Yo La Tengo
Katowice, Hipnoza - 25 listopada 2009
Przy okazji ostatniego Jukeboksa pomyślałem, że zamiast „Naked Eye” Luscious Jackson podlinkuję „Sugarcube” i wystosuję rozpaczliwy apel do czytelników Screenagers, żeby olali Grizzly Beara i poszli na Yo La Tengo, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi – last.fm, Facebook – wskazywały, że na GB idzie cała Polska, a na YLT nikt. Nie żebym jakoś szczególnie wierzył we własne moce sprawcze, po prostu włączyła mi się na moment donkiszoteria, no ale ostatecznie dałem sobie spokój. Koniec końców sprzedały się wszystkie bilety – może fani Grizzly Beara próbowali się w ten sposób pocieszyć – tyle że sukces frekwencyjny przełożył się bezpośrednio na masowe zagadywanie co wolniejszych momentów występu, oblewanie piwem kogo popadnie i inne zajebiście inwazyjne formy odbioru muzyki, które raczej nie świadczą o zainteresowaniu koncertem jako takim. Ja wiem, że wydarzeń tego kalibru, co wizyta Yo La Tengo, jest ostatnio coraz więcej i one siłą rzeczy nie wzbudzają już takich emocji, jakie wzbudziłyby jeszcze parę lat temu, ale serio są lepsze sposoby na spędzenie wieczoru niż demonstracyjna olewka koncertu, na który się dobrowolnie poszło.
Skoro występ Yo La Tengo to dla nas taki przykry obowiązek, to co mają powiedzieć główni bohaterowie tej relacji? Ćwierć wieku na scenie, siedemnaście lat w tym samym składzie, dwanaście regularnych płyt na koncie, nagrywanych od samego początku według jednego szablonu (smutna piosenka, wesoła piosenka, dziesięciominutowy mindfuck) – wydawać by się mogło, że koncerty to dla nich zło konieczne, sposób na opłacenie rachunków. Tyle że specyfika Yo La Tengo polega na tym, że istotą wspólnego grania – czy to w studio, czy na żywo – jest właśnie granie jako takie. Ten ogólny brak napinki na cokolwiek sprawia, że pomimo absolutnego braku jakichkolwiek wolt stylistycznych czy kadrowych – począwszy od „Painful” – Yo La Tengo od lat z powodzeniem funkcjonują w obrębie jednej i tej samej, wąskiej zresztą, stylistyki. I tak już im pewnie zostanie. A to czy grają na dachu wieżowca dla garstki statystów z Pitchforka, czy dla kilkuset osób zgromadzonych w Hipnozie, nie ma żadnego znaczenia, bo Kaplan, Hubley i McNew są swoją własną publicznością.
Co nie znaczy, że podczas występu w Katowicach ktokolwiek miał prawo czuć się olany. Skrajnie antygwiazdorski sposób bycia członków tria, bezpretensjonalność, z jaką Kaplan wdawał się w dyskusje z publiką, błyskawicznie zredukowały – i tak niewielki z uwagi na gabaryty klubu – dystans dzielący zespół od widowni. I nawet fakt, że niespecjalnie stanęliśmy na wysokości zadania – siekierka dla kolesia, który błyskotliwie rzucił: does it smell in Hoboken? – jakoś nie zdołał skwasić przemiłej atmosfery tych krótkich wymian. Konferansjerka konferansjerką, ale highlightem wieczoru było wykonanie „Nuclear War” Sun Ra – Hubley, McNew na perkusji no i oczywiście fajowe call and response (it’s a motherfucker, don’t you know). Czysta radość. Rządziło też rozlazłe, rozimprowizowane „I Heard You Looking” z „Painful”, a tego rodzaju freakouty to było to, na co nastawiałem się najbardziej odkąd obejrzałem sobie żywą wersję „And The Glitter Is Gone” na Pitchforku. Utwory z „Popular Songs” zdominowały koncert („Nothing To Hide” pojawiło się dwukrotnie), no ale to nie było coś, co by mnie zdziwiło czy zmartwiło. Zwłaszcza, że YLT odegrali „standardy” z „I Can Hear The Heart” („Autumn Sweater”, „Stockholm Syndrome”) i „przeboje” w stylu „Tom Courtenay” i „Mr. Tough”, a sam występ trwał wieki, przeciągnięty o dwa bisy. Tak, to był dobry koncert.
Komentarze
[8 grudnia 2009]
[7 grudnia 2009]