Mudhoney

Proxima, Warszawa - 16 października 2009

Zdjęcie Mudhoney - Proxima, Warszawa

Ponad dwadzieścia lat po rozpoczęciu działalności i piętnaście lat po symbolicznej śmierci nurtu grunge, na jeden jedyny koncert do Polski przyjechali jedni z prekursorów tej sceny – formacja Mudhoney. Nie będzie chyba przesadą napisać, że dla wielu sympatyków klasycznego brzmienia Seattle było to najważniejsze koncertowe wydarzenie roku. Dlatego też frekwencja dopisała, a wśród uczestników byli fani z niemal całej Polski, pomimo dość wygórowanych cen biletów.

Koncert rozpoczął się punktualnie co do minuty, stało się to już zresztą tradycją w piątkowe wieczory w Proximie (impreza musi się tam zakończyć wystarczająco wcześnie, aby możliwa była rotacja klienteli związana z cyklicznie organizowaną dyskoteką). Jako rozgrzewka przed główną gwiazdą wystąpili etatowi warszawscy supporterzy, czyli zespół The Black Tapes, którzy po raz kolejny w całkiem przyzwoity, ale i zupełnie niezapadający w pamięć sposób starali się rozgrzać publiczność przed „godziną zero”. Co ciekawe, podczas ich krótkiego setu w klubie obecna była ledwie garstka uczestników – efekt dość zaskakującej dezinformacji organizacyjnej (wiele osób było przekonanych, że cała impreza zaczyna się o 20:00, a tymczasem o tej godzinie na scenie pojawili się już Mark, Steve i spółka).

Analizując setlisty z występów Mudhoney w ramach ich aktualnej trasy koncertowej, można było wcześniej poukładać sobie w głowie, czego się spodziewać po weteranach z Seattle. Co nie znaczy, że nie było żadnych niespodzianek, ale o tym za chwilę. Zaczęło się tak jak zwykle, czyli po otwierającym występ coverze The Fang „The Money Will Roll Right In” poleciał skrót ostatniej płyty w postaci utworów „I’m Now”, „The Lucky Ones”, „Next Time” i „Inside Out Over You”. Pańszczyzna musiała zostać odrobiona, ale i tak nie można narzekać, bo przecież album „The Lucky Ones” to naprawdę mocna rzecz w dorobku tej legendarnej grupy. Większość fanów czekała jednak przede wszystkim na numery z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, dlatego prawdziwa zabawa zaczęła się wraz z pierwszymi dźwiękami „You Got It”. A potem można było usłyszeć jeszcze „Suck You Dry”, „Sweet Young Thing Ain’t Sweet No More”, „In ‘n’ Out Of Grace” i przede wszystkim „Touch Me I’m Sick”, przy którym w zasadzie nie dało się usłyszeć wokalu Marka Arma, gdyż został on skutecznie zagłuszony przez grubo ponad sto gardeł. A skoro już przy wokalu jesteśmy, to warto nadmienić, że Mark, pomimo dwóch dekad (z okładem) za mikrofonem, nadal nie nauczył się śpiewać. Nabrał natomiast dużej odwagi scenicznej i podczas koncertu ani razu nie sprawiał wrażenia człowieka zagubionego czy zestresowanego występem. Mudhoney zagrali próbki całego swojego repertuaru, nie pomijając chyba żadnej płyty. Rewelacyjnie zabrzmiały między innymi „Inside Job”, „Judgement, Rage, Retribution & Thyme” i spokojny „When Tomorrow Hits”. Część podstawową zakończył perfekcyjnie wykonany, klasyczny „Hate The Police”, po którym poziom euforii wśród zgromadzonych fanów był już tak ogromy, że gdyby grupa zdecydowała się jednak nie wychodzić na żadne bisy, w Proximie mogłoby dojść do zamieszek. Zespół na szczęście do tego nie dopuścił i po krótkiej chwili muzycy wyszli na scenę ponownie, aby wykonać dwa highlighty ostatniej płyty – „The Open Mind” i „Tales Of Terror” oraz covery „Street Waves” (z repertuaru Pere Ubu) i „Fix Me” (Black Flag). I tutaj dochodzimy do niespodzianek, które zdążyłem zaanonsować wcześniej. Przede wszystkim okazało się, że w odróżnieniu od występów na zachodzie Europy, w Warszawie Mudhoney zdecydowali się wyjść na drugi bis i zagrać jeszcze trzy utwory. Drugą, jakże miłą niespodzianką był fakt, że jednym z tych utworów okazał się być kultowy „Here Comes Sickness”, którego przed koncertem spodziewali się chyba tylko niepoprawni optymiści. Możemy być zatem z siebie dumni, jako fani muzyki, bo przecież Amerykanie nie bez powodu zdecydowali się nas w ten sposób wyróżnić.

Z koncertu wyszedłem mokry, trochę poobijany (dziwi mnie, że niektórzy potrafili ustać w bezruchu nawet przy takich numerach jak „Touch Me I’m Sick” czy „Hate The Police”), a w uszach dudniło mi jeszcze prawie tydzień, ale obserwując przy szatni najbardziej zagorzałych fanów doszedłem do wniosku, że byłem jedną z mniej poszkodowanych po tym występie osób. Ale ja nie skusiłem się na crowdsurfing, który od drugiego numeru był nieustannie uprawiany pod sceną, dzięki czemu nie doświadczyłem także lądowania za barierką i niezbyt łagodnego traktowania przez ochroniarzy. Nie spędziłem też całego koncertu w młynku (dołączając do niego tylko w strategicznych momentach), a tam momentami dochodziło do scen niemal dantejskich. Wszystkim, którzy tego wieczoru bardziej niż ja zadbali o odpowiedni klimat w tłumie warto w tym miejscu podziękować, zwłaszcza jednemu odważnemu młodzieńcowi, którzy urządził sobie krótki rajd po scenie pomiędzy muzykami, koniec końców uciekając próbującym go złapać technicznym. W końcu historyczny koncert Mudhoney musiał mieć odpowiednią „oprawę”, aby było co wspominać i o czym napisać.

Przemysław Nowak (1 listopada 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kamilqwe@p
[6 marca 2015]
widziałem ich w 2006 2009 i 2013 grundzu coraz mn
iej..'
Gość: marcin
[10 listopada 2009]
bisow bylo trzy a nie dwa

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także