O’Death, Tim Fite, xxxxx

The Bell House, Nowy Jork - 15 stycznia 2011

Ten koncert był znakomitym dowodem na to, że choć czas nie stoi w miejscu, pomysł muzyków z O’Death na granie wciąż pozostaje świeży i wciągający.

Koncert w położonym w przemysłowej części brooklyńskiej dzielnicy Park Slope klubie The Bell House rozpoczął się od występu grupy xxxxx, występu – jak się szybko okazało – bardzo dynamicznego i pełnego energii. Młodzi artyści błyskawicznie złapali kontakt z publicznością, nawet mimo wczesnej pory, kiedy to widzowie dopiero powoli gromadzili się pod sceną, a raczej – przy barze w sali obok. Muzykom udało się jednak dość skutecznie zachęcić słuchaczy swoją muzyką i żywiołowością do zabawy, czym udowodnili bardzo skutecznie, że znakomicie nadają się na zespół otwierający koncert grupy O’Death.

Jeśli kierować się tylko prostym kluczem gatunkowego pokrewieństwa, zupełnie nie nadawałby się za to do tego artysta, który pojawił się na scenie trochę później: Tim Fite. Ten niemal zupełnie nieznany poza swą ojczyzną twórca ma w dorobku kilka płyt długogrających, wypełnionych intrygującą i zadziwiającą zarazem mieszanką takich gatunków jak hip hop, indie rock, folk i taneczna elektronika. W teorii brzmi to co najmniej zawrotnie, ale na koncercie sprawdziło się znakomicie. Przede wszystkim za sprawą osobowości samego muzyka, który gdy tylko pojawił się na scenie, wciągnął publiczność do wspólnej zabawy. Widzowie skakali w rytm kolejnych utworów, śpiewali ich refreny, albo tańczyli według choreograficznych wskazówek artysty – najbardziej spektakularny był chyba moment, w którym cała publiczność kiwała się na boki w zgodnym rytmie, z rękami uniesionymi wysoko w górę. I to był najlepszy dowód na to, jak bardzo Fite – mimo gatunkowej przepaści – sprawdził się jednak w roli kogoś, kto rozgrzewa publiczność przed koncertem O’Death.

Kiedy ci ostatni weszli na scenę, mieli już więc trochę ułatwione zadanie: widzowie, mocno rozbawieni przez Fite’a, byli gotowi na więcej. I oczywiście więcej dostali, bo muzycy O’Death nie od dziś słyną z tego, że potrafią wprowadzić w amok nawet najbardziej oporną publiczność. A że ta zgromadzona tego wieczoru w klubie The Bell House do opornych nie należała, amok zaczął się już od pierwszych sekund tego koncertu. Ale jak mogło być inaczej, skoro muzycy przygotowali na tę okazję bardzo reprezentatywny zestaw swoich piosenek z wszystkich płyt – nie zabrakło kilku najnowszych utworów z przygotowywanego właśnie albumu.

Na dodatek pokazali, że są w znakomitej koncertowej formie, generując na scenie szaleństwo, z którego słyną nie od dziś. Było więc wszystko, do czego zdążyli przyzwyczaić publiczność i za co widzowie – zwłaszcza w Nowym Jorku – tak ich kochają: wspólne tańce, skoki i okrzyki, ściąganie koszulek i wskakiwanie sobie na plecy. Jak zawsze przodował w tych wszystkich zabawach nad zwyczaj ekspresyjny perkusista grupy, któremu nawet tamburyno przyklejone taśmą do jednego z butów nie przeszkadzało w byciu najaktywniejszym z członków grupy. I to właśnie on na koniec krótkiego bisu w dość niekonwencjonalny sposób dał sygnał, że najwyższy czas na zakończenie koncertu: nałożył sobie na głowę jeden ze swych bębnów i po omacku zszedł ze sceny. I to – ku nieskrywanej rozpaczy większości widzów – był już koniec tego wieczoru w The Bell House.

Przemek Gulda (17 maja 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także