CTM Festival

Berlin - 28 stycznia – 3 lutego 2013

Zdjęcie CTM Festival - Berlin

Pojechać na mój pierwszy CTM udało mi się niestety tylko połowicznie, bo ominęłam właściwie najbardziej interesujące mnie występy takich wykonawców jak Pete Swanson czy Mark Fell, które odbywały się w środku tygodnia. Moja relacja z tego weekendu nie jest zatem kompletna, ze względu na dyspozycję fizyczną i możliwości ekonomiczne nie udało mi się być na wszystkich wydarzeniach. Jednak trudno narzekać i nie chcieć dzielić się wrażeniami, skoro mimo wszelkich przeciwności losu widziało się tyle dobrego.

Całość festiwalu spięto hasłem „The Golden Age”. Ten temat można interpretować ironicznie – jako nawiązanie do bardziej gwiazdorskiego niż kiedykolwiek line-up’u (choć przyznaję, że na przestrzeni zaledwie tych trzech dni udało mi się zobaczy paru interesujących debiutantów). Jednak mimo wszystko były to nazwy, do których można dotrzeć dzięki dokładniejszemu researchowi. Inne odczytanie motta – bardziej według intencji organizatorów – sugeruje eklektyzm współczesnej eksperymentalnej elektroniki. Oczywiście jest to pewien wytrych, bo tak naprawdę można pod taką myśl podpiąć właściwie wszystko. Już pierwsze z widzianych przeze mnie wydarzeń pozwoliło mi sądzić, że za tym jednak stoi myśl kuratorska.

Piątkowa noc w Berghain została nazwana „The Rave Undead”. Jest to nawiązanie do nowo powstałego sublabelu Boomkata, The Death of Rave, do którego odnosiły się wszystkie panele dyskusyjne tego dnia. W czasie festiwalu wyświetlono też film „Fiorucci made me Hardcore”, będący cut-upem archiwalnych nagrań imprez rave’owych, z którego wydali ścieżkę dźwiękową. Po odczekaniu półgodzinnej kolejki, stresującej selekcji i przeszukaniu rzeczy osobistych wpadłam na końcówkę setu Conora Thomasa, jednak uważniej słuchać zaczęłam dopiero wydającego m.in. dla wytwórni Downwards Samuela Kerridge’a. Nie wziął sobie za bardzo do serca tematu festiwalu, ale bardzo dobrze wprowadził w rozpoczynający się wieczór. Niestety trudno mówić o jego gęstym, niezbyt lubiącym oczywisty rytm i szybkie tempo techno bez pseudo-poetyckiego zadęcia, ale świadczy to jak najlepiej o tej nieoczywistej muzyce. Wszelkie grafomańskie tendencje recenzentów ukrócił natomiast Shed, uderzając najbardziej bezpardonowym, żeby nie powiedzieć chamskim, ravem, jaki można sobie wyobrazić. Temat pociągnął wydawany przez „The Death of Rave” Powell, jednak potraktował go bardziej eksperymentalnie i różnicował nastroje. Tego drugiego nie można było powiedzieć o radykalnym Evol, którzy w trakcie półgodzinnego setu dokonali dekonstrukcji rave’u, brawurowo rozwiązując akcję. Po czymś równie granicznym wysłuchanie niezbyt porywającego, opartego głównie na „Luxury Problems” występu Andy’ego Stotta było wyłącznie formalnością, brak sił nie pozwolił mi na zostanie na zapewne bardziej interesujących: Marku Archerze i Lower Order Ethics. Wszak szósta rano to dopiero środek imprezy w Berghain, o czym świadczyła gigantyczna kolejka na zewnątrz. Warto wspomnieć, że w sąsiadującym Panorama Barze trzygodzinny house’owy set zagrał DJ Sprinkles, po nim niezbyt zaskakujący, ale wciąż solidny Shackleton live, a kończył zip.

To, że późno poszłam spać, uniemożliwiło mi wybranie się m.in. na d’Eona i Biosphere, na których umiarkowanie mi zależało. Dzień rozpoczęłam od pokazów filmowych w ramach Transmediale, siostrzanego festiwalu CTM, skupiającego się na sztukach wizualnych. Dzięki temu połączeniu powstało wydarzenie, dla którego punktem wyjścia miała być wideokonferencja z Alejandro Jodorowsky’m na temat jego komiksów. Używam czasu przeszłego niedokonanego, ponieważ przez absurdalną sytuację z niesprawnym mikrofonem nie udało się jej ostatecznie przeprowadzić. Problemy techniczne opóźniły składający się w trzech czwartych z nowego materiału koncert Demdike Stare, wzbogacony o wizualizacje, które można by nazwać rozpikselowanym filmem fanowskim. Nie wprowadzały one za wiele do samej muzyki i zdaje się, że duet nie ma już zbyt wiele nowego do powiedzenia w temacie eksperymentalnego dark ambientu. Ale to nadal o wiele lepsza dyspozycja, niż w trakcie fatalnego występu z kwartetem smyczkowym na Unsoundzie. Dla wielu nie do zniesienia był za to pokaz Gatekeepera – pionierzy vaporwave’u zaprezentowali swoją muzykę z pomocą symulacji gry komputerowej. Przesyt, jakość HD obrazu i maksymalizm środków świetnie wpisały się w założenia „The Golden Age”. Oczywiście wszystko skończyło się zniszczeniem wykreowanego świata. Czyżby krach kolejnej piramidy finansowej? Myślę, że uciekanie w cyfrową iluzję przed kryzysem ekonomicznym to lepszy trop interpretacyjny, niż po prostu afirmacja syntetycznych brzmień i rzeczywistości wirtualnej. Może należy to odnieść do całego festiwalu?

Pogrążona w wydumanych refleksjach, odpuściłam sobotnie wydarzenia klubowe, m.in. set Gatekeepera i występ Mykki Bianco, ale też zupełnie odstających od profilu festiwalu Simian Mobile Disco i Alec Empire. Jednak w niedzielę koncerty zaczęły się dla mnie już od godziny 15. Może nie do końca koncerty, bo wydarzenia w Hau 1 inaugurowała ciekawa prelekcja o gwizdanym języku silbo gomero. Po niej było trochę gorzej, bo Set Mosaic zaserwowali dość hermetyczne przedstawienie. Doceniam fakt, że kuratorzy chcieli pokazać inną formę muzyczną. Jednak mimo różnych działań dwóch performerów – od odgrywania dialogów, po grę w bule – interesującej scenografii, składającej się m. in. z obracającego się namiotu, piasku, gablot i płócien z geometrycznymi kompozycjami, ze sceny przebijało wrażenie pustki i silenia się na bycie awangardą. Całe szczęście po nieudanej próbie wprowadzenia teatru muzycznego na CTM wystąpił Ghedalia Tazartes. Używając swojego głosu głownie do eksplorowania różnych stylów śpiewu alikwotowego, wykorzystując gotowe podkłady z płyty Coda Lunga i parę poręcznych źródeł dźwięku, w bezpretensjonalny sposób zachwycił swoją muzyką. Ominęłam już dwa jego polskie koncerty, nie widzę żadnych przeszkód, by przyjechał do Polski raz jeszcze.

Innym wykonawcą, na którego występ w Polsce nie udało mi się wcześniej dotrzeć była grupa Sunn O))). W tym przypadku nie byłam pewna, czy nie czeka mnie rozczarowanie, bo jednak od czasów świetnego „Monoliths & Dimensions” sporo się wydarzyło, a miał być to występ reaktywacyjny, nie zapowiadający nowego materiału. Przed formacją Stephena O’Malleya można było posłuchać specjalizującego się w grze na bałkańskich instrumentach perkusyjnych Vasilisa Sarikisa i wirtuoza arabskiej lutnii Khyama Allami. Na papierze to połączenie wydaje się interesujące, niestety ich występ na żywo był zbyt zbliżony konwencją do prymitywizmu chociażby muzyki Josefa Van Wissema, by mógł zaskoczyć. Zgodnie z moimi przewidywaniami, niestety, bez niespodzianek odbył się również koncert głównej gwiazdy. Możliwe, że było za cicho, by ściana dźwięku, tworzona przez rejestry niskie niczym Rów Mariański, zrobiła tak kolosalne wrażenie, jak głosiły legendy sprzed kilku lat. O’Malley, wraz z innymi zakapturzonymi członkami Sunn O))), wznosił gitarę do góry, zaciskał pięści, jednak wśród tych pastiszowych, teatralnych gestów umknęła gdzieś muzyka. Kolejne dronowe motywy rozchodziły się i pozostawiały słuchacza obojętnym. Możliwe, że obejrzałam Sunn O))) po prostu o te parę lat i parę intensywnych koncertów za późno.

Jednym z takich koncertów był np. występujący w piątek na CTM Evol. Te trzy festiwalowe dni składały się dla mnie właśnie równie często z rozczarowań, co ze sporych objawień albo chociaż bardzo dobrych koncertów. Skrajne emocje to coś, czego oczekuję po doświadczeniu tego typu wydarzenia. Inna sprawa, że tegoroczne hasło przynosiło na myśl skrajność, przepych czy nawet przesyt. Festiwale zawsze są pewnym eskapizmem od codzienności, więc tym bardziej w czasie wszechogarniającego kryzysu pełnią taką rolę, dając możliwość zanurzenia się w czymś nierealnym, intensywnym. CTM zdawał się z tego świadomie korzystać stawiając na mocne doznania i wirtualność.

Andżelika Kaczorowska (12 lutego 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także