Shellshag, Forgetters, Screaming Females, Jeff The Brotherhood, The Measure

Giovanni Records Showcase: Bowery Ballroom, Nowy Jork - 6 lutego 2010

Zdjęcie Shellshag, Forgetters, Screaming  Females, Jeff The Brotherhood, The Measure - Giovanni Records Showcase: Bowery Ballroom, Nowy Jork

Kilka zupełnie nieznanych zespołów, o których nowojorskie media zaczynają pisać coraz więcej i coraz cieplej, wypadło tego wieczoru znakomicie.

To, co wydarzyło się tego mroźnego wieczoru – wszystkie prognozy ostrzegały przed zamieciami śnieżnymi – było wyrazem prawdziwego fenomenu. Fenomenu, pokazującego, jak tworzy się historia sceny alternatywnej. Oto bowiem zupełnie nieznane, rezydujące w New Jersey, wydawnictwo Giovanni Records urządza prezentację zespołów, których płyty wydaje. Niby nic niezwykłego. A jednak. Po pierwsze: akcja dzieje się w koncertowym prime time’ie, czyli w sobotę wieczór. Po drugie: showcase ma miejsce w największym i najbardziej prestiżowym klubie w mieście, czyli słynnej Bowery Ballroom, gdzie grają tylko najwięksi. Po trzecie: wszystkie zajmujące się alternatywnym graniem nowojorskie media już kilkadziesiąt dni przed koncertem niemal oszalały na jego punkcie: zapowiadały imprezę na różne sposoby, zamieszczały wywiady z muzykami poszczególnych zespołów i rozpływały się w komplementach, skierowanych w ich stronę. Po czwarte wreszcie: na koncercie pojawił się gęsty tłum widzów, wśród których nie zabrakło punków, choć przeważała tradycyjna na indie-rockowych imprezach hipsterska publiczność.

Więc w czym rzecz i o co chodzi? O muzykę oczywiście. Bo zespoły, które pojawiły się tego wieczoru na scenie grają coś, co dziś takiej publiczności podoba się coraz bardziej i jest coraz ważniejszym – choć oczywiście bardzo odległym od królującego niepodzielnie nurtu freak-folkowo-psychodelicznego – zjawiskiem na współczesnej scenie alternatywnej. W przeciwieństwie do przedstawicieli dominującego nurtu, sięgających chętnie po akustyczne instrumenty i dużą ilość elektroniki, muzycy, którzy tego wieczoru prezentowali się na scenie, zdecydowanie bardziej wolą stawiać na mocniejsze środki wyrazu, typowo rockowe instrumentarium i ostre brzmienie. Chętnie czerpią z bogatej tradycji takich gatunków jak punk, heavy metal czy hard rock, pozwalając przy okazji alternatywnej publiczności zaspokoić swą lekko skrywaną guilty pleasure, w postaci cichej sympatii do tych właśnie gatunków.

Grupa The Measure reprezentowała tego wieczoru frakcję punkową, prezentując spory zestaw utworów dynamicznych, melodyjnych, choć niestety nie różniących się zbytnio od siebie. Swoją przeciętność muzycy ze sporym powodzeniem przykrywali sceniczną bezpretensjonalnością, totalnym luzem i świetnym kontaktem z publicznością.

Jednak znacznie więcej emocji wywołał kolejny występ – na scenie stanęło bowiem dwóch braci, tworzących grupę Jeff The Brotherhood. Nowojorskie media rozpisują się o niej w samych superlatywach co najmniej od kilku miesięcy, czyli od czasu, gdy muzycy szturmem i bez brania jeńców zdobyli Nowy Jork serią koncertów podczas październikowego festiwalu CMJ. Zespół tak się wówczas spodobał, że został na długo w pamięci wszystkich, którzy mieli okazję go zobaczyć. Nic wiec dziwnego, że przyjęcie podczas imprezy wytwórni Giovanni Records było tak gorące. Na dodatek muzycy po raz kolejny pokazali, że w pełni zasługują na wszystkie ciepłe słowa i gesty, kierowane ostatnio w ich stronę – wypadli bowiem znakomicie. Co więcej – tak dobry efekt udało im się uzyskać za pomocą najprostszych możliwych środków: gitary z trzema strunami, perkusji, składającej się z trzech bębnów i piosenek, zbudowanych z trzech riffów. Ale czego potrzeba więcej, zwłaszcza jeśli ma się tyle energii, ile mają w sobie muzycy tego zespołu. Gitarzysta ani przez moment nie stał spokojnie: biegał po scenie, wskakiwał na perkusję, a kilka razy wręcz rzucił się między widzów, jeden z utworów wykonując na ich wyciągniętych w górę ramionach. To wszystko w połączeniu z prostymi niemal do granic prymitywizmu piosenkami, spowodowało prawdziwy amok wśród publiczności, która rzuciła się do pogowania, wykrzykiwania wraz z wokalistą wpadających w ucho refrenów i dzikiego stage divingu.

Kolejną dawkę solidnego, punkowego hard rocka, brzmiącego nieco pełniej (tym razem gitara miała przepisowe sześć strun, a sekcję rytmiczną uzupełniła bas), zaprezentowało lokalne trio Screaming Females, o którym w Nowym Jorku ostatnio coraz głośniej. Oczywiście okazało się, że w zespole jest tylko jedna przedstawicielka płci wymienionej w jego nazwie (acz rzeczywiście - mocno krzycząca). Za to perkusista miał iście dziewczęcą urodę, a basista – iście dziewczęcą fryzurę. Grupa wypadła może nieco bardziej statycznie niż Jeff The Brotherhood, ale poprzeczka została pod tym względem powieszona przez obu braci tak wysoko, że trudno było do niej doskoczyć. Ale to nie znaczy bynajmniej, że ten występ był nudny czy tuzinkowy – nic z tych rzeczy, muzycy zadbali, żeby publiczność nie nudziła się ani przez moment, serwując jej atrakcje w postaci to wpadającego w ucho refrenu, to wyrazistej solówki, to wreszcie – zabawnego żartu, opowiedzianego między utworami. Nic więc dziwnego, że pogo pod sceną nie ustawało ani na moment.

Kolejnym zespołem, który prezentował się tego wieczoru była stosunkowo mało znana formacja Forgetters. Mało znana na swoje własne życzenie zresztą – bo co innego można powiedzieć o zespole, który w dzisiejszych czasach nie ma żadnego utworu w swoim myspace’owym playerze, a swoich potencjalnych fanów zachęca do pisania do siebie... tradycyjnych listów, bo nikt z członków grupy nie lubi czytać i pisać maili.

Ale wystarczy trochę poszperać w internecie, żeby dokopać się do ciekawych informacji o tym zespole. Jest to bowiem nic innego, tylko kolejny projekt jednego z cichych i kompletnie niedocenianych dziś bohaterów alternatywnej sceny muzycznej – Blake’a Schwarzenbacha, który swego czasu kładł fundamenty pod jej dzisiejszą pozycję, nagrywając kolejne płyty z zespołem Jawbreaker.

Weteran i jego dużo młodsza, bardzo dynamiczna, damsko-męską sekcja rytmiczna, nie zawiedli ani trochę. Wręcz przeciwnie - kto wie, czy ich występ nie był najciekawszy tego wieczoru. Muzycy przenieśli publiczność w czasie o dobre piętnaście lat, prezentując bardzo pomysłowy i chwytliwy indie-rock, taki jaki grało się właśnie w ostatniej dekadzie poprzedniego wieku. Płynnie przechodząc od grania wyraźnie post-punkowego do post-hardcore’owego, ani przez chwilę nie schodzili poniżej bardzo wysokiego poziomu, utrzymując przy tym cały czas uwagę publiczności. To był świetny koncert i znakomity dowód na to, że stara gwardia nadal ma się znakomicie.

Prawdziwą wisienką na przygotowanym tego wieczoru przez wytwórnię Giovanni Records torcie, był występ kolejnego nowojorskiego zespołu, a zarazem – kolejnego duetu. O Shellshag zaczyna być w Nowym Jorku coraz głośniej, a media nie piszą o tym zespole inaczej niż jak o bardziej brudnej i punkowej, dużo mniej uroczej odpowiedzi na Matt And Kim. I coś w tym może i jest – porównanie nasuwa się przecież samo: oba zespoły to „rodzinne” duety, oba pochodzą z Brooklynu, w obu perkusję obsługuje damska część duetu. I rzeczywiście Shellshag gra muzykę dużo bardziej szorstką i zadziorną, muzykę, która tego wieczoru sprawdziła się znakomicie. Proste, punkowe utwory zespołu okazały się nader przebojowe, a sami muzycy - nad wyraz aktywni na scenie. Perkusistka, grająca na stojąco, od czasu do czasu odchodziła od swego instrumentu, żeby wściekle skakać po całej scenie, a że była obwieszona przeróżnym, wydającym głośne dźwięki przy każdym poruszeniu się, żelastwem, warstwa rytmiczna kolejnych utworów nie traciła na tym ani trochę. Przebój gonił przebój, muzycy szaleli na scenie, a publiczność pod nią - czy można sobie wyobrazić lepsze zakończenie tego prawdziwego mini-festiwalu prezentującego to ostrzejsze, bardziej brudne i niegrzeczne oblicze muzyki spod znaku indie?

Przemek Gulda (29 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także