CoCArt Music Festival
CSW, Toruń - 21-22 lutego 2014
Dobrym pomysłem było pojechać na festiwal odbywający się trochę z boku tego, co dzieje się w większych miastach. Z perspektywy turysty atmosfera Torunia wydaje się sielankowa, oczywiście jeśli ktoś nie zapuści się na jednocześnie fascynujące i niepokojące Bydgoskie Przedmieście. Ale to też sprzyjało odbiorowi muzyki przy takim natężeniu występów z pogranicza muzyki eksperymentalnej i awangardowej, jaka miała miejsce na CoCArcie.
Program festiwalu oscyluje między byciem przeglądem poszukujących zjawisk polskiej muzyki niezależnej a wyborem co bardziej radykalnych artystów z Europy Zachodniej. To specyficzne zestawienie, ale tak już bywa z wydarzeniami, które w dużej mierze odbywają się dzięki dotacjom. Kuratorom udało się wybrnąć z ograniczeń, wiążących się z przyznaniem grantów od instytucji niemieckich, szwajcarskich czy austriackich, zresztą analizując poprzednie line-upy - nie pierwszy raz, bo właściwie każdy z koncertów wymagał trochę dłuższego zastanowienia, nawet jeśli nie był doskonały.
Mam wrażenie, że samą publiczność przyciągnęły przede wszystkim rozpoznawalne nazwy polskich projektów, które nieczęsto można zobaczyć za jednym zamachem. Szczególnie, że choćby Innercity Ensemble - kolektyw, w którego składzie są takie nazwiska, jak Kuba Ziołek, Wojtek Jachna, Tomek Popowski czy Rafał Iwański, występował z okazji premiery długo wyczekiwanej drugiej płyty. Set zaczął się od zupełnego chaosu, graniczącego z kakofonią, prym wiódł rozszerzony skład perkusjonaliów. Po jakimś czasie hałas przeistoczył się w rytualny minimalizm w duchu La Monte Younga, by znów się skomplikować, ale bardziej za pomocą szmerów niż jazgotu. Trochę przeszkadzały partie Jachny, który zamiast bawić się akcentami, uparcie prowadził wirtuozerską grę motywami. Brzmiało to tak, jakby trąbka odrywała się od masy dźwięku wytwarzanej przez resztę zespołu. Najlepsze były momenty, kiedy nie była zbyt inwazyjna, pomagała budować potężną fakturę, a nie ją kontrowała. Gdyby nie ten szkopuł i problemy z nagłośnieniem, prześladujące kolejnych festiwalowych artystów, koncert byłby rewelacyjny, a tak zostaje powiedzieć - bardzo dobry.
Bo akustyka sali była bezlitosna - dużo krzywizn i dodatkowo cztery kolumny na środku wyznaczające scenę sprawiały, że kolejni muzycy staczali nierówną walkę o prawidłowe brzmienie. Największą ofiarą tego procederu stał się Wilhelm Bras. Początkowe dziesięć minut jego setu było zupełnie pozbawione dołu. Artysta przerwał koncert mówiąc, że nie może tak dłużej grać i kontynuował po dłuższej chwili. Niestety, jak zawsze ceniłam Kulczyńskiego za wyważenie między tanecznością a swoistym poronieniem jego utworów, tak tutaj ta druga cecha zaszła za daleko. Wiadomo, że jego syntezator modularny posiada gigantyczne możliwości, jednak niekoniecznie wskazane jest, by prezentował je wszystkie naraz. Zabrakło zwięzłej narracji, już w połowie koncertu odczuwało się przesyt. A szkoda, bo najnowszy singiel Brasa już teraz stanowi jedno z najlepszych tegorocznych polskich nagrań.
Natomiast Piotr Kurek poprowadził swój koncert bez zarzutu. Przez ostatni rok muzyk nic nie wydał (oprócz utworu nowego solowego projektu Heroiny), ale jego kolejne występy są świadectwem sporego, żeby nie powiedzieć wielkiego rozwoju, jaki zaszedł w jego twórczości. Kiedy widziałam go w styczniu 2013 w Eufemii grał dość przyjemny, ale niezbyt angażujący quasi-new-age. W ostatnich miesiącach każdy jego koncert był dość odmienny, a występując na CoCArcie zdaje się, że połączył wiele cech swojej muzyki. Zaczął od dość abstrakcyjnych zestawień dźwięków, dokładając do nich coraz to nowe sztukaterie, często o bardzo wysokich rejestrach (co dało się w pewnych momentach odczuć wręcz fizycznie, pozdrawiam akustyków). Jakimś dziwnym sposobem płynnie przeistoczyły się one w dość chwytliwe motywy syntezatorowe i ambientowe plamy, sprawiając, że początkowo hermetyczny set stał się kojący i medytacyjny. Chyba warto uzbroić się w jeszcze więcej cierpliwości i bez marudzenia oczekiwać na następny po „Edenie” album Kurka, bo kolejne jego koncerty unikają taniego efekciarstwa, a jednocześnie trudno się po nich otrząsnąć.
Gdy jestem przy tanim efekciarstwie, to od razu na myśl przychodzi mi występ Feine Trinkers bei Pinkels Daheim. Niemiec sygnuje coś, co dobrze wygląda na zdjęciach i w opisie kuratorskim, ale nie stanowi interesującej muzyki. Mimo dużej ilości przedmiotów, których używał, niczym na licealnych doświadczeniach chemicznych, nie stworzył z tego niczego, co by nie brzmiało kiczowato i przewidywalnie (a można, dowód choćby tutaj). Trochę ambientu, noise’u, przetworzonych nagrań, ale kupy to się nie trzymało.
Podobnie dziwaczny, ale w inny sposób, był występ Jasona Kahna. Co ciekawe, ten szwajcarski muzyk do tej pory dość dobrze poczynał sobie w eksperymentalnej elektronice. Jednak z jakiegoś (niezrozumiałego) powodu postanowił z nią zerwać i zwrócić się ku... siedzeniu na krześle w kącie sali i jęczeniu. Przez bite czterdzieści minut. Taki prowokacyjny performance może dobrze sprawdziłby się na jakimś wernisażu, jednak w kontekście wypruwających sobie żyły innych twórców na CoCArcie dla osiągnięcia interesujących rezultatów przy ciężkich warunkach akustycznych, było to aż niesmaczne.
To, że jednak można wystąpić oryginalnie, z rozmachem oraz na wysokim poziomie artystycznym, udowodnił Francisco Lopez. Ten uznany twórca lubuje się w wykorzystywaniu i przetwarzaniu naturalnych dźwięków otoczenia. Jego set przypominał seans w IMAXie – w ciemnej sali, jednak bez okularów 3D, tylko z zasłoniętymi opaską oczami, publiczność została uraczona pokazem dźwiękowych efektów specjalnych. To intensywne przeżycie przywodziło mi na myśl film katastroficzny (pewnie przez odgłosy burzy), jednak pozbawiony obrazu. Inni widzieli ludobójstwo czy inne tragiczne zdarzenia, interpretacje zostawały w gestii wyobraźni każdego z uczestników. Zabrakło katharsis, zostały tylko duszne emocje.
Lżejszy okazał się występ Mii Zabelki. Skrzypaczka tworzyła liryczne faktury za pomocą prostego delaya, nakładając kolejne warstwy swoich partii. Bez zbędnych dźwięków oraz przeintelektualizowania zaprezentowała uroczy i całkiem wciągający pokaz swoich możliwości. Ledwo co pamiętam występy innych improwizatorów - dość archaicznych Witolda Oleszaka i Adama Gołębiewskiego (choć ciekawe wykorzystujących pudła gitary akustycznej) oraz kontrabasistę Bernda Kluga. Warto za to wspomnieć o DJ-secie Grzegorza Tyszkiewicza prezentującego nagrania Bociana. Trudno stwierdzić, na czym polegają słynne błędy w testpressingach, na których bazuje każdy jego występ, ale brzmiało to w miarę spójnie i różnorodnie, tak jak dotychczasowy katalog jego wytwórni.
Przez dwa dni CoCArta można było przyjrzeć się z bliska najciekawszym polskim twórcom niezależnym, a zaproszeni zagraniczni goście prowokowali do zadawania pytań na temat podstawowych kwestii muzycznych. Jeśli weźmie się pod uwagę, że karnet kosztuje 40 zł, to pozostaje tylko planować wyjazd do Torunia w następnym roku.
Komentarze
[27 lutego 2014]