzo rozwinęli.
O.S.T.R.
Dla mnie O.S.T.R. jest swojego rodzaju papierkiem lakmusowym polskiego społeczeństwa. Problemy i wyobraźnia przeciętnego człowieka są zawarte w jego muzyce. Słuchałem tego wieczora jego tekstów z lekkim zażenowaniem. Ostrowski zastosował klasyczny raperski układ: jedna konsola i dwóch hypemanów. Moja osobista sympatia czy antypatia nie może przesłonić porządnej jakości tego koncertu. Imponujące jest to, ile gruby człowiek z jednym płucem, pod czterdziestkę, może mieć energii i serca do muzyki. Było widać, że kocha to, co robi. Udało mu się sprowokować publiczność do sporej aktywności. Dla wielu pewnie był to najlepszy występ podczas festiwalu.
Dzień drugi
Ballady i Romanse
Ukryty skarb polskiej sceny alternatywnej. Z wyglądu przypominają trochę Wendy&Lisa. Mają niezwykłą zdolność zamienienia nawet najbardziej melodyjnej piosenki na absolutnie nieprzebojową, szczególnie koncertowo. Dzięki temu ich utwory są trudne, nieoczywiste. To wszystko przy pozostawaniu wciąż w konwencji popu. Jedna z sióstr w ramach kontaktu z publicznością nieustannie opowiadała niezwykle smutne historie o śmierci i przeróżnych tragediach. Czułem, że mam kontakt z prawdziwymi artystami. Cudowne!
Monika Borzym
Jazz is dead. No, przynajmniej jak Monika Borzym gra na plenerowej scenie to jest dead. Nie rozumiem jak można tak otwarty, wymuszający wręcz improwizację gatunek zagrać tak odtwórczo. Lepiej by było, gdyby zaszyła się ze swoim zespołem w klubie w Nowym Jorku i grała do kotleta. Monika chcąc zabawić publiczność prowadziła tak nieskutecznie żenującą konferansjerkę, że aż było mi jej szkoda. Za jedno muszę ją pochwalić – nie było rosyjskiego zaśpiewu, choć pewnie z chęcią pozostałe wokalistki zostawiłaby w tyle, gdyby pozwoliła jej na to sztuka. Raz tylko widziałem, że już chciała zacząć, po tym, jak pozazdrościła zbyt długiego solo gitarzyście 'Serkowi', ale jako doskonała wykonawczyni sztuki muzycznej zdołała się w czas powstrzymać. Profesjonalizm i doskonałość tej grupy były jej śmiertelną wadą. Acha, ludzie znowu spali, ale to mogę akurat zrozumieć, gdyż koncert był celowo spokojny.
L.U.C & Rebel Babel Ensemble
Była moc! L.U.C wmaszerował na scenę wraz z orkiestrą dętą. I tym razem dobrze wykorzystana i pojęta została słowiańskość, gdyż orkiestra przypominała nieco wyglądem Chór Aleksandrowa, przy tym tańczyła coś w rodzaju kankana. Sam Łukasz mógł pomylić linijkę czy dwie – nie miało to żadnego znaczenia. W ogromie przedsięwzięcia które podjął na scenie, wszechogarniającej, rytmicznie grającej orkiestry i energii którą posiadał, dla mnie mógłby nie rapować wręcz wcale. Kręcił się na scenie, skakał, machał, krzyczał, był w ekstazie. Swoją ogromną charyzmą porwał publiczność. Jego dziwaczne, ale bardzo pozytywne teksty dokładały jeszcze swoje dwa grosze do ogólnego nastroju surrealistycznej, wspólnej zabawy, którą zaproponował publiczności. Zdecydowanie ten artysta brzmi lepiej na żywo.
Hey
Zagrali standardowy set, niczego nie zabrakło. Spodziewałem się po tej grupie więcej, że błyszczy na koncertach. Może to już dawne czasy. Być może Hey zbliża się do swojej ery dinozaurów, ale przecież ich ostatnia płyta wcale na to nie wskazuje. Kasia jak zwykle oczarowała wszystkich swoją osobowością. Tak czy inaczej, dobry koncert, zaśpiewu absolutnie nie było. Zgromadził największe tłumy. Przeciętny Hey to dobry Hey. Zespół pokazał jak duży dystans dzieli ich od grup grających na festiwalu, będących jeszcze na początku kariery i dlaczego wciąż zajmuje miejsce na piedestale polskiego alt-rocka.
Fisz Emade Tworzywo
Tego się nie spodziewałem. Kolektyw Fisza kompletnie zignorował słuchacza... w najlepszym sensie tego wyrażenia. Grałby tak samo dla jednej osoby jak i stu tysięcy. Chłód, czysta muzyka. Żadnej cyrkowej konferansjerki, wszystko co zrobił to przedstawił siebie i zespół. Jeden utwór przechodził płynnie w drugi, bez zbędnego słowa czy wyraźnego interludium. Całość rozjeżdżała się miejscami w klimaty IDM i jazzu, stanowiąc jednocześnie przemyślaną kompozycję. Wokal płynny, miarowy, ale nigdy monotonny, przechodzący od zaśpiewu do delikatnego rapu. Tworzywo nie wstydziło się pojedynczo grać tego, co akurat przyszło im do głowy, dając pokaz niesamowitym umiejętnościom improwizacyjnym. Miałem wrażenie, że przynajmniej część fanów została tym koncertem rozczarowana. Ja nie jestem fanem, ale miałem zupełnie odwrotne odczucia. Całość sprawiła na mnie wrażenie występu awangardowego, kontaktu ze sztuką wysoką. Fisz przerósł festiwal na którym grał. Podczas występu pojawiło się jedynie jedno zgrzytnięcie. Dyktowane, jak mniemam, prawami rynku muzycznego. Wyszli na bis, aby zagrać „Polepionego”, ale ten utwór nie brzmiał już tak doskonale jak pozostałe kawałki, nie był częścią całości. Może znużył im się ten fiszowy szlagier, albo nie mogli znieść konwenansu bisu, zakłócającego koncepcję spektaklu bez udziału publiczności, ingerencji odbiorcy w święty akt. Niech o jakości tego koncertu świadczy próba klaskania przez kilkutysięczną publiczność na dwa. Ale Fisz i tak nie chciał słyszeć żadnego klaskania.
Komentarze
[24 lipca 2018]
[22 sierpnia 2017]
[21 sierpnia 2017]