Charlotte Gainsbourg

Hiro Ballroom, Nowy Jork - 23 stycznia 2010

Zdjęcie Charlotte Gainsbourg - Hiro Ballroom, Nowy Jork

To było łatwe do przewidzenia: kiedy Charlotte Gainsbourg zdecydowała się zagrać serię koncertów promujących swoją drugą, dorosłą płytę, przygotowany z wydatną pomocą Becka album „IRM”, od razu było wiadomo, że będą się one cieszyły wielką popularnością. I rzeczywiście: bilety na dwa koncerty zaplanowane w Nowym Jorku, mimo ceny niemal czterokrotnie przekraczającej koszt zwykłego koncertu, rozeszły się w zasadzie natychmiast. Management artystki równie błyskawicznie zdecydował się zorganizować naprędce dodatkowy koncert, który zaplanowany został w Hiro Ballroom – raczej restauracji niż klubie z prawdziwego zdarzenia. Choć nowojorscy frankofile mieli trudny wybór – w tym samym czasie występowała bowiem grupa Nouvelle Vague – i ten koncert wyprzedał się natychmiast.

Na miejscu najwyraźniej mało komu przeszkadzało opóźnienie – wszyscy zajęli się piciem wyrafinowanych drinków, które serwują bary w Hiro Ballroom i rozmowami (a język francuski można było usłyszeć tego wieczoru częściej niż angielski). Był to znakomity moment, żeby przyjrzeć się dokładniej publiczności. Snobistyczne miejsce, w którym odbywał się koncert, a przede wszystkim – wysoka cena biletu, spowodowały bowiem, że pod sceną pojawił się zestaw osób zupełnie inny niż ten, który zwykle wypełnia alternatywne kluby muzyczne w Nowym Jorku. Zamiast rozmyślnie niechlujnych, dwudziestoletnich hipsterów, Hiro Ballroom wypełniali raczej widzowie dwukrotnie starsi i dużo bardziej eleganccy.

Spory zestaw instrumentów, stojących na scenie, zapowiadał, że artystka zaprezentuje się w sporym składzie, a w aranżacjach utworów żywe granie dominować będzie nad elektroniką. Już za moment miało się okazać, że zwłaszcza to drugie przypuszczenie ma wiele wspólnego z prawdą – piątka towarzyszących wokalistce muzyków żonglowała instrumentami niemal bez przerwy, niektóre wyciągając tylko po to, żeby wydobyć z nich zaledwie kilka dźwięków. Akustyczne i elektryczne gitary, cymbałki, harmonijka ustna, skrzypce, najróżniejsze grzechotki i tamburyna – wszystko po to, żeby poszczególne utwory zabrzmiały prawie tak samo, jak na płycie. Na scenie zabrakło oczywiście Becka, ale towarzyszący Gainsbourg muzycy robili wszystko, żeby ten brak był możliwie najmniej dotkliwy. I w zasadzie w pełni się to udało – w zasadzie, bo w repertuarze koncertu musiał się przecież znaleźć promujący ją utwór: duet wokalistki z Beckiem właśnie, piosenka „Heaven Can Wait” – podczas której wykonywania wyraźnie brakowało jego głosu. Inny bolesny brak, tym razem repertuarowy, to fakt, że w programie nie znalazła się jedna z najbardziej poruszających kompozycji z płyty, utwór „Voyage”.

Ale poza tym było wszystko, o czym może marzyć każdy wielbiciel najnowszej twórczości artystki. Zaczęło się od tytułowego utworu ostatniej płyty, a potem artyści prezentowali kolejne, umiejętnie operując nastrojem, przeplatając bardziej beztroskie kompozycje tymi nieco bardziej mrocznymi. Punktem kulminacyjnym wieczoru było niezwykle przejmujące wykonanie piosenki „La Collectionneuse”, w której zagrane na żywo podniosłe partie skrzypcowe, robiły naprawdę wielkie wrażenie. Nietrudno zresztą było odnieść wrażenie, że te bardziej posępne utwory („Time Of The Assassins” czy „Master’s Hands”) sprawdziły się na żywo o wiele lepiej niż pozostałe. Może wynikało to ze scenicznej ekspresji Gainsbourg: bardzo daleko było jej do rozkrzyczanej, rockowej gwiazdy – nie miotała się po scenie, nie wiła się w ekstatycznym tańcu. Nic z tego. Robiła raczej wrażenie mocno wyciszonej, wycofanej, może nawet stremowanej, co w przypadku aktorki, a więc osoby, było nie było, przyzwyczajonej do publicznych występów, trochę dziwi i zastanawia. Artystka śpiewała bardzo delikatnie i spokojnie, momentami instrumenty zagłuszały niemal zupełnie jej głos i trudno było dociec, czy to kwestia celowego ustawienia brzmienia czy przypadek.

Gainsbourg nie okazała się też szczególnie aktywna, jeśli chodzi o kontakt z widzami. Ograniczył się on bowiem do przedstawienia zespołu i kilku zdawkowych słów. Można było odnieść wrażenie, że nieśmiałość artystki okazuje się niemal paraliżująca. Ale publiczności nie przeszkadzało to ani trochę – z wielka życzliwością przyjmowała każde słowo, każdy delikatny uśmiech, każdą minę. I kiedy po pięćdziesięciu minutach muzycy zeszli ze sceny, było jasne, że publiczność nie pozwoli zakończyć koncertu. I rzeczywiście – gromkie oklaski okazały się skuteczne. Trzyutworowy bis jak i cały wieczór zwieńczyła jeszcze jedna poruszająca kompozycja –„La Chat De Cafe Des Artistes”.

Przemek Gulda (29 marca 2010)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także