Tauron Nowa Muzyka
Dolina Trzech Stawów, Katowice - 24 sierpnia – 25 sierpnia 2012
Nie minęły trzy tygodnie, a już trzeba było wracać do Katowic. Tym razem, już tylko krok dzielił od prawdziwego déjà vu – bo w tym roku, wyjątkowo i jednorazowo, Tauron Nowa Muzyka odbył się w Dolinie Trzech Stawów, a nie w industrialnych terenach po nieczynnej kopalni KWK Katowice. Przeniesienie go w miejsce tak jednoznacznie kojarzące się z OFF Festivalem musi pobudzać naturalne ciągoty do porównywania. W gazetce „Panorama” rozdawanej przed terenem imprezy, organizator Nowej Muzyki, Adam Godziek stwierdził, że dawniej jego festiwal doskonale uzupełniał się z dziełem Artura Rojka, natomiast teraz coraz bardziej z nim konkuruje. Aż poleje się krew.
Próba rozszerzania formuły jest bardzo pozytywnym zjawiskiem, o ile tylko eklektyzm nie jest tworzony na siłę i nie zabija charakteru. Nowej Muzyce to na razie nie grozi, choć słysząc narzekania twórcy festiwalu na mniejszy budżet, zastanawiam się, czy aby na pewno dobrze rozdysponował środki. Bo jeżeli ktoś interesuje się literalnie *nową muzyką*, to prawie na pewno opuścił występ headlinera z plakatu, Hot Chip, na rzecz Johna Talabota. I nie pomylił się, bo występ Thiago Alcantary hiszpańskiej sceny klubowej z towarzyszącym mu Pionalem był jednym z tych najlepszych na całym festiwalu. Dopóki wybrzmiewały *hymniczne* utwory z „fIN”, można było poczuć się jak pod katalońskim niebem. Chwilowe zwroty akcji w mniej balearyczne klimaty nie były tak absorbujące. Tym określeniem można by zbyć cały występ Beach House. Po czterech, może pięciu utworach zacząłem odczuwać brak wewnętrznego napięcia w piosenkach tego sympatycznego duetu. Propsy dla nich za ustawienie małej scenografii za swoimi plecami, dzięki temu optycznie nie ginęli w odmętach dużej sceny. Jednak nuda. W takim odbiorze zespołu Baltimore na pewno maczał palce występujący przed nimi The Field z małym zespołem. Axel Willner opanował do perfekcji sztukę powtarzania (się), powierzając muzykę w ręce krótkich pętli umysłu. Polskie Koleje Państwowe ciągle nie zdementowały pogłosek o nocnym pociągu widmo mknącym ze Śląska w kierunku Östersund. W bardziej hałaśliwą odmianę repetycji skutecznie wkręcał duet Fuck Buttons, jednak do odniesienia bezwarunkowego sukcesu zabrakło im zintensyfikowania, zradykalizowania konceptu na swój występ. Wszystko niby było, ale nic do końca.
Zastanawiałem się, jak może zabrzmieć muzyka stricte elektroniczna na dużej scenie w Parku Trzech Stawów. Byłem ciekawy czy asekurancka postawa OFF-a w kwestii wpuszczania nie-gitar na duże sceny jest faktycznie sensowna. Po występie Mouse On Mars nie widzę podstaw. Legendarny niemiecki duet z towarzystwem nadpobudliwego perkusisty Dodo NKishi’ego rozkręcił na trawniku wielką przerysowaną, rozbuchaną PARASTROFICZNĄ imprę. W podobne bogactwo obfitował koncert Gang Gang Dance, który przerósł moje oczekiwania mimo mojej nieskrywanej antypatii do „Eye Contact”. Choć ten show trzeba rozpatrywać na trzech niezależnych poziomach: świetnie zgranego ze sobą zespołu, swobodnie poruszającego się w swoim muzycznym psychotycznym-szalonym-świecie, niemiłosiernie fałszującej Liz Bougatsos i błąkającego się po scenie szamana. Ocena w dzienniczku zależy od wagi przykładanej do tych czynników. Jednak nie potrafię do końca wybaczyć wokalistom, którzy rujnują pracę zespołu. Tak samo nie mogłem zdzierżyć odstawiania maniany przez Caribou & Four Tet B2B DJ set. Od gości, którzy wymyślili kiedyś takie płyty, jak „Swim” czy „Rounds”, można wymagać – i nie są to wygórowane oczekiwania – żeby ich set był bardziej inspirujący niż występy DJ-ów z niemieckiej rozgłośni BLN FM, skutecznie prowadzących wojnę na decybele z sąsiadującymi scenami.
Z drugiej strony, nadzwyczaj dobrze wypadli ci, których studyjne podboje nie kończyły się dotąd wielkimi sukcesami. Eskmo , samotny na scenie, ale z dużą ilością gadżetów, których używał do uzyskiwania sampli, okazał się doskonałym rozrusznikiem sobotniego wieczoru, a występ Ghostpoet był najdziwniejszym przeżyciem na TNM-ie. Niby nic nadzwyczajnego się nie działo – raper w towarzystwie perkusisty i gitarzysty – ale ich występ miał w sobie coś co określiłem jako „wewnętrzną moc przekonywającą”. Zewnętrzną odmianę tej siły zyskał w drugiej połowie koncert Madliba, kiedy na scenę wtargnął niezmordowany w nierównej walce ze stróżami prawa Freddie Gibbs, rozprawiając o wszystkich urokach życia w tonacji gangsta-rapu. Przy okazji chłopaki raczyli się radosnym tytoniem, a The Gaslamp Killer zrobił sobie małą autopromocję przed swoim hiperaktywnym performansie, który spokojnie tchnąłby drugie życie w pogniecione plastiki po browarach, które walały się pod scenami. Jednak pozwolenie na swobodne przemieszczanie się z napojami ma też swoje wady. Przeciwieństwem zdziwaczałego zabójcy był grzeczny, uczesany i poważny, ale piekielnie dobry Morphosis ze swoją oszczędną, surową muzyką. Sepalcure? Tak samo dobrzy, jak na zeszłorocznym Unsoundzie.
Bardzo żałuję, że nie mogłem uczestniczyć w potańcówkach u Scuby, Rustiego, TNGHT i Lucy, a zewsząd dochodzą słuchy, że przez to przegrałem festiwal, godność, życie. Postaram się odzyskać je za rok, kiedy widzimy się na Nowej Muzyce w starym-nowym miejscu. I w Kato na Tauzenie.
Komentarze
[3 września 2012]
[3 września 2012]
[3 września 2012]
[3 września 2012]