Wilco
Tempodrom, Berlin - 12 listopada 2011
Autorzy akcji „Wilco, please come to Poland” dwoją się, troją i uwijają jak w przysłowiowym ukropie, a jednak śledząc recepcję kolejnych krążków grupy w rodzimych mediach nie wydaje mi się, by przyjazd załogi Jeffa Tweedy’ego był w stanie zelektryzować więcej niż dwieście, w porywach trzysta osób w tym kraju. Spadkobiercy Uncle Tupelo w ogóle jawili mi się zawsze zjawiskiem zbyt radykalnie amerykańskim, by byli w stanie skutecznie zawojować Europę, zwłaszcza że na przestrzeni lat stali się trochę rozpoetyzowaną, wrażliwszą, indie-rockową wersją Bruce’a Springsteena. Ale akurat z tego błędu dość skutecznie wywiodła mnie wizyta w ogromnej hali widowiskowej Tempodrom, wypełnionej po ostatnie z blisko czterech tysięcy siedzisk. Stołeczni animatorzy alternatywnej kultury lubią mówić o Warszawie, że jest nowym Berlinem – może i jest, jeśli za miernik miałaby służyć liczba obskurnych electro albo deep-house’owych imprez w zapuszczonych piwnicach (choć wątpię). Ale potencjał kulturowy miasta, poza niewątpliwie ważnym życiem undergroundowym, tworzą też takie czynniki jak świadomość, kaliber promocyjnej tuby czy – czegokolwiek by o tym nie sądzić – zasobność portfeli. To wszystko sprawia, że wydanie 180 PLN na występ Wilco dla przeciętnego mieszkańca stolicy jest kosmiczną ekstrawagancją; dla berlińczyka zaś racjonalnym i wartościowym pomysłem na spędzenie sobotniego wieczoru, w sam raz po piątkowej wizycie w kinie i przed wernisażem dnia kolejnego. Z trzech i pół tysiąca ludzi przynajmniej siedemdziesiąt procent widowni zdawali się stanowić średnio zaznajomieni z dorobkiem grupy, niedzielni fani, w przekroju obejmującym wszystkie możliwe kombinacje wieku, image’u i rasy, uwzględniając dawno osiwiałe pary po sześćdziesiątce („jesień życia” w Niemczech, co nie?) czy grupkę odrobinę rozgadanych Skandynawów. Warto zaznaczyć, że dla Wilco był to piąty kolejny koncert w Niemczech podczas trasy promującej „The Whole Love”, co wyklucza opcję pospolitego ruszenia miłośników Tweedy’ego z całego Deutschlandu.
Zanim o występie gwiazdy wieczoru, dwa słowa o supporcie. Przeczuwam, że to jakaś berlińska klątwa, ale nie zdarzyło mi się jeszcze będąc na koncercie w stolicy zachodnich sąsiadów trafić na prawdziwie wartościowych rozgrzewaczy. Tym razem publiczność zabawiać miał zespół niejakiego Jonathana Wilsona – człowieka o całkiem przyzwoitym CV, a jednak przynudzającego niemiłosiernie. Jego niby folk z elementami psychodelii i sporą dawką prog-rocka na sam finał skłaniał ku dość cynicznej refleksji: Wilco są z grona tych cwaniaków, którzy dobierając support kierują się zasadą „niech będzie podobne do nas, ale na tyle przeciętne, żeby po naszym wejściu na scenę nie było wątpliwości, kto ma tu być główną gwiazdą”.
Tweedy i pozostała piątka rzeczywiście nie dali Wilsonowi najmniejszych złudzeń, grając koncert pozbawiony słabych punktów (o ile za takie nie uznamy decyzji setlistowych). Na żywo jest Wilco przedsiębiorstwem z ligi Radiohead – skład najwyższej próby profesjonalistów odstawia sztukę, nie dając ani przez chwilę poczucia odcinania kuponów czy odhaczania kolejnych punktów na trasie. W znakomicie nagłośnionym Tempodromie szczególnie olśniewały trzy postacie: bezbłędnie artykuującego emocje poszczególnych utworów Tweedy’ego, bawiącego się brzmieniami bębniarza Glenna Kotche’a i przede wszystkim fenomenalnego gitarzysty Nelsa Cline’a. Wysoki wioślarz Wilco to artysta o niezwykłym warsztacie, prawdziwy guitar hero, na którego solowy występ poszedłbym bez chwili zastanowienia. Czekałem na „Impossible Germany”, chyba najbardziej z całego setu, ale nigdy nie pomyślałbym, że będzie to wydarzenie wstrząsające bardziej niż cokolowiek, co dane mi było usłyszeć w życiu na żywo. Przez cztery bodaj minuty publiczność przeszła wszystkie możliwe fazy – od maksymalnego skupienia, poprzez chwile poważnego rozedrgania, po entuzjastyczne wyjście w górę i prawdziwe standing ovation, zgotowane bohaterowi tego momentu. Nie wiem jak reszta, ale ja z każdą kolejną nutą coraz bardziej czułem, jakby ktoś przywracał mi wiarę w zdolność przekazywania metafizycznych emocji za pośrednictwem dźwięku. Parafrazując klasyka, poczułem ulgę, że jestem jeszcze w stanie „powzruszać się” na koncercie z MUZYKĄ.
Koncert rozpoczął się jakieś trzy kwadranse wcześniej w mocno niespiesznym stylu – dwunastominutowym, dylanowskim zamknięciem najnowszego longplaya „The Whole Love”. Po nim bez słowa Wilco przeszli do drugiego z highlightów wieczoru, wykonując combo „Poor Places” i „Art Of Almost” – to był kwadrans niespotykanej koncentracji po obu stronach sceny. Mówcie co chcecie o niemieckiej publiczności, ale czasem wolę ten chłód i zdystansowanie, wolę żeby nikt nie próbował zaklaskać do rytmu, kiedy ktoś właśnie uprawia SZTUKĘ. Chociaż Tweedy z pewnością kłamał, kiedy kilka numerów dalej komplementował widownię Tempodromu, nazywając ją „najlepszą na całej trasie”. Lub też gra właśnie bardzo smutną trasę. Lider Wilco okazał się – wbrew moim przewidywaniom – średnio komunikatywnym frontmanem, a sam zespół na żywo zyskuje dość niespodziewany, mocno rockowy sznyt, potrafiąc PRZYŁOIĆ nie gorzej niż niejeden przedstawiciel ciężkiego grania. Nie było więc sufjanowskiego gawędziarstwa, były za to wyraziste riffy, energia, świetnie słyszalne partie wszystkich instrumentów i aż siedem bisów, choć żaden z nich nie okazał się „Jesus Etc.”. Z zasłużonym poczuciem artystycznej satysfakcji, po ponad dwóch godzinach grania Wilco poszli pałaszować swoje sznycle.